Bahamy i USA: Floryda- część południowa półwyspu
17 dzień (12.07.2011- wtorek): Jest to dzień, w którym spełniło się jedno z moich marzeń, a mianowicie rejs na Bahamy. Bahamy były opcją tej wyprawy, jednak do końca nie mogłem być pewny jej realizacji, ze względu na szereg różnych, niemożliwych wcześniej do przewidzenia czynników, np. pogoda, rozkład rejsów, sprawy związane z opuszczeniem USA, cena,…Wszystko jednak potoczyło się po myśli. Problemy związane z opuszczeniem USA i powrotem na tę samą wizę, rozwiałem po rozmowie z celnikami w strefie portu w dniu poprzednim (oczywiście wjeżdżając tam musieliśmy okazać dokumenty, gdyż była to strefa wolnocłowa). Sam rejs rezerwowaliśmy telefonicznie dając zaliczkę przy użyciu karty kredytowej (też telefonicznie- zaryzykowaliśmy podając nr karty i kod kontrolny CCV). Prognoza pogody była taka sobie. Pewne niebezpieczeństwo silnych burz na oceanie istniało, ale ponad 50% przemawiało za ładną pogodą. Wstaliśmy bardzo wcześnie ze względu na czas odprawy. Tam zobaczyliśmy, że w rejsie bierze udział spora grupa Europejczyków- Francuzów, Niemców. My byliśmy chyba jedynymi Polakami. Nasz prom „Discovery Sun” należał do armatora z Bahamów. Po odprawie i wszystkich formalnościach wypłynęliśmy wreszcie w stronę Freeport- drugiego pod względem miasta na Bahamach i największego na wyspie Grand Bahama. Florydę zostawiliśmy za sobą. Na statku od razu zaczęła się fiesta. Zorganizowane zabawy dla turystów, muzyka, basen. Kto woli, opala się na leżaku. Moim ulubionym miejscem jest oczywiście basen, który po wyjściu z portu napełniony jest wodą morską. Pijemy z siostrą pina coladę, piwko i drinka w ananasie. Kelnerka, która nam go podaje zagaduje nas (słysząc nasz polski język) i mówi, że jest Ukrainką. Wyjechała z kraju kilka lat temu. Przyjemna osoba. W trakcie rejsu wykupujemy opcję zwiedzania Bahamów- oczywiście wypoczynek na plaży wraz z miejscowymi posiłkami. Było to niezbędne, bo przecież nie będziemy czekać w porcie na powrót. Po dotarciu do Freeport podjeżdżają autobusy, które rozwożą nas na przepiękne piaszczyste plaże. Na miejscu jemy jakieś charakterystyczne dla nich danie i idziemy się kąpać i opalać. Raj na Ziemi. Ciepłe morze, wielkie muszle w pobliżu (jednak ich nie zabieramy), relaks. Ochrona jest w pobliżu (ubrany w strój ochroniarza Murzyn z wielkim drewnianym kijem- budzi śmiech, nie strach). Możemy wynająć kajak lub łódkę, ale nie po to przecież przyjechałem. Pod koniec naszego czasu podjeżdża autokar, który ma zawieźć nas do portu. Jednak nie ruszamy i czekamy na jeszcze jeden, bo wszyscy się nie zabiorą. Okazuje się, że część turystów pojechała nim na zakupy do miasta (co za dziwni ludzie- tyle płynąć i płacić, żeby na miejscu łazić po sklepach i kupić być może coś taniej, zamiast wypoczywać na plaży). Niebo nad nami robi się ciemne. Przewodniczka w autokarze pokazuje nam wiele obiektów, które są nieczynne, bo zostały zniszczone przez huragan, który przeszedł kilka lat temu. Kolejna rzecz, która rzuca się tu w oczy to ruch lewostronny, jak w Wielkiej Brytanii. Związane jest to z tym, że Bahamy zanim stały się niepodległym państwem, były