z lotem samolotem

Autorem relacji i zdjęć jest:

PADOVA

Padwa to miasto bez drzwi. Ma plac bez trawy, porośnięty zieloną murawą. Po ulicach jeżdżą jednotorowe tramwaje. Brokatowy św. Antoni macha do naiwnych turystów, a brodaty carabinier pilnuje, by rower prowadzić po miejskim bruku.
Z Mediolanu jechałyśmy do Padwy 5 godzin. Była niedziela. Przesiadki spędzałyśmy na dworcowej ławce jedząc przemycone z Polski salami. Bez chleba.
Mieszkałyśmy w zagłębiu kebabów.
Widziałam dwie Padwy. Tę na prawo od dworca i tę na wprost. Po prawej są murzyni. Na wprost turyści.
Dzień przed naszym przyjazdem kogoś zamordowali.
Oglądałyśmy miasto nocą. Na ścianach wyświetlają filmy, a Włosi są z cukru, bo uciekają przed deszczem. Najdroższe lody chowają w aluminiowych pojemnikach, pod przykrywką. Kiepsko jak nie znasz włoskiego. Będzie niespodzianka.
Dużo tam Wenecji. Jest lew. Są kanały. Są maski. Nie ma wyspiarskiej atmosfery.
Kościół przykryty był rusztowaniem. Zamknięty. Do galerii pod placem nie znalazłyśmy wejścia. Szklana śluza wyregulowała poziom wody. Zapomniałyśmy pójść do ogrodu botanicznego.
Na przystankach nie ma ławek. Jest za to długa pozioma rura, o którą można się oprzeć. Nie polecam, jeśli czeka się dłużej niż 10 minut.
Na placu bez trawy był targ. Kilka straganów z owocami i warzywami. Jak z obrazka. Kupiłyśmy dwie ogromne brzoskwinie. Były unijne.
Padwa jest męcząca. Dużo samochodów. Dużo ludzi. Mało architektury.
Pyszne cappuccino  za 1 euro. Z rogalem.

VERONA

Do Werony jedzie się jakieś pół godziny. Transitalia interregionale. Jeśli kupiłeś bilet za 4 euro podróż wydłuża się do półtorej godziny. Transitalia regionale. Sprytny konduktor nie dał się nabrać na nieznajomość włoskiego i angielskiego oraz na świszczące sz, czkające cz i żebrzące rz. Po dziesięciu minutach jazdy musiałyśmy wysiąść i poczekać na nasz pociąg. Różnił się tylko tym, że klimatyzacja bardziej mroziła i jechał godzinę dłużej.
Trasa ta sama.
Kiedy dotarłyśmy do centrum zalała nas fala turystów. Pierwsze co zobaczyłyśmy to słaba kopia Koloseum, a przy niej mumie i faraon oślepiani fleszami aparatów. Synteza Rzymu i Kairu w środku Werony. Mijając Armaniego, Coco i Kleina, doszłyśmy na główny plac, po drodze zahaczając o balkon Gulietty. Do domu Romea nie dotarłyśmy. On był mniej ważny w tej bajce. Tłumy turystów i zaplute serduszkami ściany nie budziły wątpliwości, gdzie jesteśmy. Do posągu Julii stała długa kolejka rozchichotanych ludzi. Prawa pierś była wypolerowana milionami dłoni i łagodnie olśniewała gapiów.
Serce jest po lewej stronie, a wielka miłość i tak czeka już za rogiem.
Balkon jest mały, potężny i blisko ziemi, żeby nie zawalił się pod ciężarem podnieconej turystki machającej włosami do swojego Romea, czekającego grzecznie na dole.
Sklepy z pamiątkami w Weronie są straszne. Tylko serduszka, amorki i na wszystkim napis „Romeo i Julia”. To nie jest miasto dla zawiedzionej miłości. Gdybyśmy zostały tam chwilę dłużej na pewno zobaczyłabym małego amorka, celującego we mnie swoją zatrutą strzałką.
Jadłyśmy pizzę na głównym placu. Ruccola spadała nam pod stół.
My również zostawiłyśmy nasze serca w Weronie. Kiedy otrzymałyśmy rachunek, niebijące nie były nam już potrzebne.
Panorama oglądana z samej góry jest piękna. Morze pomarańczowych dachów. Kościół Anastazji schowany przed tętniącym centrum też jest piękny.  Żebrzące figury.
Lubię Weronę. Nie lubię turystów.

VENEZIA

W Wenecji dzieci do szkoły chodzą z mapą! Na wagarach uciekają w Rialto. Teraz mogą już i na czerwonego Calatravę. Oczywiście w maskach.


MILANO

Do Mediolanu dotarłyśmy o 21. Po trzech godzinach jazdy pociągiem z Wenecji i godzinnym opóźnieniu, z ulgą, nie rozglądając się na boki, wyszłyśmy na świeże, miejskie powietrze. Droga do duomo wydawała się bardzo prosta.
Prosto, prosto i prosto.
Wymarłe ulice, spuszczone żaluzje, słabo świecące latarnie. Każdy może się zgubić. Na szczęście niemówiący po angielsku Włoscy kierowcy autobusów nie zawsze traktują swój pojazd jako dobro transportu publicznego i potrafią nagiąć zasady rządzące wielką metropolią.
Autostopem na sam tył katedry.

{jumi[*1]}

Katedra jest piękna. Galeria Emanuella jest piękna. Ceny również zapierają dech w piersiach. Ponieważ nie stać nas było na zupę pod szklanym dachem, zjadłyśmy pastę tuż naprzeciwko strzelistej fasady.
Skutery jeździły nam po stopach.
Na pocztówkach plac był większy a konny pomnik nieopakowany sześciennym rusztowaniem. Po czarnym niebie nie latały tęczowe ważki puszczane przez namolnych Cyganów i nie spadały turystom ze świstem na głowę. Obtarte pięty nie bolały tak bardzo.
Buty zmieniałyśmy siedząc na krawężniku.
Wejście do metra jest obok katedry. Turysta idzie, podziwia tańczące płomienie sacrum i nagle jest już pod ziemią. Trzy linie do wyboru, gilotynowe bramki i bilety za dwa euro. A nad wszystkim czuwa carabinier zamknięty w pancernym pudełku.
Po trzy plastikowe siedzenia w wagonie.
Wyszłyśmy od razu na dworzec. W ostatniej chwili, tuż przed 1. Zdążyłyśmy zająć kamienną ławkę przy jednym z wejść, gdy wszystkie drzwi zostały zamknięte na cztery spusty przez niebieskich kluczników. Budynek jest imponujący. Wielopoziomowy. Wielokulturowy. Cały wygląda jak reprezentacyjny hol i aula główna najlepszego uniwersytetu. Zimny kamień. Markowe butiki. Śpiące pociągi. Chrapiący ludzie. Darmowy nocleg. Chudy murzyn myjący podłogę, żeby zmęczony turysta miał gdzie, ze spokojnym sumieniem, położyć głowę.
Nocna straż w okularach przeciwsłonecznych żartuje także o 4 nad ranem.
W Mediolanie wszystko jest od razu. Tuż. Już. Nie lubię Mediolanu. Ale na dworzec jeszcze wrócę.


Do pociągu w Katowicach musiałyśmy dobiec. 
 

Back To Top