Na początek Sajgon. Oficjalna nazwa to Ho Chi Minh, jednak jakoś trudno się do niej przyzwyczaić. Na pewno nie dziwi mnie już, że słowem „sajgon” określa się zamieszanie, harmider, bałagan. Chyba wszyscy mieszkańcy tego największego miasta Wietnamu postanowili przemieszczać się na motorkach. Jest ich podobno 7 milionów. Po każdej ulicy niezależnie od pory dnia, ignorując większość przepisów ruchu drogowego, płynie, a raczej pędzi, rzeka motorków. Zdarza się, że na jednym jedzie pięcioosobowa rodzina, czasem z połową dobytku. Instytucja przejścia dla pieszych w zasadzie nie funkcjonuje. Nie należy do rzadkości widok wystraszonych zachodnich turystów zbijających się w grupki i wyczekujących na skraju jezdni na jakiś dogodniejszy moment do przejścia na drugą stronę. Najlepszym sposobem na pokonanie ulicy, choć i tak wymaga to nie lada odwagi, jest iść bardzo spokojnym, wolnym krokiem i pozwolić omijać się kierowcom. Sajgon to także nie kończące się życie nocne. Tysiące lokali, ogródków piwnych, restauracji. W takiej atmosferze, łatwo poznaje się nowych ludzi, przede wszystkim innych podróżników, którzy na obcym kontynencie bardziej do siebie lgną. W Sajgonie szkoda iść spać!
Kolejny przystanek, senne Mui Ne. Jest to niewielka miejscowość, położona nad Morzem Południowo- Chińskim. Są tam luksusowe hotele spa dla bogatych Rosjan (nie wiadomo dlaczego upodobali sobie akurat ten kurort), jak i pensjonaty dla turystów z mniej zasobnym portfelem. Wieczorem na plaży można obserwować zachód słońca i rybaków szykujących się do połowów. Na głównej ulicy unosi się charakterystyczny zapach sosu rybnego, przechowywanego w beczkach, którego używa się jako przyprawy w całym Wietnamie. Główną atrakcją są wydmy – białe i czerwone, choć mi wydawało się, że są to tylko odcienie żółci. Aby dojechać do nich można spróbować własnych sił na motorku. Zawsze się znajdzie jakiś chętny do wynajęcia go, a o prawo jazdy nikt nie pyta. Droga na wydmy biegnie przy samym brzegu morza. Jazda po niej, w słoneczny dzień, w cieniu palm, to wspaniałe, filmowe, przeżycie.
Jednym z następnych przystanków w naszej podróży był Dalat - jedyna miejscowość, w której spotykaliśmy się zdecydowanie więcej Wietnamczyków niż turystów. Położona jest w górach i można tam odpocząć od upałów. Upodobali ją sobie nowożeńcy, którzy przyjeżdżają tam w podróż poślubną. W centrum odkryliśmy małą piwiarnię, a tam zupełnie swojski widok, panów którzy po pracy (albo zamiast pracy), przez wiele godzin raczą się tym napojem. Okazało się, że znając zaledwie kilka słów po wietnamsku można przegadać parę godzin. Nauczyliśmy się bardzo przydatnego zwrotu, który rozczula serca większości miejscowych – wymawia się „czam pan czam”, a znaczy tyle co „do dna!”.
W Dalacie w centrum miasta znajduje się wielki market spożywczy. Na zewnątrz jest mnóstwo straganów z przeróżnymi egzotycznymi, rzadkimi owocami i warzywami. Dzięki specyficznemu, chłodniejszemu klimatowi, hoduje się tu m.in. truskawki. Wewnątrz budynku, znajduje się całe piętro stanowisk z jedzeniem. Można spróbować pysznych zup z makaronem ryżowym, lodów i słynnej wietnamskiej kawy, po której nawet osobom przyzwyczajonym do dużych ilości kofeiny mocniej bije serce. Największe rozkosze kulinarne napotkaliśmy jednak zupełnie przypadkiem. W małej, bocznej uliczce niedaleko naszego hotelu, kilka kobiet codziennie wieczorem przyrządzało świeże owoce morza. Za śmieszne pieniądze serwowały niespotykane w Polsce gatunki małż i ślimaków, a przede wszystkim przegrzebki z grilla z prażonymi orzeszkami i miseczką świeżych ziół. Choćby dla tego jednego miejsca przedłużyliśmy pobyt w Dalacie.
