American dream

Autorem relacji i zdjęć jest:

Znajduję się tysiące metrów nad ziemią. Już za parę chwil wyląduję w mieście, które każdy z nas zna z niezliczonej ilości filmów, reklam czy teledysków. Lecę, bowiem do Los Angeles, drugiego, co do wielkości miasta Stanów Zjednoczonych, stolicy branży filmowej i miejsca zamieszkania miliona gwiazd i celebrytów.

Kalifornia niestety nie wita mnie piękną pogodą. Jest pochmurno i deszczowo, lecz nie razi mnie to ani trochę! Sama podróż i oczekiwanie na wylądowanie wzbudza we mnie tyle emocji, że po minach pasażerów wydaję się jedyną osobą w samolocie, która nigdy wcześniej nie była w LA.

AMERICAN DREAM

Stało się! Jestem na miejscu. Nie tracę czasu i szybko udaję się do hotelu, aby zostawić bagaże. Po drodze spotykam wielu uśmiechniętych i pozytywnie nastawionych ludzi. Niektórzy miło zagadują, zachęcając do zwiedzenia miejsc, których według nich żaden turysta nie powinien przegapić będąc w mieście aniołów.

Wieczorem kieruję się w stronę Santa Monica, nadbrzeżnego miasta znajdującego się na terenie metropolii Los Angeles. Tam spaceruję po pięknej, piaszczystej plaży, obserwując zachód słońca i budki ratowników znanych dotąd jedynie ze „Słonecznego Patrolu”. Miejsce to robi na mnie niesamowite wrażenie.  Jest ogromny ruch, w tle widać wesołe miasteczko i niezliczoną ilość barów, sklepików i tawern. Z oddali słychać krzyki ludzi znajdujących się na karuzelach, a ja mimo to czuję spokój i wyciszenie. Santa Monica to miasto magiczne. Z jednej strony bardzo rozrywkowe, pełne ulicznego ruchu, a z drugiej niezwykle romantyczne i relaksujące. Siedząc w restauracji Bubba Gump, której motywem przewodnim jest film „Forrest Gump”, zajadając pyszną rybę i odgadując filmowe zagadki zadawane przez kelnerów, czuję, że mój amerykański sen powoli staje się rzeczywistością…

Kolejny dzień wycieczki zapowiada się znakomicie. Jest koniec marca, a termometr wskazuje powyżej 25 stopni! Zatem czas udać się w najgorętsze i najpopularniejsze miejsca Los Angeles, czyli Hollywood, Venice Beach i Rodeo Drive.

Swoją wyprawę rozpoczynam od zwiedzania Venice Beach. Jadę tam nie mając prawie bladego pojęcia o tym regionie miasta. Jedyne, czego jestem pewna, to, że dotrę na plażę, chociaż nie oczekuję zbyt wiele po niezapomnianym spacerze przy Santa Monica Boulevard. Po krótkim wstępie lokalnego przewodnika wiem już coraz więcej. Venice Beach swoją nazwą nawiązuje do włoskiej Wenecji, ponieważ podobnie jak we Włoszech znajdują się tu kanały przepływające przez część miasta. Dzielnica ta zamieszkiwana jest między innymi przez takie gwiazdy jak Hulk Hogan i Sting.

Przechodząc po długim, ciągnącym się wzdłuż wybrzeża deptaku poznaję zupełnie inną, nieznaną dotąd z filmów czy pocztówek twarz Los Angeles.  W powietrzu czuć wolność, swobodę i przede wszystkim luz, którego w nadętym hollywoodzkim świecie na pewno brakuje. W Venice Beach spotykam „groźnych” rajdowców z wytatuowanymi plecami, przystojnych surferów, a także bezdomnych, czy lokalnych „pijaczków”. Wszystko jest tu bardzo dalekie od plastikowego, wręcz sztucznego świata. Piękna szeroka plaża, ogromne palmy kołyszące się na wietrze, niezwykle barwne i interesujące postaci- to wszystko wywołuje we mnie pozytywne emocje i budzi szeroki uśmiech na twarzy. Ludzie w Venice Beach są bardzo sympatyczni i otwarci. Przechodzę obok kilkudziesięciu budek z pamiątkami. Sprzedawcy zachęcają do zakupów, jednakże nie są natrętni i natarczywi, co bardzo mi się podoba. Dostrzegam też boisko do kosza, na którym odbywa się mecz, a tuż obok mnie przechodzi bezdomny grający na akordeonie i wykrzykujący, że chce dziś wypić.


