Za Albrechtice nad Vltavou, usiadłam na rowie i „zafundowałam” sobie śniadanie na trawie. Po odsapnięciu ruszam dalej, przez piękne tereny. Idę szosą, lecz nie ma ruchu, po jednej stronie las daje trochę ochłody, a po drugiej, na łąkach przy Wełtawie pasą się konie.
W Neznašov, kolejny postój i „doładowuję” się kawą z lodami.
W czasach bursztynowych kupców przez rzekę przeprawiano się brodem, ale mnie jest trochę łatwiej, bo do Týn nad Vltavou, „przeprawiam” się mostem. I znów bieganina po mieście, by powysyłać relacje ze zdjęciami. Jest możliwość pracy na komputerze w miejskiej bibliotece. Ale, tak samo jak poprzednio, nie ma możliwości wysłania zdjęć. Siadam więc na ryneczku, w otoczeniu kolorowych kamieniczek i sprawdzam trasę na mapie, a następnie ruszam dalej.
Przed Horní Kněžeklady, zaczyna padać, więc „przyspieszam”. Wieczorem, po ponad 40 kilometrach tego dnia, kilka zapytań o noclegi, ale nie ma. Proszę więc czeskie małżeństwo, które kiedyś wynajmowało pokoje, o podwiezienie samochodem, do jakiegoś hotelu. Jest o.k., nocleg w Hluboká nad Vltavou. Jeszcze w nocy suszarką osuszam buty, a wcześnie rano, autobusem wracam na trasę. W Kostelcu, na przystanku, dzieci jadące do szkoły, podpowiadają „skrót” przez pola na Poněšice. Gdzieś poszłam źle i „odbiłam” w bok do Líšnice. Ale za to mam fajną fotkę, o „groźnym" kotku. „Prostuję” trasę i przez Poněšice, zgodnie z planem maszeruję do Hluboká nad Vltavou. Szlak prowadzi między lasem, odgrodzonym płotem od szosy, a rzeką Wełtawą. Nagle, słyszę ryk niedźwiedzia. Wydało mi się to niemożliwe, ale ze strachu, tak przyspieszyłam, że zapomniałam, że boli mnie noga i jestem głodna. Potem śmiałam się z siebie i zastanawiałam, gdzie mogłabym uciec, nie dając rady wejść na drzewo. Chyba najlepszym rozwiązaniem byłoby zbiec niżej, na brzeg rzeki. Ciekawe jak radzili sobie, ci biedni kupcy z tobołami, uciekając niekiedy przed niedźwiadkiem.
Hluboká i jeszcze kilkanaście kilometrów do Budziejowic. Gdy docieram do České Budějovice, i szukam hotelu, nie zwracam uwagi na cenę, a tylko na to, by był przy trasie zaplanowanej marszruty. Noga boli, ale w starym centrum miasta, jest „normalna” kafeja internetowa i po ulokowaniu w hotelu, hajda na internet. Sprawdzam e - maile i niespodzianka, w formie zaproszenia do Linz, na uroczyste otwarcie działalności organizacji, Wspólnota Polaków w Górnej Austrii. Więc następnego dnia ruszam na dworzec kolejowy, robiąc sobie dwudniowy „urlop” od marszruty.