Od dłuższego czasu marzyła nam się wyprawa do Maroko. Byliśmy o krok od zarezerwowania wczasów w biurze podróży, kiedy postanowiliśmy zorganizować wszystko na własną rękę. Z jednej strony fajnie by było poopalać się pod koniec października, kiedy u nas zaczynają się chłody, ale z drugiej – robiliśmy już wypady na piękne plaże wielokrotnie, a niektórych z nich wybrzeże Agadiru nie miałoby szans przebić! Tanie linie naprawdę mogą być czasami błogosławieństwem – trzeba tylko dobrze poszukać atrakcyjnych połączeń. My lecieliśmy z Wrocławia do Marrakeszu z długą przesiadką w Bergamo, ale na szczęście przenocowaliśmy u znajomych.
Marrakesz powitał nas ulewą. Krople deszczu były ogromne – wystarczyło przejść z samolotu do hali przylotów i mieć ubrania doszczętnie przemoczone. Później ponad godzinne oczekiwanie w kolejce do odprawy paszportowej w oparach rodem z łaźni parowej – wyobraźcie sobie tłum przemoczonych ludzi czekających w kolejce w temperaturze co najmniej 25 stopni... Ciach – pieczątka, odbiór bagażu, transport do hotelu. Zapomniałam wspomnieć mojemu mężowi, że nasz Riad (butikowy hotel urządzony w odnowionym tradycyjnym marokańskim domu) znajduje się w centrum medyny, w malutkiej uliczce, gdzie samochody nie wjeżdżają bo drogi są po prostu zbyt wąskie. Szczerze mówiąc mnie samej umknął ten szczegół i kiedy w środku nocy przemykaliśmy wygodnym samochodem z kierowcą przez miasto i kiedy ów samochód nagle zatrzymał się i kierowca przekazał nas jakiemuś chłopakowi w obdartym ubraniu i kazał iść za nim, lekko się przestraszyliśmy. Powinnam tu wspomnieć, że nie był to pierwszy muzułmański kraj, jaki odwiedzaliśmy, wydawać by się mogło, że powinniśmy być przygotowani na gwar, chaos, feerię barw i zapachów, ale tak nie było. Medyna w Marrakeszu nie da się porównać z żadnym innym starym miastem, w jakim wcześniej byliśmy! Oprócz niezliczonej ilości sklepów, sklepików, budek z mięsem, ogromnej ilości przechodniów, wolno tam jeździć samochodami, skuterami, doroźkami, rowerami, powozami... Właściwie jedynym obowiązującym ograniczeniem jest szerokość danej dróżki – jeśli się zmieścisz, to możesz wjechać praktycznie wszędzie. Wrócę jednak do naszej sytuacji. Oto o 23:00 miejscowego czasu idziemy ciemnymi ulicami za obcym chłopakiem, ciągnąc (a raczej usiłując ciągnąć bo podłoże nie należało do równych, ani tym bardziej suchych) za sobą 3 walizki. Docieramy do jakiejś ciemnej bramy ukrytej w cichym zaułku, a nad drzwiami widnieje (napisana odręcznie) nazwa naszego hotelu. Trzy stuknięcia kołatką, uwaga na wysoki próg i... naszym oczom ukazuje się oaza. Riad zbudowany jest na planie kwadratu – w środku znajduje się patio, w którym wokół umieszczono stylowe siedziska, lokalne lampy i świece, a w samym sercu rośnie piękne i aromatyczne drzewo mandarynkowe. Światło jest przygaszone, w kominku tli się ogień, a my popijamy wspaniałą, choć nieco przesłodzoną jak na nasze europejskie podniebienia, miętową herbatę. Riadów jest wiele, wystarczy poszukać dobrze w internecie – każde większe miasto posiada taką specyficzną bazę noclegową. Przeważnie właścicielami są Europejczycy, którzy zainwestowali w niedrogie nieruchomości marokańskie by połączyć europejskie standardy z egzotycznymi elementami rodem z Baśni Tysiąca i Jednej Nocy. Każdy pokój jest jedyny w swoim rodzaju, (w naszym Riadzie jest ich zaledwie sześć) w Internecie można sobie wybrać konkretny apartament pod względem gustu, dostępności miejsc albo ceny. My wybraliśmy piękny przytulny pokój z łóżkiem z baldachimem. Mamy własną łazienkę, ale za to nie mamy klucza od pokoju – wszyscy w hotelu się znają i nie ma potrzeby zamykania rzeczy na klucz (jeśli jednak ktoś nie czuje się z tym komfortowo, może schować swoje kosztowności do pokojowego sejfu). Widać dbałość o detal – każda lampka, poduszka, czy chodnik idealnie komponuje się z resztą. Kosmetyki hotelowe pachną jaśminem, a my zasypiamy nie mogąc się doczekać jutra.