Venice Beach to bez wątpienia miejsce różnorodne i nieprzeciętne. Wyjeżdżając stąd zauważam stary samochód obklejony mnóstwem nalepek z przeróżnymi napisami i znakami. Myślę, że perfekcyjnie symbolizuje on charakter tego miejsca.

Kieruję się na północ. Jest około godziny 13: 00, ulice Los Angeles są przepełnione, ale kierowca autobusu z niezwykłą łatwością omija korek i zawozi mnie do słynnej dzielnicy Beverly Hills, a dokładniej na Rodeo Drive.

{jumi[*1]}

Wszystko wydaję się tu idealne! Otacza mnie mnóstwo markowych butików, przy drodze rosną piękne, wysokie palmy a pomiędzy nimi przejeżdżają luksusowe limuzyny. Na Rodeo Drive spędzam około dwóch godzin. Chodzę po nieziemsko drogich sklepach, rozmawiam z innymi turystami i obserwuję ludzi dookoła.  Miejsce to, owszem robi na mnie wrażenie, lecz pozostawia pewien niedosyt. Wydaje się ono nienaturalne, pozbawione duszy i charakteru. Może, dlatego, że główną atrakcją są tu zakupy, na które najzwyczajniej mnie nie stać?  A może, dlatego, że po zwiedzeniu romantycznego Santa Monica Boulevard i barwnego Venice Beach, Rodeo Drive nie ma mi nic do zaoferowania? Możliwe też, że dzieje się tak, iż jestem bardzo podekscytowana kolejnym celem mojej wyprawy, którym jest Hollywood.

Jako kinomanka i wierny widz corocznych Oscarów z niecierpliwością wyczekuje spaceru po Hollywood Boulevard ze słynną Aleją Gwiazd.

Wysiadam nieopodal znanego Kodak Theatre. To właśnie tutaj, co roku przyznawane są nagrody Amerykańskiej Akademii Filmowej. Teatr nie rożni się niczym od tego z moich wyobrażeń. Jest ogromny, zlokalizowany w samym centrum bulwaru i roztacza wokół siebie fantastyczną, filmowo-oscarową aurę. Będąc w samym sercu Los Angeles, obserwując słynny znak Hollywood i szukając nazwisk ulubionych celebrytów w Alei Gwiazd, spotykam wielu ludzi. Zaczepia mnie grupa, raperów-amatorów próbujących sprzedać płyty ze swoimi nagraniami, a także dwie nastolatki, które przeprowadzają wywiady z turystami w ramach projektu szkolnego. Z daleka macha do mnie Shrek i Joker z „Mrocznego Rycerza” namawiając na zrobienie wspólnego zdjęcia, a ja zachłyśnięta tą niesamowitą atmosferą z naiwnością zgadzam się na wszystko. :)

Po dniu pełnym wrażeń czeka mnie kolacja w hotelu The Westin Bonaventure. Oprócz tego, iż jest on największym hotelem w Los Angeles, oferuje on niezapomniane doświadczenie, jakim jest obiad bądź kolacja w restauracji hotelowej, która znajduje się na 35 piętrze. Dodatkowym atutem jest obracający się wokół własnej osi ostatni poziom budynku, dający turystom możliwość obejrzenia rozległej panoramy miasta podczas spożywania posiłku.

W KRAINIE MYSZKI MIKI

Ostatni dzień pobytu w Kalifornii spędzam w jednej z największych atrakcji tego stanu- Disneylandzie, w mieście Anaheim, około półtorej godziny drogi od Los Angeles.

Jadę ze sceptycznym nastawieniem. Od małego dziecka sam widok jakiejkolwiek karuzeli przyprawia mnie o ból brzucha i zawroty głowy, lecz nie mogę zbyt wiele wyegzekwować, iż jestem na wycieczce zorganizowanej i muszę dostosować się do innych. Jedynym wyjściem jest pozostanie w hotelu, lecz to nie wchodzi w grę, ponieważ mimo tego, że nie pałam entuzjazmem jestem bardzo ciekawa krainy Disneya. Z czasem przekonuję się, że jest to nie tylko wesołe miasteczko z niezliczoną ilością karuzeli, ale też park rozrywki, który bawi i poprawia nastrój samym tym, że człowiek się w nim znajduje. Ulice, miniaturowe budynki i otaczająca mnie wokół przestrzeń w stu procentach oddaje klimat Disnejowskich bajek.

