Z samego rana ruszyliśmy na podbój miasta-państwa. Puste ulice, sklepy i restauracje zamknięte, fakt była niedziele i godzina 11:00, czyżby wszyscy poszli do „kościoła"? Wielkie centrum handlowe - wchodzimy! A tu to samo - o co tu chodzi??? Otwarta restauracja - atakujemy. I wszystko wiadomo - Nowy Chiński Rok (luty) - wszyscy świętują.
Powłóczyliśmy się po okolicy, pojeździliśmy metrem - zobaczyliśmy kolejne wieżowce i drogie centra handlowe. Mieszkańcy to mieszanka kulturowa przede wszystkim z Malezji, Chin i Indonezji. Bardzo charakterystyczni Indonezyjczycy: ciemnoskórzy, bardzo podobni do hindusów, mężczyźni z małym wąsikiem (o mamo!) i co bardzo nas dziwiło, idąc często trzymali się za ręce (dziwne skojarzenia).
Wieczór na bulwarze, tłumy ludzi, koncerty zespołów (chiński rock - chyba), fajerwerki, ozdoby ze znaków chińskiego zodiaku, barwne, świecące ulice, pyszna soczysta kukurydza, zabawa do rana! Może nie było tak hucznie jak prawdziwy Nowy Rok, ale równie błyszcząco i tłoczno.
Następnego dnia postanowiliśmy wziąć autobus, aby objechać wyspę dookoła i zobaczyć najważniejsze miejsca. Dużo tego nie było, większość to centra handlowe i wielkie budynki. Miałam ochotę na gumę do żucia, jednak nie mogłam dostać w żadnym sklepie. Po usilnym poszukiwaniu postanowiłam się zapytać sprzedawczyni, gdzie ową mogę dostać. Okazało się, że w latach osiemdziesiątych gumy do żucia zostały wycofane i zabroniono ich sprzedaży. Ceny papierosów i alkoholu niesamowicie wysokie, a na lotnisku o pięć razy tańsze.
Pomimo tego, że kraj jest bardzo czysty, bezpieczny i prawie nie ma bezrobocia - jednym słowem idealny dla rodziny - to wydał mi się strasznie nudny turystycznie. Jedną z atrakcji jest Wyspa Santosa. Warto ją odwiedzić za dnia i cieszyć się słoneczkiem na sztucznie usypanej plaży, a wieczorkiem koniecznie zobaczyć pokazy laserów na fontannach.
No cóż Singapur - warto go zobaczyć, ale nie koniecznie wracać tam ponownie.