Beskid Niski + Polańczyk

Autorem relacji i zdjęć jest:

Wyruszyliśmy kilka dni później niż chcieliśmy- musieliśmy poczekać aż zakończy się pewien festiwal tańca, w którym brał udział Filip. Mnie, Kubie i Zuzi było to wybitnie nie na rękę, bo dwa tygodnie po naszym wyjeździe mieliśmy się stawić na zbiórce na spływ… trudno, będziemy w górach trochę krócej niż chcieliśmy. Uśmiechnięci stawiliśmy się w środowe popołudnie na dworcu w Gorzowie. Agnieszka dojechała pociągiem z Kostrzyna, Paweł z Filipem czekali, jedziemy!

Po dwunastogodzinnej podróży wylądowaliśmy w Krynicy Górskiej. Chłopcy poszli na poszukiwanie sklepu aby wykonać ostatnie zakupy, dziewczęta czekały na nich na rozdrożu. Spotkałyśmy ludzi schodzących ze szlaku, spytałyśmy którędy lepiej iść- otrzymałyśmy odpowiedź, że lepiej unikać szlaku czerwonego, bo trzeba przejść przez całkiem rwącą rzekę (w ostatnim czasie mocno padało). Nieroztropnie powiedziałyśmy o tym naszym chłopakom i… czekała nas przeprawa przez rzekę.

Pierwszym zdobytym szczytem była Góra Parkowa w Krynicy, na której mieliśmy już serdecznie dość tego wędrowania- noc w zatłoczonym pociągu robiła swoje. Na szczęście, morale poprawiły się po spotkaniu ze starszym panem przewodnikiem, który opowiadał nam wiele historii związanych z górami- na przykład takie, że na jednej górze gonił go niedźwiedź, a na drugiej podrywał opiekunkę grupy, a w ogóle to miał w Kostrzynie dziewczynę. Uwolniwszy się od przemiłego towarzystwa wyruszyliśmy w dalszą drogę.

Rozbiliśmy obóz na łące obok rzeki (wcześniej Kuba pytał tubylców o pole namiotowe- to oni poradzili nam spanie na dziko w tym miejscu). Wykąpaliśmy się, rozbiliśmy namioty i zaczynaliśmy gotować kolację, gdy przez rzekę przejechał powóz konny (!), a woźnica orzekł, że to jego łąka i musimy mu zapłacić. Nie chciał dużo, jego żona krzyknęła jeszcze za nami, że mamy sobie rozpalić ognisko, żeby nie przyszły wilki… Przygoda!

Następny dzień spędziliśmy na błądzeniu i szukaniu szlaku. Nie narzekaliśmy jednak, dzięki temu poznaliśmy wiele urokliwych polanek- problemy zaczęły się gdy zaczęło ostro wiać, a mnie łapała gorączka. Dziewczyny zgodnie orzekły, że tej nocy chcemy spać pod dachem i z niewiadomym zamiarem zaczęliśmy kierować się w stronę opuszczonego kościoła w Bielicznej(który potem okazał się być zamknięty na cztery spusty). Na szczęście, po drodze odnaleźliśmy nieoznaczony na mapie domek, który wspaniale chronił od wiatru. Magię miejsca potęgował krzyż znaleziony przez Pawła w podłodze i stare świeczki walające się po kątach.

Kolejnego dnia wydawało nam się, że deszcz już nigdy nie ustanie.  Postanowiliśmy zmotywować się, zejść do Wysowej, zjeść porządny obiad i przenocować na prawdziwym polu namiotowym. Tak też zrobiliśmy, zjedliśmy pyszne mięso w karczmie, kelner polecił nam duże pole z prysznicami, na którym… nas nie chcieli. Usłyszeliśmy, że to jest pole dla rodzin, a młodzież nie jest godna zaufania. Trudno, ze smutną miną spytaliśmy dziewczyny z obsługi, czy może nam coś doradzić. Doradziła spanie na dziko… tak również zrobiliśmy, ale straszliwie baliśmy się zwierząt, bo poza śladami ścinki drzew widzieliśmy też podejrzane ślady działalności dużych ssaków.


Następnego dnia też padało. Była to niedziela, więc postanowiliśmy poszukać jakiegoś noclegu z możliwością wysuszenia butów (mieliśmy bardzo małe i sprecyzowane wymagania) i nie iść w góry, tylko pójść do kościoła, porobić zakupy i trochę się „powczasować”. Znaleźliśmy agroturystykę, którą wciąż wspominamy z łezką w oku. Właściciel zaproponował nam spanie w jego przyczepach (łóżka! poduszki!), dostęp do łazienki, kuchni i suszarnię w kotłowni za… 5 zł za nas wszystkich. Ostatecznie zapłaciliśmy mu po 5 zł za osobę i kupiliśmy dużą czekoladę- przywrócił nam wiarę w ludzi.