W parku spędzam cały dzień. Ku mojemu zaskoczeniu świetnie się bawię. Karuzele nie wydają się już tak straszne jak za czasów dzieciństwa. Tuż po przejściu przez główną bramę zmierzam w kierunku drewnianej budy otoczonej gąszczem krzewów i drzew, na której widnieje napis „Indiana Jones Adventure”. Kolejka do wejścia jest potwornie długa, lecz niestety nie krótsza od pozostałych. Po kilkudziesięciu minutach oczekiwania odbywam niezapomniany, pełen przygód rajd, niczym tytułowy Indiana Jones. Dominującą grupą odwiedzających Disneyland są oczywiście rodziny z dziećmi. Pomimo tego, iż miejsce to, jest stworzone głównie z myślą o najmłodszych, odnoszę wrażenie, że dorośli bawią się tu równie dobrze jak ich pociechy. Wieczorem rozpoczyna się prawdziwe show. Bajkowe postacie żegnają gości, w tle gra muzyka z najsłynniejszych kreskówek a na niebie odbywa się pokaz fajerwerków.

VIVA LAS VEGAS

Po spędzeniu trzech, niesamowitych dni w słonecznej Kalifornii, jadę do jednego z najbardziej rozrywkowych miast świata- Las Vegas. Jako że docieram na miejsce w godzinach popołudniowych, gdy jest jeszcze jasno, nie zastaję obrazu miasta znanego z kinowych hitów czy teledysków.

Jestem zmęczona kilkugodzinną podróżą i jedyną rzeczą, o której teraz marzę jest chwila relaksu.


Po odpoczynku udaję się na wieczorne show pt. „American Superstars”, odbywające się w najwyższym budynku miasta grzechu- hotelu Stratosphere. Na koncercie występują sobowtóry takich gwiazd jak Michael Jackson, Christina Aguilera, czy Rod Stewart. Oczywiście nie brakuje też kultowego Elvisa Presleya, którego występ najbardziej przypada mi do gustu. W tle tańczą dziewczyny w strojach z piórami, wyglądające niczym Sandra Bullock z filmu „Miss Agent 2”. Show nie powala na kolana poziomem umiejętności osób w nim występujących, lecz nie ma to dla mnie kompletnego znaczenia. Nie przyjechałam tu na koncert ulubionych wykonawców, lecz po to, aby dobrze się bawić, a występ ten bez wątpienia dostarcza mi wspaniałej rozrywki.

{jumi[*1]}

Po tańcach i śpiewach czas na największą niespodziankę wieczoru. Udaję się na sam szczyt wieży hotelu, która mierzy 350 metrów wysokości. Na jej powierzchni dostrzegam trzy niezwykle ekstremalne(w moich tchórzliwych oczach J) karuzele: X-scream, The Big Shot i Insanity. Sam widok krzyczących ludzi wywołuje we mnie uczucie bliskie ataku serca, lecz z drugiej strony tłumaczę sobie, że jestem w Las Vegas i muszę zrobić coś szalonego, aby zapamiętać ten pobyt. Jako, że nie mam jeszcze ukończonych 21 lat, ślub po pijaku odpada, gra o pieniądze w pokera, czy Black Jacka również, dlatego też nie pozostaje mi nic innego jak rajd na którejś z karuzeli. Wybieram The Big Shot. Po kilkunastu minutach siedzę w fotelu kolejki, która za kilka chwil wystrzeli w górę. Obserwuję przepiękną panoramę Las Vegas z wysokości kilkuset metrów nad ziemią. Z każdej strony otaczają mnie miliony różnokolorowych świateł. Widok zapiera mi dech w piersiach, w przenośni jak i dosłownie, iż kolejka, na której się znajduję porusza się z zawrotną prędkością.

Tej same nocy zwiedzam również Las Vegas Strip, czyli główną ulicę miasta, znaną z luksusowych hoteli takich jak Caesars Palace, MGM Grand czy Planet Hollywood. Mam również okazję obejrzeć fontannowe show przy hotelu Bellagio, to samo, które George Clonney i Brad Pitt podziwiają w finałowej scenie filmu „Ocean’s Thirteen”.

Mimo tego, iż jest połowa marca, czyli liczba turystów jest stosunkowo mała, po ulicach Vegas przechodzą tysiące ludzi. Kasyna wypełnione są po brzegi, a w tle słychać głośną muzykę, która sprawia, że mam ochotę tańczyć.

