USA- wschodnie wybrzeże
5 dzień wyprawy (30.06.2011- czwartek): Granica kanadyjsko- amerykańska. Siostrą, która ma podwójne obywatelstwo i kanadyjski paszport w ogóle się nie interesowali, natomiast ja po pokazaniu paszportu, musiałem dać się sfotografować, dać odciski palców i czekać na wizę, którą mi wszyli do paszportu (tak naprawdę ta naklejka, którą otrzymujemy w ambasadzie USA w Polsce jest tylko pozwoleniem do podejścia do straży granicznej USA). Po kilku, może kilkunastu minutach ruszamy dalej, w stronę Bostonu. Udaje nam się dojechać do Augusta, gdy zaczyna się ściemniać. Meldujemy się jak zwykle na campingu sieci KOA.
6 dzień (1.07.2011- piątek): Najgorsza noc całego wyjazdu. Praktycznie nieprzespana przez potworny ból zęba. Cała wyprawa staje pod znakiem zapytania- wracać czy jechać dalej? Przed wyjazdem do Ameryki wyleczyłem wszystkie zęby, a tu nagle silny ból. Czyżby dentysta źle zrobił i teraz się odzywa? Tabletki przeciwbólowe działają na krótko. Trudna decyzja. No cóż, jedziemy dalej. Po drodze ból się przemieszcza- nie potrafię zlokalizować, który to ząb. Olej z oregano, który przykładam do dziąseł śmierdzi w całym aucie, ale tylko on mi trochę pomaga, poza tym to naturalny specyfik (robi w Ameryce furorę, u nas nieznany). Z konieczności zatrzymujemy się w Portland, by poszukać dentysty (przy okazji nurtuje mnie myśl utraty wszystkich pieniędzy, bo służba zdrowia w USA, choć jest świetna to bardzo droga i wielu biedniejszych Amerykanów nawet się nie ubezpiecza; przypomina mi się też artykuł z National Geographic, gdzie jeden z kowbojów wyrywa sobie zęby obcążkami). No trudno, nie mogę się na niczym skupić- chcę się uwolnić od bólu. Okazuje się, że Portland to bardzo ładne, portowe miasto. Niestety, ból jest nadal (raz mniejszy, raz większy). Znajdujemy ośrodek dentystyczny w Portland. Dzwonię do ubezpieczyciela w Polsce, u którego zgłosiłem problem, ten każe mi wziąć rachunki, a po przyjeździe do Polski i rozpatrzeniu sprawy zwrócą mi poniesione koszty (oczywiście tylko do pewnej wartości i wcale nie tak dużej, by można tam zrobić zęba). Idę na prześwietlenie zęba, który mnie akurat najbardziej teraz boli, choć wcześniej był to inny. Następnie przychodzi dentysta, robi ze mną wywiad, a właściwie z siostrą, jako tłumaczką, która dużo lepiej operuje fachowym słownictwem zębowym ;). Po pewnym czasie eksperyment na ból: polewanie jakimś płynem o różnych temperaturach i moja reakcja. W końcu diagnoza: muszę iść do specjalisty naprzeciwko, bo on nie wie, co jest grane. Koszt: 200$ L, oczywiście w gotówce. Idziemy do kliniki. Mówię siostrze, że jeśli będzie to bardzo wysoki koszt to dajemy sobie spokój. Każą nam zaczekać. Przychodzi spec, ogląda zdjęcia, zęby i mówi, że nie ma zakażenia (a to najważniejsze, bo nie trzeba leczyć kanałowo) i wszystko wygląda dobrze. Zrobił to dla mnie za free. Och, co za ulga. 200$ jakoś strawię, tylko co dalej? Skąd ten ból? No cóż, jedziemy dalej, do Bostonu. Ból zmalał, prawdopodobnie związany był za zmianą klimatu, ciśnienia itp. W Bostonie już było ok. Najpierw jedziemy do uniwersyteckiej dzielnicy Bostonu- Harvardu. Mnóstwo studentów, starych budowli, wspaniała atmosfera- przypomnienie swoich czasów studenckich. Następnie wjeżdżamy do samiutkiego centrum Bostonu (piętrowy parking- najdroższy w całej wycieczce). Miejsce noclegowe na campingu organizujemy telefonicznie. Zwiedzamy Quincy Market, gdzie jemy frutti di mare, a także stare miasto i pobliskie city z drapaczami chmur. Wyjeżdżamy po 21:00. GPS gubi się wśród drapaczy chmur i wąskich uliczek. Prosimy policjanta o wskazanie drogi wylotowej, gdyż centrum znajduje się na półwyspie i można wyjechać stąd tylko tunelem, lub małymi uliczkami, których nie znamy. Nocujemy w gwarnym kempingu w Cape Cod.
7 dzień (2.07.2011- sobota): O godzinie 6:30 wyjeżdżamy do Plymouth. Miejsce znane z tego, że to tam przybyli pierwsi osadnicy na kontynent amerykański. Oglądamy replikę statku pierwszych osadników: Mayflower II, a także kamień, do którego przybili wraz z wygrawerowaną datą 1620. To, co mnie zaskoczyło to olbrzymi panteon nad tym zwykłym przecież kamieniem i odgrodzenie go wielkimi kratami. Po dużo starszych chodziłem w Tarragonie czy w Rzymie lub Rawennie. No, ale to ich historia, o którą dbają jak nikt inny. Po zjedzeniu w miejscowym barze śniadania: jajka sunny side up, czyli sadzonego wraz z dodatkami, jedziemy do Fall River, gdzie znajdują się stare okręty amerykańskiej marynarki, w tym wielki pancernik USS Massachusetts, biorący udział w walkach z Japończykami. Wewnątrz statków (dodatkowo był jeszcze niszczyciel, torpedowiec i okręt podwodny, a także samolot) mnóstwo pamiątek z tamtego okresu: flagi, szable, broń palna, odznaczenia, mundury wojskowe, różnego rodzaju aparatura i inne. Po zwiedzeniu kierujemy się do West Point. Po drodze podziwiamy dolinę rzeki Hudson. Nowy Jork omijamy świadomie, bo byliśmy tam 3 lata wcześniej. West Point słynie z najlepszej szkoły wojskowej w Ameryce i być może na świecie. Miasteczko jest bardzo przytulne, a tereny wojskowe możemy obejrzeć tylko częściowo, gdyż jest już zbyt późno. Tu napotykamy się na ślady Polaków w USA. To Tadeusz Kościuszko był architektem położenia tego obiektu wojskowego oraz jednym z najważniejszych dowódców okresu walk o niepodległość Ameryki. Kolejną noc śpimy na tłocznym kempingu w Allentown (dali nam miejsce poza ogrodzeniem, ale po interwencji przenieśliśmy się wewnątrz obiektu).