kolonią brytyjską. Tyle, że większość aut jest z USA i ma kierownicę po „normalnej stronie”. Kierowcy jeżdżą więc jak w Anglii, ale „normalnymi” autami. Przechodzimy przez kontrolę graniczną na Bahamach i wsiadamy na statek. Ciemne chmury trochę niepokoją, ale z czasem się oddalają. I znów mnóstwo atrakcji na pokładzie. Idziemy z siostrą na dyskotekę (kiedy ja z nią ostatnio tańczyłem? Bardzo dawno). Zbliżając się do portu możemy obserwować piękne niebo, gwiazdy, oświetlone miasta, helikoptery i samoloty strzegące granicy USA. Można powiedzieć, że jeden z najpiękniejszych dni w moim życiu, gdyby nie jedna rzecz: natarczywie powracająca myśl o chorobie syna i moja bezsilność, ze względu na tak dużą odległość. Do Fortu Lauderdale wpływamy w nocy. Oczywiście odprawa i moje pewne obawy. Celnik dość długo oglądał mój paszport, ale siostra powiedziała, że jesteśmy rodzeństwem. Jakby za dotknięciem magicznej różczki oddał mi go i nas przepuścił. Już jest zbyt późno, by jeszcze się wymoczyć w basenie przy hotelu (zresztą i tak połowę dnia przesiedziałem w wodzie) więc idziemy spać. Koszt naszego wyjazdu to: 99$ za rejs na osobę + 35$ za wycieczkę na plażę na Bahamach z obiadem. No i oczywiście dodatkowo trzeba doliczyć koszt piwka, drinków itp.
18 dzień (13.07.2011- środa): Zapowiada się kolejny, pełen wrażeń dzień. Dzisiaj jedziemy na najdalej wysunięte wyspy USA na południe- Florida Keys. Jest to archipelag wysp połączonych ze sobą mostami. Pogoda dopisuje. Mijamy wysepki: Key Largo, Islamorada, Grassy Key, Marathon i inne małe wysepki docierając wreszcie na sam koniec: Key West. Po drodze mijaliśmy iście bajkowy krajobraz i nurkujących w przybrzeżnych, błękitnych wodach nurków. Na Key West zabudowa jest całkiem inna niż gdzieś indziej. Niska tradycyjna dla południa zabudowa z ogrodami robi duże wrażenie. Wydaje się, że każdy dom jest wyjątkowy i należałoby go choć sfotografować. Przechadzając się główną ulicą przeglądamy oferty rejsów do rafy koralowej. Początkowo sądziłem, że wybierzemy rejs statkiem w godzinach południowych, jednak rejs popołudniowy wraz z obejrzeniem z pokładu zachodu słońca i dodatkowo lampką wina wydaje się lepszą propozycją. Zwiedzamy więc miasteczko, w tym dom Hemingwaya (z zewnątrz, gdyż wychodzimy z założenia, że nie warto patrzeć na jakieś starocie w których siedział i spał). Wysyłamy pocztówki do Polski z poczty, gdzie spotykamy Polaka mieszkającego na Key West. Po wyjściu z budynku na ulicy widzimy przechadzającego się koguta. Idziemy też na plażę, gdzie woda jest ciepluteńka. Tam widzimy jakąś rodzinę, która jest chyba z daleka, bo dziecko ma na sobie koszulkę z samymi przekleństwami i to najwyższego ciężaru. Rodzice wydają się porządnymi ludźmi i chyba nawet sobie nie zdawali sprawy, co córka na sobie nosi (pewnie nie znali angielskiego). Amerykanie, jeśli takie koszulki noszą, to na pewno w innych okolicznościach. Po błogim pływaniu na plaży nagle pojawia się……..wielki kameleon. Nie sądzę, by był on dziki, na pewno przeszedł przez pobliski płot oddzielający plażę od hotelu. Właściciela jednak nie widać. Nie powiem, ale wrażenie zrobił piorunujące.