WŚRÓD APACZÓW, CZYLI WIELKI KANION KOLORADO

Pobyt w mieście grzechu jest też doskonałą szansą na odwiedzenie jednego z najsłynniejszych parków Narodowych USA- Wielkiego Kanionu Kolorado. Znajduje się on w stanie Arizona, około 450 km od Las Vegas. Pomimo dość długiej podróży, bez wahania decyduję się na wizytę w Parku. Droga na Wielki Kanion jest niezwykle malownicza. Szosa biegnie wzdłuż górskich szczytów, omijając Zaporę Hoovera jak i jezioro Lake Mead. Zza okna autobusu, na tle ogromnych czerwonych skał dostrzegam liczne kaktusy i przeróżne drzewa pustynne. Ulica przypomina piaskownicę, a w powietrzu unoszą się kłęby kurzu. Czuję się jak bohater westernu, który gdzieś na dzikim zachodzie pokonuje setki mil piekielnie męczącej drogi.

Zaraz po wyjściu z autobusu uderza we mnie gorące, niezwykle suche powietrze. Po chwili moją uwagę przykuwa pokaz tańca jednego z indiańskich plemion- Hualapai. Jak się później dowiaduję, plemię Hualapai (nazwa ta oznacza „lud wysokich sosen”) to rdzenni mieszkańcy rezerwatu, a ich liczba wynosi około dwóch tysięcy. Zadziwiającym faktem jest również to, że pomimo bardzo niskiego, wręcz ubogiego standardu życia, ludy te nie decydują się na opuszczenie terenu parku, nazywanego przez nich ziemią świętą. Podczas pieszej wędrówki mijam namioty, tipi i inne schronienia, zbudowane głównie z drewna, pełniące funkcje domów Apaczów.

Docieram do krawędzi kanionu. Nie potrafię ubrać w słowa tego, co widzę. Potęga i ogrom miejsca wywiera na mnie niesamowite wrażenie. Ciężko jest mi uwierzyć, w to, że tak przepiękny widok jest wytworem tylko i wyłącznie matki natury. Zahipnotyzowana i oszołomiona otaczającym mnie krajobrazem, dosłownie, co sekundę robię zdjęcia, aby uchwycić piękno rezerwatu.

Pod koniec wycieczki jem obiad przygotowany przez plemiona. Niestety nie jest on zbyt smaczny, lecz uprzejmość i serdeczność kucharzy rekompensuje nieudany posiłek. Ostatnią atrakcją jest wizyta w sklepie z pamiątkami. Po niewielkich zakupach niestety czas wyprawy dobiega końca i wraz z całą grupą wsiadam do autobusu, który zawozi mnie z powrotem do Las Vegas. W drodze oglądam zdjęcia i filmy zrobione podczas wycieczki. Pomimo, iż nie wyglądają źle, stwierdzam, że aby poczuć atmosferę Kanionu i dostrzec jego piękno należy osobiście przyjechać i zobaczyć to miejsce. Naprawdę warto!


DRUGA TWARZ VEGAS

Mój przed ostatni dzień w Vegas bardzo różni się od pierwszego. Zwiedzam miasto za dnia. Jest jasno, słońce świeci niezwykle mocno, a w powietrzu czuć suchy, pustynny klimat. Las Vegas odsłania zupełnie inną, dotąd nieznaną mi twarz. Migające światła, gigantyczne telebimy- tego za dnia nie widać, pozostają tylko duże budynki, które niestety nie prezentują się już tak efektownie jak po zachodzie słońca.

Wchodzę prawie do każdego hotelu, jaki mijam. W środku oprócz kasyn można znaleźć wiele butików i oczywiście sklepów z pamiątkami. Kupuję poduszkę w kształcie żetonu i karty do gry. Niestety pamiątki są dość drogie, lecz mimo wszystko odnoszę wrażenie, że ceny są tu niższe niż w Los Angeles.

{jumi[*1]}

W czasie zakupów z oddali dostrzegam ogromny rollercoaster znajdujący przy kompleksie hotelowym New York New York. Dowiaduję się, że kolejka ta osiąga prędkość do 110 km/h a jej wysokość to 62 metry. Po licznych atrakcjach w Disneylandzie jak i rajdzie na wierzy hotelu Stratosphere czuję się zahartowana i z myślą „raz się żyje” udaję się do kas, aby zakupić bilet na przejażdżkę. Niestety, decyzja ta okazuje się totalną pomyłką, ponieważ do końca dnia moje serce znajduje się gdzieś w okolicach gardła, chociaż w głębi duszy czuję maleńką satysfakcję, że starczyło mi odwagi, aby to zrobić J.

