American dream

Autorem relacji i zdjęć jest:

Po odpoczynku udaję się na wieczorne show pt. „American Superstars”, odbywające się w najwyższym budynku miasta grzechu- hotelu Stratosphere. Na koncercie występują sobowtóry takich gwiazd jak Michael Jackson, Christina Aguilera, czy Rod Stewart. Oczywiście nie brakuje też kultowego Elvisa Presleya, którego występ najbardziej przypada mi do gustu. W tle tańczą dziewczyny w strojach z piórami, wyglądające niczym Sandra Bullock z filmu „Miss Agent 2”. Show nie powala na kolana poziomem umiejętności osób w nim występujących, lecz nie ma to dla mnie kompletnego znaczenia. Nie przyjechałam tu na koncert ulubionych wykonawców, lecz po to, aby dobrze się bawić, a występ ten bez wątpienia dostarcza mi wspaniałej rozrywki.

{jumi[*1]}

Po tańcach i śpiewach czas na największą niespodziankę wieczoru. Udaję się na sam szczyt wieży hotelu, która mierzy 350 metrów wysokości. Na jej powierzchni dostrzegam trzy niezwykle ekstremalne(w moich tchórzliwych oczach J) karuzele: X-scream, The Big Shot i Insanity. Sam widok krzyczących ludzi wywołuje we mnie uczucie bliskie ataku serca, lecz z drugiej strony tłumaczę sobie, że jestem w Las Vegas i muszę zrobić coś szalonego, aby zapamiętać ten pobyt. Jako, że nie mam jeszcze ukończonych 21 lat, ślub po pijaku odpada, gra o pieniądze w pokera, czy Black Jacka również, dlatego też nie pozostaje mi nic innego jak rajd na którejś z karuzeli. Wybieram The Big Shot. Po kilkunastu minutach siedzę w fotelu kolejki, która za kilka chwil wystrzeli w górę. Obserwuję przepiękną panoramę Las Vegas z wysokości kilkuset metrów nad ziemią. Z każdej strony otaczają mnie miliony różnokolorowych świateł. Widok zapiera mi dech w piersiach, w przenośni jak i dosłownie, iż kolejka, na której się znajduję porusza się z zawrotną prędkością.

Tej same nocy zwiedzam również Las Vegas Strip, czyli główną ulicę miasta, znaną z luksusowych hoteli takich jak Caesars Palace, MGM Grand czy Planet Hollywood. Mam również okazję obejrzeć fontannowe show przy hotelu Bellagio, to samo, które George Clonney i Brad Pitt podziwiają w finałowej scenie filmu „Ocean’s Thirteen”.

Mimo tego, iż jest połowa marca, czyli liczba turystów jest stosunkowo mała, po ulicach Vegas przechodzą tysiące ludzi. Kasyna wypełnione są po brzegi, a w tle słychać głośną muzykę, która sprawia, że mam ochotę tańczyć.

WŚRÓD APACZÓW, CZYLI WIELKI KANION KOLORADO

Pobyt w mieście grzechu jest też doskonałą szansą na odwiedzenie jednego z najsłynniejszych parków Narodowych USA- Wielkiego Kanionu Kolorado. Znajduje się on w stanie Arizona, około 450 km od Las Vegas. Pomimo dość długiej podróży, bez wahania decyduję się na wizytę w Parku. Droga na Wielki Kanion jest niezwykle malownicza. Szosa biegnie wzdłuż górskich szczytów, omijając Zaporę Hoovera jak i jezioro Lake Mead. Zza okna autobusu, na tle ogromnych czerwonych skał dostrzegam liczne kaktusy i przeróżne drzewa pustynne. Ulica przypomina piaskownicę, a w powietrzu unoszą się kłęby kurzu. Czuję się jak bohater westernu, który gdzieś na dzikim zachodzie pokonuje setki mil piekielnie męczącej drogi.

Zaraz po wyjściu z autobusu uderza we mnie gorące, niezwykle suche powietrze. Po chwili moją uwagę przykuwa pokaz tańca jednego z indiańskich plemion- Hualapai. Jak się później dowiaduję, plemię Hualapai (nazwa ta oznacza „lud wysokich sosen”) to rdzenni mieszkańcy rezerwatu, a ich liczba wynosi około dwóch tysięcy. Zadziwiającym faktem jest również to, że pomimo bardzo niskiego, wręcz ubogiego standardu życia, ludy te nie decydują się na opuszczenie terenu parku, nazywanego przez nich ziemią świętą. Podczas pieszej wędrówki mijam namioty, tipi i inne schronienia, zbudowane głównie z drewna, pełniące funkcje domów Apaczów.

Docieram do krawędzi kanionu. Nie potrafię ubrać w słowa tego, co widzę. Potęga i ogrom miejsca wywiera na mnie niesamowite wrażenie. Ciężko jest mi uwierzyć, w to, że tak przepiękny widok jest wytworem tylko i wyłącznie matki natury. Zahipnotyzowana i oszołomiona otaczającym mnie krajobrazem, dosłownie, co sekundę robię zdjęcia, aby uchwycić piękno rezerwatu.

Pod koniec wycieczki jem obiad przygotowany przez plemiona. Niestety nie jest on zbyt smaczny, lecz uprzejmość i serdeczność kucharzy rekompensuje nieudany posiłek. Ostatnią atrakcją jest wizyta w sklepie z pamiątkami. Po niewielkich zakupach niestety czas wyprawy dobiega końca i wraz z całą grupą wsiadam do autobusu, który zawozi mnie z powrotem do Las Vegas. W drodze oglądam zdjęcia i filmy zrobione podczas wycieczki. Pomimo, iż nie wyglądają źle, stwierdzam, że aby poczuć atmosferę Kanionu i dostrzec jego piękno należy osobiście przyjechać i zobaczyć to miejsce. Naprawdę warto!

Back To Top