Ameryka Północna. Część 2. USA- wschodnie wybrzeże.

Autorem relacji i zdjęć jest:

11 dzień (6.07.2011- środa): Cel na dzisiaj: Ruby Falls i Lookout Mountain w rejonie Chatanooga, a także jeden z najlepszych raftingów (spływ pontonami po wzburzonej rzece) w USA. Okazuje się jednak, że w środy raftingu nie urządzają i tej rzeczy chyba najbardziej żałuję, że nie wypaliła. Nie ma sensu jednak czekać całą dobę, więc korygujemy plan na wieczór. Jedziemy zobaczyć cud natury: Ruby Falls. Czegoś takiego nie widziałem jeszcze nigdy wcześniej. W olbrzymiej jaskini wysoki wodospad, którego wody spadają środkiem groty (w powietrzu) i podświetlony mieniącymi się lampami, jest czymś wyjątkowym. Spektakl, którego w innych częściach świata nie spotkamy (przynajmniej o czymś takim nie słyszałem).

{jumi[*1]}

Następnie, po wyjściu z jaskini udajemy się na przejażdżkę szynową kolejką górską na Lookout Mountain, jedynego miejsca w USA, gdzie z jednego miejsca widać 7 różnych stanów USA. Widok naprawdę jest śliczny. Deszcz, który zaczął padać przyspiesza naszą decyzję, by kierować się w stronę Atlanty. Dzwonię do kolegi, który tam mieszka od 5 lat. Przeniósł się tam z Polski po wylosowaniu jego zielonej karty, uprawniającej do legalnej pracy. Jako informatyk na pewno ma lepsze możliwości w rozwoju w USA niż w Polsce. Podaje nam swoje namiary, więc jedziemy. Po serdecznym spotkaniu opowiada nam, że Polaków w Atlancie to prawie w ogóle nie ma, a sam mieszka tymczasowo w dzielnicy meksykańskiej. Jako miejscowy, bo chyba tak go mogę już nazwać, oprowadza nas po najciekawszych miejscach miasta: miasteczka olimpijskiego, muzeum Coca- Coli (akurat zamknięte), głównej siedziby największej telewizji informacyjnej CNN (niesamowite wrażenie wewnątrz budynku), FOX TV i innych ciekawych miejscach. Na zwiedzanie największego w świecie akwarium brakuje nam już czasu. Przy głównej ulicy Peachtree Street niesamowita fontanna. W Atlancie czuję się jeszcze bardziej dziwnie, bo białych jest tu naprawdę niewielu- dominują wyraźnie Murzyni, a na obrzeżach wiele dzielnic narodowych (latynoskich, itp.). Wieczorem idziemy do meksykańskiej knajpy „El Toro”, gdzie jedzenie jest naprawdę wyśmienite (oczywiście typowe dania meksykańskie). Przy piwku rozmawiamy na różne tematy. Po wspaniale spędzonych chwilach idziemy spać do kolegi.

 

12 dzień (7.07.2011- czwartek): Budzimy się rano sami, bo kolega miał na nockę do pracy (informatycy w firmie Dell pracują 24h/dobę). Kierujemy się na wschód, do Charleston. Zmienia nam to nieco plany, ale za poradą kolegi decydujemy się tam zajrzeć. Na tej szerokości jest już gorąco. Postanawiam obciąć się na łyso- ciekawe, co by powiedzieli moi uczniowie i żona ;). Wchodzimy do typowego „barbera”, czyli męskiego fryzjera i ….. żegnajcie włoski. Na targu kupuję też kapelusz w stylu brytyjskich podróżników- o takim marzyłem, ale nigdzie nie mogłem go wcześniej kupić, nawet na Allegro w Polsce. Czas na zwiedzanie miasta. Miasteczko jest faktycznie urokliwe, spokojne i zauważam, że jest coraz to więcej palm. Z mola wychodzącego w stronę zatoki widać olbrzymi współczesny lotniskowiec z samolotami na pokładzie. Czas jechać dalej- do Savannah. Savannah zwiedzamy pobieżnie, by zobaczyć jeszcze Fort Kazimierza Pułaskiego- kolejnego Polaka, który zasłużył się w niepodległość Stanów Zjednoczonych. Wierzcie mi, ale gdy widzi się ślady polskości na obcej ziemi, to człowiekowi robi się lżej. Śpimy w motelu w Savannah. Plany na następny dzień: Floryda, ale o tym w kolejnej relacji…

Back To Top