Śniadanie podano na tarasie na dachu. Tutaj również zadbano o to, by goście czuli się pod każdym względem dopieszczani – są wygodne łóżka do opalania, kanapy, krzesła i fotele – wszystko, czego możesz zapragnąć na urlopie. Dostajemy świeży sok z pomarańczy, kawę, croissanty, dżem i nie możemy uwierzyć w to, co ukazuje się naszym oczom: jesteśmy z każdej strony otoczeni przez niskie domy w kolorze lekko czerwonym, nad którymi wyrasta meczet z minaretem (o świcie obudził nas głos kapłana nawołujący wiernych do modlitwy przez głośniki, które obudziłyby chyba zmarłego!) , a wokół widać przez mgłę zarysy Gór Atlas. Jedno, co nas uderza, to ilość anten satelitarnych – są na każdym dachu ustawione niczym krzesła w teatrze – w jednym kierunku, równiutko w rzędach – doprawdy komiczny widok.
Po śniadaniu spotykamy się z menedżerem hotelu – pomaga nam w ustaleniu, gdzie jesteśmy i jak dostać się do głównych atrakcji miasta. Rozbwieni jego tekstem pożegnalnym: „If you get lost, and I know you will – just don’t panic“ („jeśli się spóźnicie, a wiem że tak będzie – po prostu nie panikujcie“) wyruszamy by zgłębiać miasto, którego kolorem jest czerwień. Wszystkie atrakcje warte odwiedzenia opisane są w przewodnikach, ale nawet najciekawszy opis nie jest w stanie oddać niesamowitej atmosfery Marrakeszu. Jeśli nie masz wiele czasu by zwiedzić wszystkie atrakcje (my byliśmy tam tylko trzy dni) zostań wygodnym turystą i wykup bilet dwupiętrowego autobusu turystycznego z otwartym dachem (podobne znajdują się w większości dużych miast na całym świecie) – dostaniesz do dyspozycji słuchawki (do wyboru chyba 8 języków, w tym angielski) i dowiesz się najważniejszych rzeczy – oczywiście w skrócie. Autobus ma dwie linie – tak zwaną historyczną oraz romantyczną. W każdej chwili możesz wysiąść na danym przystanku, zwiedzić wybrane miejsce i wsiąść do kolejnego. Nam dzięki wycieczce autobusowej udało się wyrwać z medyny, w której prawdopodobnie spędzilibyśmy całe trzy dni i nawet nie mielibyśmy szansy zobaczyć, jak nowoczesnym i pięknym miastem jest Marrakesz. Medyna to tylko stara część w centrum, otoczona bardzo starymi murami – gdyby nie elektryczność, kanalizacja (choć to podobno luksus dla wybranych) i nowoczesne środki transportu, można by uznać, że świat zatrzymał się tu kilkaset lat temu. Za to tuż za murami wybudowano szerokie asfaltowe ulice (niektórych możemy im naprawdę pozazdrościć), nowoczesny dworzec kolejowy, międzynarodowe hotele znanych sieci, restauracje i bary – właściwie ta część miasta do złudzenia przypomina Europę. Warto porównać obie części miasta, żeby nie ulec wrażeniu, że Maroko to kraj zacofany.
