Tam gdzie wiatrak się kręci a rower jest królem....

Autorem relacji i zdjęć jest:

Niepoprawna optymistka, która wierzy, że marzenia się spełniają - trzeba tylko tego mocno chcieć. Całe życie w podróży - w dzieciństwie tylko palcem po mapie i w marzeniach, teraz planuje jedną podróż za drugą... i realizuje plan.

Jechaliśmy do Amsterdamu z tego samego powodu co prawie większość młodych ludzi - odwiedzić coffee shopy. Już wcześniej byłam w Holandii, ale dla Adama była to zupełna nowość. Wylądowaliśmy. Taksówki drożyzna, bierzemy pociąg. Nie było czasu kupić biletu - jedziemy na gapę. Okazuje sie, że nie ma problemu bilet można kupić w pociągu i jest nawet tańszy niż w kasie.

Standardowo wybraliśmy najtańszą z możliwych opcji noclegu w samym centrum. I właśnie tego hostelu nigdy nie zapomnę. Te wszystkie luksusowe hotele czy schroniska szybko ulatują z pamięci, zostają tylko te najbardziej hardcorowe. Właścicielką jest pani, która wygląda jakby nadal żyła w czasach hipisów, zresztą sam hostel wygląda podobnie. Wysokie schody prowadzą do recepcji, pokoju gościnnego i kuchni. Dywany na stolach - od razu przykuły naszą uwagę. Takie czerwone, co kiedyś można było zobaczyć prawie w każdym polskim domu. Jest fajnie, podoba się nam, na kanapie dwóch Japończyków odpala fajkę wodną, szefowa hostelu towarzyszy im w tym obrzędzie. Nasze pokoje są na samej górze.

Ciasne klitki, łóżko na środku i szafa, łazienka wspólna na zewnątrz - o mama mija!! Ale ciągle nam się podoba. Zostawiamy bagaże i w składzie: Justyna, Sebastian, Adaś i ja ruszamy na podbój miasta. Nasz podbój zaczął się zaraz za rogiem wraz z pierwszym coffee shopem. Zamawiamy coś nie bardzo wiemy co, ale chyba właśnie o to chodzi. Po godzinie wychodzimy i ruszamy do kolejnego. Na każdym rogu coffee shop, ale mam wrażenie, że przebywają tam tylko turyści - zresztą ciężko mi było rozpoznać tubylców. Odwiedzamy kilka z nich, wszędzie panuje magiczna atmosfera.

Postanawiamy również odwiedzić jakieś muzea, bo przecież Amsterdam z tego słynnie, jest jednym z głównych ośrodków światowej kultury. Muzeum haszyszu, muzeum piwa, muzeum sexu - hyy jakoś nie brzmi to zbyt ambitnie, ale postanowiliśmy je odwiedzić. Tak jak się spodziewaliśmy - nazwa mówi sama za siebie, bawimy się jednak znakomicie. W muzeum piwa heineken w cenie biletu są nawet zawarte 2 piwa, całe szczęście, że nie robią takich promocji w muzeum sexu!!!! Wzdłuż słynnej ulicy czerwonych latarni, zaczepiają nas alfonsi i uliczni sprzedawcy narkotyków. Na tej ulicy nie można robić zdjęć - zresztą nie ma tam nic ciekawego. Wymachujące zachęcająco, na wpół rozebrane panienki to raczej żadna atrakcja (no przynajmniej dla mnie).

 

Wąskie uliczki, kanały, przepiękne domy, wiatraki, tysiące rowerów - to wszystko tworzy niesamowitą atmosferę tego miasta. A jednak to ostatnie miejsce na mojej liście, do którego chciałabym kiedyś znowu przyjechać. Nie podoba mi się powód, z którego słynie to miasto. Sex i narkotyki - to chyba  nie jest największy powód do dumy dla jego mieszkańców. Mam wrażenie, że wszyscy przechodnie są w jakimś transie, wszyscy się śmieją i patrzą jak przez mgłę. Jest to chyba ostatnie miejsce na świecie, w którym bym chciał zamieszkać, aczkolwiek zazdroszczę im ruchu dwukołowego i wiatraków.

Back To Top