Czas iść na rejs. Do portu zawinął statek z poprzedniego rejsu i widać, że ludzie są strasznie zmęczeni upałem. Teraz już wiem, że dobrze zrobiliśmy wybierając wieczorny rejs. Na statku jest oczywiście bufet, a także największa jego atrakcja: przeszklone dno, z którego wszystko widać, co się dzieje pod wodą. Docierając do rafy możemy ją oglądać zarówno z pokładu statku jak i wewnątrz kabiny. Wielobarwne ryby, pływające żółwie i feeria barw rafy są wspaniałe. Po dość długim pobycie w morzu wracamy w stronę lądu. Zaczyna zachodzić słońce. Załoga rozdaje wszystkim kieliszki szampana. Zachody słońca na Key West są bardzo popularne. Kiedyś czytałem w przewodniku, że tu mogą mieć kolor zielony. Ja oczywiście niczego takiego nie zaobserwowałem, co nie zmienia faktu, że jest przepiękny. Po zachodzie docieramy do portu, gdzie zaczyna się wielka impreza. Wzdłuż nabrzeża ludzie się bawią, śpiewają, tańczą. Miasteczko całkowicie zmieniło swoje oblicze. Kolorowe neony rozświetlają całe centrum. Niestety nie możemy tu zostać, bo nie mamy tu noclegu (poza tym ceny są kosmiczne). Kierujemy się na inne wyspy, z nadzieją, że nocleg znajdziemy. GPS wskazuje nam jakiś nocleg, którego w ogóle nie ma. Odbijamy przez to kilka kilometrów w boczne drogi, gdzie napotykamy biegające sarny między drzewami. W końcu udaje nam się znaleźć motel na jednej z wysp- Holiday Inn.
{jumi[*1]}
19 dzień (14.07.2011- czwartek): Jemy śniadanie w motelu i wyruszamy w stronę Miami. Miasto podzielone jest na dwie części oddzielone od siebie pasem wody, przez które przerzucone są mosty. Jest to bardzo ładne miasto i ma to, czego inne mogą mu pozazdrościć: niepowtarzalną szeroką plażę z białym piaskiem, ciepłym morzem, świetną infrastrukturą turystyczną. W wielkich aglomeracjach to naprawdę rzadkość. Woda jest błękitna i czyściuteńka. Jedyny mankamencik to rzadko pojawiające się- ale jednak- rekiny. Sam oczywiście ich nie widziałem, ale podobno na Florydzie czasami atakują. Po zaparkowaniu samochodu przy plaży (skrzyżowanie 12th i Washington- tylko 5$ za cały dzień), leniuchujemy, bo pogoda jest super. Po kąpieli i opalaniu idziemy się przejść wzdłuż Ocean Dr, gdzie kwitnie życie, jest dużo kafejek i restauracji. Oglądamy także charakterystyczne budowle Miami w stylu art deco. Choć Miami to podobno jedno z mniej bezpiecznych miast ze względu na to, że jest punktem przerzutowym narkotyków z Ameryki Południowej na całe Stany, to dla nas jest to czas relaksu, wypoczynku i odprężenia. Zauważamy, że oglądanie tak wielu atrakcji w tak krótkim czasie podczas naszej wycieczki powoduje, że wszystko nam się zaczyna mylić. Dobrze, że mamy plan, robimy króciutkie notatki i mnóstwo zdjęć. Ostatnie dni były nam bardzo potrzebne, aby odetchnąć, szczególnie po zwiedzaniu wielkich miast na wybrzeżu. Z Miami mamy też najmniej zdjęć, choć wspominamy je jako jeden z najlepszych dni. No, ale cóż. Po wygrzaniu się na słońcu i baaaardzo długim odpoczynku jedziemy dalej. Tym razem wzdłuż zachodniej części półwyspu. Tankując na jednej ze stacji obsługa nie zna angielskiego! Jesteśmy zdziwieni, choć wiemy, że język hiszpański jest tutaj też językiem urzędowym. Pod koniec dnia dojeżdżamy do miejscowości Sarasota, gdzie śpimy w motelu. Zaczynamy już myśleć o drodze powrotnej, ale o tym w kolejnej, ostatniej już części…..