Kolejną noc w Vegas spędzam na Fremont Street. W drugim, zaraz po Vegas Strip ośrodku rozrywki skupiającym niezliczoną ilość kasyn, klubów i sklepów. Myślę, że to, co odróżnia oba te miejsca, to otaczająca je przestrzeń. Vegas Strip charakteryzuje ogrom hoteli, kasyn, lecz także duża przestronność. Natomiast na Fremont Street czuję się nieco bardziej kameralnie, mimo iż w miejscu tym nie brakuje rozrywek.

Mój ostatni dzień w mieście hazardu to już niestety tylko poranek, ponieważ popołudniu mam wylot. Aby nie zmarnować ostatnich godzin jadę zobaczyć słynny znak „Welcome to Fabulous Las Vegas”. Dowiaduję się bardzo ciekawej rzeczy. Znak ten powstał w roku 1959 na zamówienie lokalnego akwizytora. Lecz jako, że nie został nigdy zastrzeżony, do dziś możemy obserwować jego wizerunek na wszelkiego rodzaju pamiątkach, koszulkach, poduszkach etc. Po zrobieniu zdjęcia udaję się do Hard Rock Cafe, po czym niestety jadę na lotnisko.

W Las Vegas za dnia czuję się trochę dziwnie. Życie toczy się tu normalnym, codziennym rytmem. Ludzie wyglądają zupełnie zwyczajnie, dorośli chodzą do pracy, a dzieci do szkoły.  Tylko, czego ja oczekuję? Tancerek z piórami przechodzących po ulicach?, Show, czy dyskotek za dnia? Wbrew pozorom w Las Vegas funkcjonuje się podobnie jak w innych miastach Stanów Zjednoczonych, z tą różnicą, że nocą miasto zamienia się w gigantyczny ośrodek rozrywki. Będąc tu zrozumiałam, że życie tu to nie tylko ciągła impreza, jak pokazane jest to w filmach, lecz również rutyna i codzienność, szczególnie dla mieszkańców Las Vegas.

Po niezwykłych sześciu dniach czas wracać do szarej rzeczywistości. Czeka na mnie rodzina, szkoła i obowiązki. Nigdy nie zapomnę fenomenalnej aury otaczającej Santa Monica, barwnego i wyluzowanego Venice Beach, filmowego Hollywood, czy zapierającego dech w piersiach Wielkiego Kanionu Kolorado. Niezmiernie się cieszę, ze miałam okazję zobaczyć miejsca znane mi dotąd jedynie z ekranu telewizora, czy zdjęć. Rozrywkowe, może nieco kiczowate Las Vegas również pozostawia tysiące wspomnień.

Myślę, że rzeczą, której Amerykanom nie da się absolutnie odmówić jest ogromna kreatywność i pomysłowość. Możemy to dostrzec na przykładzie Los Angeles i Las Vegas. Oba miasta mają do zaoferowania miliony form rozrywek i atrakcji dla każdej osoby, bez względu na wiek, płeć czy upodobania.  Mając możliwości mieszkania w Stanach Zjednoczonych udało mi się, (choć zapewne w niewielkim stopniu) poznać naród Amerykański. Uważam, że są to niezwykle przyjaźni i otwarci ludzie. Traktując ludzi na równym poziomie, zyskują sobie sympatię turystów. Pomysłowe, nietuzinkowe miejsca, miliony atrakcji, przemiła atmosfera- tak podsumowałabym USA. Nie bez powodu od kilkunastu lat kraj ten znajduje się w czołówce topowych kierunków turystycznych.

Niewątpliwie pobyt w USA był dla mnie niesamowitą przygodą. Bez wahania jestem gotowa stwierdzić, iż przeżyłam tam jedne z najpiękniejszych chwil mojego życia. Mimo, że chciałabym zwiedzić jeszcze tysiące miejsc na świecie, mam nadzieję, że kiedyś wrócę do Los Angeles jak i Las Vegas. Natomiast zrobię to, gdy skończę 21 lat, wtedy to będę mogła zasmakować głównej rozrywki, jaką oferuje miasto, czyli hazardu. Na pewno też odwiedzę liczne kluby i przeżyję niejedną z szalonych imprez, bo przecież, „What happens in Vegas, stays in Vegas”. :)

Back To Top