USA: Nowy Orlean, Memphis, Indianapolis
20 dzień (15.07.2011- piątek): Coraz później wstajemy- budzimy się przed 9:00. Chyba jest to spowodowane ogólnym przemęczeniem całą wycieczką. Jemy śniadanie w motelu i kierujemy się w stronę Nowego Orleanu. Po drodze mijamy St. Petersburgh i Tampa jadąc bardzo długim mostem Sunshine Skyline Bridge. W rejonie Panama City lub Pensacola planowaliśmy poleżeć na plaży i wykąpać się w Zatoce Meksykańskiej, ale deszcz i burze uniemożliwiają nam to. Podsumowując, wypad na Florydę możemy uważać za bardzo udany, szczególnie biorąc pod uwagę pogodę. Jedynie niewielki deszczyk mieliśmy w rejonie Daytona i St. Augustine i to podczas jazdy samochodem. Po drodze zatrzymujemy się na obiad w rejonie stanu Alabama (słuchając hitu „Sweet home Alabama”). Wielka restauracja, w której podawane są głównie dania z ryb złowionych w okolicy. Pośrodku znajduje się kilkumetrowe akwarium sięgające sufitu. Po zjedzeniu miejscowej ryby przechodzimy przez drzwi, które prowadzą nas do sklepu. Jest to sklep wielkości naszych supermarketów, ale znajdują się w nim jedynie rzeczy związane z wędkarstwem. Czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Ameryka naprawdę mnie zaskakuje już nie po raz pierwszy. Po śniadaniu jedziemy dalej. To dzień, który w większości spędzamy za kierownicą. Zatrzymujemy się na noc w motelu położonym około pół godziny drogi przed Nowym Orleanem.
21 dzień (16.07.2011- sobota): Jedziemy do Nowego Orleanu. W centrum problem z parkowaniem. W końcu jest miejsce w parkingu hotelowym na 16 poziomie (8 piętro). Siostra chce wysiąść z samochodu, bo jest strasznie wysoko, a wjazd bardzo wąski. Na dół zjeżdżamy windą. Z dzielnicy drapaczy chmur kierujemy się w stronę najstarszej dzielnicy- French Quarter, w której znajduje się słynna Burbon Street. Od razu czujemy ducha dekadencji i uważamy, że w nocy może być tu niebezpiecznie. Zabudowania są jednak bardzo oryginalne- typowe dla tego miasta balkony, które także są do wynajęcia (sam balkon). W sklepikach mnóstwo rzeczy związanych z religią VooDoo, kościotrupy, zdjęcia panienek lekkich obyczajów, rozchodzący się zewsząd blues, liczba śmieci powyżej przeciętnej i siedzący na schodach ludzie z mętnymi oczami i w łachmanach robią odpowiedni nastrój. Wycieczki na miejscowy cmentarz bryczką są bardzo popularne, ale chodzenie samemu po cmentarzu podobno niebezpieczne. Początkowo byliśmy bardzo zawiedzeni, ale po pewnym czasie polubiliśmy to miejsce. Oglądamy albumy przedstawiające zniszczenie miasta przez huragan Katrina. Ludzie wciąż o nim pamiętają. Wprowadzono wówczas wojsko na ulice, a gangi łupiły całe miasto. Zwiedzamy całe French Quarter. W centrum dzielnicy znajduje się kościół Louisa IX- króla Francji, który został świętym i plac Jana Pawła II. Znowu polski akcent. Nasz papież był tu podczas swojej pielgrzymki po USA. Idziemy nad Missisipi. Jest tu naprawdę szeroka. Nowy Orlean to miasto, które było stolicą francuskojęzycznej Louisiany. Do tej pory widać tu silne wpływy Francuzów. Idziemy na obiad, na typowe miejscowe danie- jambalaye oraz owoce morza. Nastrój wyjątkowy: muzyka grana na żywo, oczywiście blues dla wszystkich klientów. Po zwiedzeniu miasta kierujemy się na północ. Po drodze widzimy palący się bardzo silnym ogniem samochód i policję na sygnale. Ponadto znaki drogowe pokazujące którędy jechać w czasie huraganu i gdzie znajdują się schrony (na Florydzie też takie były). Zatrzymujemy się w motelu Days Inn w Hernando pod Memphis, robiąc w okolicznym Wal- Mart (największa sieć supermarketów w USA) zakupy.
22 dzień (17.07.2011- niedziela): Jedziemy do Memphis, stolicy rock- and- rolla, w którym mieszkał i tworzył Elvis Presley. Część Memphis, gdzie król rocka ma swoje miejsce pamięci nazywa się Graceland. Wszystkie sklepy oferują pamiątki z nim związane. Jego podobizna jest nawet na flagach powiewających w tej dzielnicy. Jest tam też jego prywatny samolot. Nie mamy jednak ochoty zwiedzać jego domu. Kupujemy kilka pamiątek i jedziemy dalej, kierując się w stronę Indianapolis.
