Ameryka Północna. Część 1. Kanada.

Autorem relacji i zdjęć jest:

5 dzień (30.06.2011- czwartek): Budzimy się rano z zamiarem przepłynięcia się promem do Nowej Szkocji, jednak dość wysoki koszt (260$ w obie strony) i świadomość upływającego czasu jaki byśmy musieli tam spędzić (a ile jeszcze przed nami!) powoduje, że rezygnujemy. Kierujemy się więc do St. Andrews, prosto do firmy „Fundy Tide Runners”. Specjalizuje się ona w wycieczkach szybkimi łodziami motorowymi „Zodiac” (80km/h) po Zatoce Fundy celem obejrzenia wielorybów, które są główną atrakcją tego rejonu.

{jumi[*1]}

Na miejscu okazuje się, że mamy kilka godzin czasu, bo wieloryby najlepiej oglądać nieco później. Zwiedzamy więc urokliwe miasteczko, typowe dla nadatlantyckich prowincji. Idziemy na pobliski mini targ na głównym placu miasta, gdzie można kupić wiele oryginalnych, często ręcznie robionych rzeczy, a także jedzenie, starocie i inne „ustrojstwa”. Oczywiście idziemy także na codzienną kawę, która tutaj smakuje mi wyjątkowo. Po mile spędzonych chwilach wreszcie upragniony rejs. Razem z nami płynie para Kanadyjczyków pochodzenia chińskiego- w sumie jest nas 5 osób. Po wypłynięciu na otwarte wody nasz przewodnik, a zarazem kapitan pokazał nam możliwości „Zodiaca”- olbrzymia prędkość, penetracja wielkich akwenów w bardzo krótkim czasie i bliskie podpłynięcia do wielorybów to zalety, dla których warto wydać nieco więcej. Inne, nieco tańsze rejsy odbywają się statkami zabierającymi dużą ilość pasażerów, jednak ze względu na małą prędkość nie podpłyną blisko wieloryba. Ponadto pogoda była przepiękna i zmieniała się wręcz z minuty na minutę: raz delikatna mgła dająca poczucie tajemniczości (łodzie w pobliżu wyglądały jak „Latający Holender”), po chwili słońce, pod koniec drobny deszczyk. Podjechaliśmy też w miejsce, gdzie ma swe gniazdo amerykański orzeł z białą głową- poczułem tu prawdziwą dziką przyrodę. Powrót do portu też mnie zaskoczył, choć nie powinien. Wypływaliśmy w czasie przypływu, wróciliśmy w czasie odpływu, widząc kilkudziesięciometrowe molo w całej okazałości, na które musieliśmy się wspinać po pochyłej kładce. Zdjęliśmy nasze kosmiczne ochronne uniformy i poszliśmy na zupę. Jaką? Oczywiście z homara: lobster-chowder, którą jadłem po raz pierwszy w życiu i mam nadzieję, że nie ostatni- pychota! Po takim pięknym dniu postanawiamy jechać dalej, bo szkoda czasu- do USA, gdyż granica jest tuż- tuż. Ale o tym w następnej części…

Back To Top