Do Lwowa jedziemy z Gorzowa Wielkopolskiego (część wycieczki przyjechała aż z Kostrzyna). Podróż pociągiem jest męcząca szczególnie dla dziewczyn, to w końcu 18 godzin do Przemyśla. Tam wymieniamy złotówki na hrywny i ruszamy na poszukiwanie transportu na granicę.
Do Medyki kursują busiki (2 zł), które odjeżdżają, gdy cały pojazd się napełni. My czekaliśmy około 5 minut. W Medyce bezproblemowo udaje nam się przekroczyć granicę i wsiadamy do marszrutki jadącej do Lwowa (24 hrywny). Wysiadamy przed przepięknym dworcem i do niego kierujemy swoje kroki. Dziewczyna w informacji turystycznej pomaga nam znaleźć i zarezerwować względnie tani hostel (90 hrywien za noc) i wskazuje, jak tam dojechać. Nasze schronisko znajduje się tuż przy rynku, więc wypatrujemy tramwaju 1 lub 9- w przewodniku wyczytaliśmy, że trasa jest niezmienna od samego początku i prowadzi obok głównych zabytków. Bilet na tramwaj kupuje się u maszynistki (1,5 hrywny)- ciekawostka, widzieliśmy tylko jednego mężczyznę prowadzącego tramwaj, poza tym, były to same kobiety. Ruch uliczny we Lwowie jest legendarny, wydaje się, że nie obowiązują żadne przepisy, samochody osobowe przeciskają się między tramwajami i trolejbusami, czasem pod prąd, wszyscy trąbią (maszynistki krzyczą), dodatkowo między pojazdami przemykają piesi.
Na rynku obserwujemy mężczyznę przechadzającego się z sokołem na ramieniu, obok chłopaka z małpką na sznurku, ale sokół wzbudza większe zainteresowanie. Od razu zaczepia nas facet mówiący po polsku, oferuje pomoc, potem zaczepia nas właściciel knajpy, opowiada, że jego rodzice są ze Śląska, itd., itd., polskość na nasz widok się zewsząd wysypuje!
Meldujemy się w hotelu, bierzemy prysznic i idziemy „na miasto”. Jest około 22:00, a nam trudno znaleźć jakąkolwiek knajpę, otwartą dłużej niż do 23:00! Oglądamy „Lwów nocą”, potrzeby estetyczne zaspokojone, ale nam chce się gdzieś zasiąść i poczuć atmosferę lwowskiego baru… Ostatecznie, udaje nam się znaleźć klimatyczny shisha bar, w którym spędzamy także kolejne wieczory.
Kolejnego dnia wysypiamy się do oporu i po śniadaniu wyruszamy na zwiedznie. Najpierw idziemy na pocztę, żeby wysłać kartki, potwierdza się zasada, że jak się chce to wszędzie można się porozumieć po polsku. Później ruszamy spacerkiem w stronę opery, mijamy kościoły, w których zaskoczeniem jest mnogość polskich napisów- w naszej okolicy króluje niemiecki lub łacina, natomiast tu miło pooglądać Drogę Krzyżową i nagrobki podpisane po polsku.
W drodze do opery przechodzimy przez bazarek, całkiem podobny do naszych ojczystych, ale jakby brudniejszy i z mniejszą ilością tandety. Wydaje się, że nie jest prowadzony pod turystów.
Przez całą trasę spaceru mijamy mnóstwo par młodych, które robią sobie zdjęcia, nie zwracając uwagi, że najczęściej pojawiamy się w kadrze. Wesele stanęło nam też na przeszkodzie w zwierzaniu opery- akurat wchodził tam tłum gości weselnych i zostaliśmy wyproszeni.
Robimy sobie zdjęcia na placu przed operą i kontynuujemy spacer Prospektem Swobody. Z ciekawości zachodzimy do kilku galerii handlowych- przepięknych, w odremontowanych, bogatych, starych budynkach, zupełnie inne niż nasze obrzydliwe molochy. Wstępujemy też do sklepów z muzyką i grami- kupuję płytę Hajdamaków (28 hrywien), dziwimy się cenom gier (8w1- 40 hrywien, a to popularne, drogie na zachodzie gry!)
Robimy sobie zdjęcia przy kinie „Kopernik” oraz przy ciekawym pomniku Mickiewicza i szybko uciekamy przed deszczem do pałacu Potockich. Oczarowani jego pięknem, wychodzimy i przemykamy od bramy do bramy, kierujemy się w stronę schroniska na obiad.
Po obiedzie szukamy dawnej synagogi, której nie udaje nam się znaleźć (zburzona?), znajdujemy za to niesamowicie klimatyczną knajpkę żydowską, w której jednak nie jemy, bo odstrasza nas konieczność targowania się w obcym języku.