Ale zacznijmy od początku. Chodziło o pracę. O trzy miesiące harówki, które miały przynieść pieniądze na kilka miesięcy studiowania. Wysłałem potok mailów do najróżniejszych restauracji oraz hoteli rozrzuconych po całej Norwegii i loś chciał, że odezwał się do mnie dziś już chyba nieistniejący Tranøy Fyr. Z prowadzącym dogadałem się przez telefon i uzgodniliśmy datę mojego przyjazdu. I choć Norwegia nie była mi obca, język znałem już dobrze, to perspektywa takiej wyprawy była ekscytująca.
Spakowawszy się wyruszyłem z Pomorza przez Warszawę (do dziś nie pamiętam dlaczego właśnie odleciałem ze stolicy) i wylądowałem w Oslo. Stamtąd po przesiadce poleciałem do północnonorweskiego Bodø. I mimo, że na mapie sprawiało to wrażenie, jakbym pokonał lwią część trasy, tak naprawdę spora, i niezwykle malownicza jej część była przede mną. Łodzią (Hurtigbåten) kontynuowałem z Bodø do niewielkiej przystani. Rejs stanowił pierwszą sposobność przyjrzenia się północy naprawdę z bliska. W końcu dobiliśmy do przystani, na której wedle instrukcji miałem wysiąść. W drewnianego nabrzeża otoczonego niewielkimi czerwonymi i białymi domkami przycupniętymi u stóp góry zabrał mnie autobus, z którego po jedzie krętymi i wąskimi drogami wysiadłem zmordowany w malutkiej miejscowości. A stąd jeszcze bagatela – 20 km. Samochodem terenowym mojego szefa, którym okazał się lekko nieokrzesany ale sympatyczny typek z wschodniego Oslo, którego coś zagnało do surowej północnej Norwegii. Ostatni odcinek mojej pielgrzymki pokonałem pieszo. Mowa tu o 250 metrach dzielących stały ląd i niewielką skalistą wysepkę, na której wznosiła się latarnia morska, wokół której ktoś niedbale rozrzucił kilka karłowatych budynków. Największy z nich to restauracja, dawny magazyn na łodzie, o czym świadczyły zardzewiałe szyny ciągnące się od drzwi wejsciowych do morskiej toni, a reszta z nich to budynki hotelowe. Gdy przeprawiałem się przez most, wody przypływu chłupotały pod jego powierzchnią, chłodny wiatr świstał mi w uszach, a ja patrzyłem z niedowierzaniem na wysepkę i zadawałem sobie trochę zbyt trzeźwe w tej czarującej scenerii pytanie „To wprawdzie piękne miejsce, ale czy w tym odludziu może prosperować restauracja?”
Wtedy nie wiedziałem jeszcze że, może i to na wysokich obrotach a nadto, że tę drogę przyjdzie mi pokonać jeszcze dwa lata z rzędu. W samym moście dowiedziałem się później, że w czasie zimowych sztormów jest nie do pokonania, a próba przejścia na drugą stronę prawie kosztowała mojego chlebodawcę życie.
O pracy powiem tyle, że w ciągu najbardziej intensywnych dni było jej więcej niż pod dostatkiem. Ni stąd ni zowąd nadjeżdżały samochody, a lokal zapełniach się tak tubylcami, jak i przyjezdnymi. Ci ostatni reprezentowali nie tylko większość narodów Europy ale i odleglejsze strony. Wieczorem wszystko ustawało, a okolica się jakby wyludniała, a ja mogłem oddać się kontemplowaniu krajobrazu i pieszym wędrówkom po trochę księżycowym krajobrazie. A wieczory zaczynały się niezwykle malowniczym zachodem słońca nad szczytami gór na Lofotach i trwały godzinami. Słońce zatrzymywało się na poziomie tych gór aby nad ranem zacząć swoją podróż Właśnie się zaczął okres białych nocy, a miał trwać do – jeśli dobrze pamiętam – połowy sierpnia.
{jumi[*1]}
Skalista wysepka, na której mieszkałem, była najlepszym punktem do obserwacji tego nieskończonego zachodu – z tego punktu dało się oglądach archipelag Lofotów w praktycznie całej rozciągłości. Wydawało się, że był niemal na wyciągnięcie ręki. I ten rozpościerający się dookoła widok rekompensował mi każdą kroplę potu wylaną w ciągu długich dni na Tranøy Fyr.
Zakres moich obowiązków wychodził poza restaurację i obejmował też oprowadzanie chętnych po wciąż działającej choć bezzałogowej latarni morskiej. Była to okazja wymknięcia się z restauracyjnego ukropu, a przy okazji dowiedzenia czegoś o okolicy (musiałem przecież przyswoić sobie wiadomości o historii latarni) oraz wdania w dziesiątki rozmów z przyjezdnymi. Z balustrady na szczycie wskazywałem na oddalony o ok.200 metrów półwysep, gdzie niegdyś odbywały się publiczne egzekucje. Sama latarnia miała również ponure epizody wplecione w swoją historię. Chodziło o kilka samobójstw które miały miejsce na Tranøy Fyr, o których nie udało mi się dowiedzieć więcej. Mój pracodawca, człowiek do szpiku kości zdroworozsądkowy i przyziemny, utrzymywał, że w jesienne wieczory, kdy spędzał na wyspie długie wieczory sam, przydarzyło mu się kilka rzeczy, których nie potrafi wyjaśnić, a które dawały mi podstawę do określenia Tranøy Fyr jako miejsca nawiedzonego, gdy oprowadzając którąś z koleji grupkę potrzebowałem dodać opowiadaniu kolorytu.
Jakby same obowiązki nie dostarczały atrakcji, od czasu do czasu życie na wysepce urozmaicały wydarzenia mniej codzienne: a to rybacka wyprawa łodzią na lekko wzburzone morze zwieńczona ogniskiem na odległej plaży, a to ukazanie się pierwszych przedwczesnych wielorybów w oddali (przypływają zazwyczaj na jesieni za śledziem) bądź morświny baraszkujące tuż przy przybrzeżnych skałach, a to przylot i lądowanie wojskowego śmigłowca, którego załoga postanowiła u nas zjeść obiad... Wyprawa wszerz i wzdłuż Lototów, gdzie małe drewniane osady rozrzucone są w górzystych poszarpanym terenie, stanowi rozdział sam w sobie. Innym wydarzeniem, które wryło mi się w pamięć jest niewielki koncert reggae zorganizowany na niewielkiej przestrzeni przed restauracją z purpurowych zachodem słońca w tle. Długo mógłbym wyliczać najróżniejsze niepowtarzalne chwile. Sprawiają one, że dziś z perspektywy czasu, cały codzienny znój, godziny spędzone w biegu między kuchnią, salą restauracyjną a latarnią rozpływają się w wysokim stężeniu czarownej atmosfery tego końca świata, małego skalistego kawałka lądu, wysepki zwanej Tranøy Fyr.
Jeśli poczuliście zew przygody i pragnienie udania się na podróż w krajobrazach północnej Norwegii, nie będzie to wyprawa niskobudżetowa, ale nie musi oznaczać utraty majątku. Niedrogie loty do Oslo można znaleść stosunkowo łatwo (np. Gdańsk - Oslo), z Oslo do Bodø lub też np. Tromsø możecie się udać liniami Norwegian za kilkaset koron. Potem pozostaje albo wynająć samochód albo zdać się na lokalne autobusy. Masz jakieś pytania? Nie wahaj się, zwróć się do mnie.