{jumi[*1]}
Będąc w Wietnamie, nie można nie zobaczyć Hoi An. Stare miasto, wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO, zachwyca. Maleńkie domki ze stromymi dachami w chińskim stylu, co krok wspaniale świątynie, fantazyjnie pomalowane łodzie przy nabrzeżu. W zasadzie w każdym miejscu można zrobić pocztówkowe zdjęcie. W nocy właściciele zapalają wiszące pod dachami czerwone i żółte lampiony. Hoi An słynie z jedwabiu i krawców. Samych sklepów z jedwabiem jest kilkadziesiąt. Można sobie tu uszyć co dusza zapragnie – od garnituru i sukni wieczorowej po prostą koszulę.
Warto też odwiedzić maleńkie Bac Ha, ale tylko w niedzielę! To miasteczko, położone przy chińskiej granicy, słynie z niedzielnego targowiska, na które z całej okolicy przybywają członkowie plemienia H’mong by sprzedawać i kupować wszystko, czego dusza zapragnie. Mężczyźni niczym się nie wyróżniają, ale wszystkie kobiety ubrane są w piękne, kolorowe ludowe stroje i biżuterię.
Tak jak wielbiciele architektury nie mogą ominąć Hoi An, tak ci, których zachwyca piękno natury muszą zobaczyć zatokę Ha Long. Tysiące stromych, wapiennych wysp wyłaniających z wody sprawia wrażenie, że jest się w innym świecie. My zdecydowaliśmy się je podziwiać podczas dwudniowego rejsu z noclegiem na łodzi. Cena takiej wycieczki jest wysoka, ale warto. Statek był całkiem przyzwoity, mieliśmy własną kajutę, nawet z prysznicem. Zbudzenie się o świcie, kiedy pierwszym widokiem po otwarciu oczu, są zamglone góry wyłaniające się z morza, wspominam, jako magiczne przeżycie.
Na koniec stolica Hanoi. Po pięknym Hoi Anie samo miasto nie robi aż takiego wrażenia. Jest kila świątyń, które warto zwiedzić. Turystyczną atrakcją jest ogromne mauzoleum Ho Chi Minha. W Hanoi można odczuć, że ludzie mają inną mentalność niż na południu, są gorzej zorganizowani, bardziej nachalni. Któregoś dnia „prześladował” mnie kilkunastoletni chłopak trudniący się czyszczeniem butów. Spotkałam go kilka razy w okolicy jeziorka w centrum miasta i za każdym razem szarpiąc mnie za rękaw, proponował swoje usługi, mimo że pokazywałam mu że noszę japonki! W Hanoi na pewno spodoba się wielbicielom piwa. W mieście znajduje się kilka browarów i na każdym kroku można dostać pyszne „bia hoi” (znaczy tyle co świeże piwo). Szklaneczka kosztuje około 50 groszy, więc można zaszaleć. W samym centrum jest nawet skrzyżowanie kilku ulic, a przy każdej z nich znajduje się ogródek piwny (tzw. bia hoi junction). Ciekawostką jest, że kelnerzy w Hanoi przejęli czeski zwyczaj i ilość wypitych szklaneczek złotego trunku zaznaczają kreseczkami na kartce, która zawsze leży koło klienta. W Hanoi można też oddać się szaleństwu zakupów. Są całe ulice specjalizujące się w danym towarze. Sam wybór toreb i plecaków przyprawia o zawrót głowy. Warto też zwiedzić okolice stolicy, w odległości dwóch godzin jazdy samochodem, znajduje się pięknie położony wśród gór kompleks świątyń o romantycznej nazwie Perfume Pagoda.
Choć to banalne stwierdzenie, w Wietnamie każdy znajdzie coś dla siebie. Mimo wielu udogodnień, które przedsiębiorczy Wietnamczycy, wprowadzają by coraz liczniejszym zachodnim turystom komfortowo się podróżowało, nadal czuje się, że jest kraj egzotyczny, orientalny, tak inny od tego co można spotkać w Europie. Teraz z Wietnamem kojarzą mi się zamglone pola ryżowe widziane z okien autobusu, jedzona na śniadanie pyszna, pożywna zupa pho bo i Wietnamczycy, którzy przy szklaneczce bia hoi są zawsze chętni do rozmowy.