Indie - przygoda życia
Samolot ląduje w Delhi na lotnisku im. Indiry Gandhi o 3 w nocy. Pierwsze wrażenie to wszechobecny żar. Jest ponad 30 stopni a to środek nocy. Biorę taksówkę, pierwsze pytanie kierowcy brzmi: „First time in India my friend?” Kłamię że drugi. Na miejscu po raz pierwszy powoli zaczyna dochodzić do mnie że Indie to naprawdę inny świat. I jak to mówią Ci co tam byli trzeba tam pojechać żeby to zrozumieć. No to jestem – mówię sam do siebie i zaczynam wędrówkę w poszukiwaniu hostelu w dzielnicy Pahar Ganj . Na ulicach nie ma żywej duszy, nie palą się żadne światła. Panuje całkowita ciemność..W pierwszych dziesięciu wszystkie miejsca są zajęte. Chodzę już ponad godzinę. Plecak mi ciąży..To prawie 20 kg, poza tym jest 5 rano. Co kilka minut atakują mnie stada bezpańskich psów, na szczęście torba z lustrzanką może służyć też do samoobrony. W końcu szczęście się do mnie uśmiecha.. O 7 rano leże w swoim łóżku. W pokoju nie ma nikogo oprócz tuzina karaluchów. Ale nie robi mi to najmniejszej różnicy.
Wstaję późnym popołudniem. Ulica z mojego okna wygląda z goła inaczej niż jeszcze kilka godzin temu. Setki Hindusów, dziesiątki turystów, święte krowy, bezdomne psy. Poza tym mnóstwo barw, zapachów i … smród nie do opisania – to efekt braku kanalizacji..Wszystkie nieczystości i śmieci lądują na ulicy. Moim pierwszym zakupem jest Lonely Planet – mając go od razu czuję się bezpieczniej.
Plan na dziś nie jest specjalnie ambitny: wczuć się w klimat miasta a wieczorem zwiedzanie Czerwonego Fortu. Był on najpierw kwaterą armii brytyjskiej, potem indyjskiej a dopiero w 2003 roku został oddany do użytku zwiedzających. To naprawdę warto zobaczyć.
W Czerwonym forcie zrobiłem kilkadziesiąt zdjęć – niektóre naprawdę niezłe. Dobrze, że wziąłem ze sobą paszport i kartę do bankomatu. Wszystko poukrywane po 3 zaszywanych kieszeniach. Hostel, w którym się zatrzymałem był chyba najtańszy w całym Delhi. I wystarczyło spojrzeć na przerdzewiałe kłódki w drzwiach od pokojów, żeby w to uwierzyć.
„Hello, my name’s Rahul” – tak zaczęła się moja, bardzo krótka jak się okazało, indyjska znajomość. Rahul mieszkał na Goa, był rybakiem i przyjechał do Delhi odwiedzić rodzinę. Jako, że nie rozmawiałem z nikim od ponad dwóch dni czas mijał nam całkiem przyjemnie. Nawet się nie obejrzałem jak siedzieliśmy na trawie w parku i rozmawialiśmy popijając Kingfishera.
Nagle Rahul przypomniał sobie, że ma coś na zakąskę- ciasteczka o smaku pomarańczowym, i że chętnie mnie nimi poczęstuje. Ostatni miesiąc spędziłem w Iranie, kraju słynącym z gościnności więc propozycja wydała mi jak najbardziej naturalna
Ciastko miało rzeczywiście nienaturalnie intensywny pomarańczowy smak.