{jumi[*1]}

Zmotywowani, wyruszliśmy następnego dnia w góry. Mimo porannego słońca, po południu tradycyjnie zaczęło padać, więc zaczęliśmy kierować się w kierunku Koniecznej. Sołtys ze smutną miną powiedział nam, że nie możemy u niego przenocować (bo nie ma siana w stodole, czy coś takiego- prosiliśmy tylko o możliwość rozbicia się na trawie…), ale jest „hotel” w Zdyni. Doszliśmy do Zdyni, hotelik śmiesznie drogi jak na swój standard, ale znów spotkaliśmy się z życzliwością. Artystki, które akurat miały tam plener, obdarowały nas słodyczami, a właścicielka pozwoliła gotować własne jedzenie w kuchni.

Postanowiliśmy się rozdzielić. Filip z Pawłem następnego dnia łapali stopa w Bieszczady, my natomiast chcieliśmy w miarę szybko opuścić szlak graniczny i autostopem dotarliśmy do Krempnej, „po drodze” zwiedzając Gorlice.

Po dotarciu do Krempnej nasza wyprawa nabrała innego wymiaru. Maszerowaliśmy wprawdzie kilka kilometrów asfaltem, ale to też miało swój urok, zobaczyliśmy piękne wsie łemkowskie, zrobiliśmy zakupy, pooglądaliśmy zabytkowe cerkwie... W Olchowcu zostaliśmy zaproszeni przez pana Tadeusza Kiełbasińskiego do Chyży Łemkowskiej, wypiliśmy źródlaną wodę, posłuchaliśmy łemkowskich opowieści i wyruszyliśmy w drogę do chatki studenckiej w Ropiance. Chatka okazała się mistrzostwem świata, studenci pokazali nam naturalne złoża ropy (do których wpadają pasące się krowy…), okolice były piękne, pomimo śladów działalności krów (a może dzięki nim, bo było też mnóstwo motylków :) )i zostaliśmy tam dwie noce.

Drugiego dnia po przybyciu do chatki wyruszyliśmy na Baranie, bardzo przyjemna trasa żółtym szlakiem z Olchowca. Po wejściu na szczyt ujrzeliśmy czarne chmury i już wiedzieliśmy dlaczego po drodze widzieliśmy tylu turystów, tak szybko schodzących w dół. Biegiem wróciliśmy do chatki składać namioty, tej nocy spaliśmy pod dachem.

Kolejnego dnia po otworzeniu oczu zobaczyłam pod nosem bukiecik polnych kwiatów- Kuba pamiętał, to moja osiemnastka! Spakowaliśmy plecaki i łąkami wyszliśmy do drogi. Podzieliliśmy się na dwie pary, ja z Kubą i Aga z Zuzią, łapaliśmy stopa w Bieszczady. Zatrzymało się wiele tirów (jeden cały wyładowany arbuzami, kierowca podarował jednego) , jednak tylko jeden jechał w naszą stronę. Zatrzymał się też wóz z kozą na przyczepie, który bardzo nas kusił (przygoda, przygoda!), ale jechał w zupełnie złym kierunku. W końcu dotarliśmy do Polańczyka, akurat na moją imprezę urodzinową.

Po radosnym powitaniu, Paweł z Filipem pokazali nam gdzie tym razem śpimy. To była chyba najładniejsza miejscówka tego wyjazdu, kawałek trawy przy wypożyczalni sprzętu wodnego, niedaleko głównej plaży, nad samym brzegiem jeziora. Zachody byłyby pewnie piękne, gdyby nie to, że codziennie do 15 był upał, a po 15 okrutne burze.

Osiemnastka była wesoła, Zuzia naciskała na to aby nie zapomnieć o paluszkach w szklance- nie zapomnieliśmy, była to więc pełnoprawna impreza (tylko zamiast szklanki był kubek termiczny).

Następnego dnia znów „wczasowaliśmy”, czuliśmy się jak nad morzem, tłok niesamowity! Woda w Solinie podobno w tamtym czasie biła rekordy brudności, my szczęśliwie o tym nie wiedzieliśmy i całe dnie się kąpaliśmy.

Ciężko było wyjeżdżać, ale wzywała kolejna, kajakowa przygoda. Wybraliśmy powrót pociągiem z Rzeszowa, aby Filip mógł zobaczyć miasto, z którego pochodzą najlepsze układy taneczne. Ostatecznie Filip zobaczył tylko rzeszowski dworzec, natomiast my z Kubą mieliśmy szczęście i nasz autostop podwiózł nas na starówkę, która nam się bardzo podobała. W pociągu oglądaliśmy pierwszy bezchmurny zachód słońca od dawna i żegnaliśmy się z górami. Jeszcze nieraz tu wrócimy!

Back To Top