23 dzień (18.07.2011- poniedziałek): Dojeżdżamy do Indianapolis. To miasto słynące z wyścigów samochodowych i toru, na którym się one odbywają. Pierwsze kroki kierujemy więc tam. Wewnątrz toru znajduje się budynek, w którym znajdują się sklepy i różne biura. Są też pamiątki, które można zwiedzać. Na zewnątrz pomniki i płyty pamiątkowe po słynnych kierowcach i samochodach. Cały tor można obejść na nogach. Oglądamy trybuny i słynną wieżę, będącą wizytówką toru. Wbrew pozorom tor wydaje mi się znajomy co jest zasługą gry GT5. Dość wiernie go odtworzyli. Po zwiedzeniu toru planowaliśmy jeszcze zobaczyć Amish Country, ale decydujemy się na bezpośredni powrót. W Detroit, przed granicą amerykańsko- kanadyjską dopada nas tornado. Chowamy się blisko jakiejś stacji, oczywiście samochodem, bo trudno byłoby się utrzymać. Po kilku minutach bardzo gwałtownego deszczu i wichury przekraczamy granicę. Przestawiam prędkościomierz w samochodzie na km/h, gdyż w USA używa się mil/h. Dojeżdżamy do domu mojej siostry. Koniec wycieczki.
{jumi[*1]}
Podsumowanie
Samochód i kierowanie:
Całą wycieczkę odbyliśmy samochodem Chrysler Pacifica, automatic, który dość dobrze spisuje się na amerykańskich drogach (w Polsce byłby problem z dużym promieniem skrętu). Kierowaliśmy na zmianę, dlatego mogliśmy robić dość długie odcinki drogi w krótkim czasie. Jazda po amerykańskich drogach jest przyjemnością. Na długich odcinkach często włączałem cruise control, czyli funkcję, dzięki której nie trzeba trzymać nogi na pedale gazu, a samochód utrzymuje stałą prędkość. Jest to bardzo przydatne, bo jedzie się najwyższą dopuszczalną prędkością, co jest praktycznie niemożliwe trzymając gaz przez tak długi czas na pedale. W miastach nie ma problemu z poruszaniem się samochodem i parkowaniem (z nielicznymi wyjątkami), nie ma nawet porównania z zatłoczonymi i zakorkowanymi miastami europejskimi, jak Paryż, Madryt, o Warszawie nie wspominając. Zresztą uważam, że jak ktoś sobie radzi w Warszawie to w USA i Europie Zachodniej tym bardziej. Pewnym problemem jest płatność na stacjach benzynowych, gdyż niektóre z nich honorują tylko karty amerykańskie z jakimiś dziwnymi PIN-ami i jeśli go nie wstukamy w dystrybutor, to nie poleci nawet kropla paliwa. A stacje są samoobsługowe. Do tej pory nie bardzo wiem, o co chodzi, to jakaś dyskryminacja. Na skrzyżowaniach równorzędnych pierwszeństwo ma ten, kto pierwszy do niego dojechał i się zatrzymał, po czym ponownie ruszył. Z włączaniem się do ruchu nie ma problemu- kierowcy są uprzejmi. Światła sygnalizacji są za skrzyżowaniem, a nie jak u nas, co jest dużo lepsze, bo nie trzeba się wychylać, by zobaczyć, jakie mamy światło. Znaki inne niż u nas, ale szybko się ich nauczysz. Często informacje pisane na tablicach, np.: „za potrącenie pracownika drogowego 10000$ kary i 11 lat więzienia”- to autentyczne ostrzeżenie, choć dziwne (chyba stan Illinois).
Pozostałe:
Problemem może też być uzupełnianie konta telefonu. Po pierwsze przy częstym przekraczaniu granic poszczególnych stanów, trzeba wiedzieć, jaką kartę wykupić, po wtóre, jest ich tak dużo rodzajów, że niestety część z nich może nie pasować, choć sprzedawca za nie ręczy (tyle, że nie będę się wracać z reklamacją po przejechaniu kilkuset kilometrów/ mil). Ameryka jest ogólnie bezpieczna, jeśli nie wchodzi się do niektórych niebezpiecznych dzielnic. Największym pozytywnym zaskoczeniem jest policja, która tutaj nie gani i nie sprawdza bez powodu, a pomaga i jest bardzo uprzejma. Zawsze można spytać policjanta o drogę lub inną pomoc (chyba, że masz broń lub narkotyki). Odległości w USA podawane są w milach, a pojemność np. paliwa w galonach. Temperatura w stopniach Farenheita. GPS to rzecz nieodzowna. Ceny kempingów wychodziły tylko niewiele taniej niż moteli. Lepiej tam nie chorować, gdyż służba zdrowia bardzo droga i za wszystko płacisz gotówką (zwrot otrzymasz od ubezpieczyciela dopiero w Polsce).
Mam nadzieję, że moja relacja choć trochę przybliży Wam, drodzy czytelnicy, jak jest w Ameryce i pozwoli podjąć słuszne wybory, jeśli tam się wybieracie. Wszystkim, którzy przeczytali moje wszystkie części relacji serdecznie dziękuję (i podziwiam).