{jumi[*1]}
Nas, po początkowo doświadczonym szoku, zafascynowała stara część miasta z główną atrakcją – placem Jamaa el Fna. W ciągu dnia ogromną przestrzeń wypełniają budki ze świeżym sokiem z pomarańczy (szklanka kosztuje 3 dirhamy czyli około złotówki!), handlarze pamiątkami, kilku zaklinaczy węży... To interesujące miejsce, ale nas przyciągają Suki, czyli uliczki z drobnymi sklepikami pełnymi pamiątek. Kiedy w ferworze zakupów zapominamy, która jest godzina, okazuje się, ze dawno zaszło już słońce i pora wracać w stronę hotelu. Kierujemy się na plac i dopiero teraz rozumiemy, dlaczego jest to tak słynne miejsce. Każdy centymetr przestrzeni wypełniony jest ludźmi – są tu zaklinacze węży, zespoły muzyczne, prorocy, myśliciele, mężczyźni opowiadający starodawne legendy, kobiety nieśmiało popijające w swym gronie herbatę... Ludzie siadają na ławkach w małych kołach by dyskutować o polityce, porozmawiać o minionym dniu, usłyszeć prastarą historię lub po prostu popatrzeć. Są tu również budki z niesamowitym i egzotycznym jedzeniem, co chwilę dostrzegamy ślimaki, mięso i inne specjały tutejszej kuchni. Niby panuje chaos, a jednak istnieje jakaś niepisana zasada, która sprawia, że nikt się nie przepycha, nie krzyczy – każdy zajęty jest swoją grupką. Trzy dni zlewają się w jeden i nim się obejrzymy okaże się, że pora ruszać dalej. Niestety zepsuł mi się aparat – taka typowa złośliwość rzeczy martwych, ale cóż mam począć? Kładziemy się spać wcześnie, bo rano wyruszamy pociągiem do Casablanki.
Dworzec w Marrakeszu to luksusowy nowoczesny budynek, którego architektura łączy nowoczesność z tradycją. Ogromna brama o tradycyjnym kształcie wtopiona w nowoczesne szkło i stal. Robi wrażenie! Warto w tym miejscu opowiedzieć trochę o architekturze Maroka. Dotychczas odwiedziłam Egipt, Tunezję, Turcję, Dubaj i część Jordanii, ale nigdzie nie spotkałam się z taką dbałością o podtrzymanie tradycji arabskiego budownictwa. Nie ma bodajże ani jednej uliczki, na której nie warto by było zatrzymać się by zrobić zdjęcie lub po prostu przyjrzeć się jakiejś niesamowitej bramie czy okiennicy. Marokańczycy doszli do perfekcji w łączeniu tradycji z nowoczesnością w architekturze – w przeciwieństwie do innych odwiedzanych przez nas krajów Maghrebu nie pozbyli się starych elementów na rzecz nowych, tylko wydobywają ich piękno by dostosować do wymagań cywilizowanego świata. Oczywiście zdarzają się architektoniczne pomyłki, jak blokowiska, czy nowoczesne budynki wśród starej zabudowy, ale wszędzie przebija piękno i oryginalność Orientu.
Kupujemy bilety pierwszej klasy i wyruszamy na północny zachód do miasta Humphreya Bogarta i Ingrid Bergman. Pociąg wygląda zupełnie jak nasze Intercity – jest klimatyzowany i wygodny. Przez okna obserwujemy zmieniający się krajobraz i wyczekujemy miasta zakochanych. Z dworca odbiera nas kierowca wysłany przez Riad, w którym się zatrzymamy. Już pierwsze widoki oględnie mówiąc nie zachwycają – Casablanka to centrum biznesowe Maroka, z największym lotniskiem międzynarodowym w kraju. Niestety wszystko nas rozczarowuje – Casablanka to betonowe, nowoczesne miasto pełne sieciowych hoteli, gwarne i hałaśliwe. „Riad“ w którym się zatrzymujemy nie ma nic wspólnego z tradycyjnym domem marokańskim, pokoje mają elementy orientalne, ale co tu ukrywać, nie szokują. Marzy nam się plaża, dlatego bierzemy petit taxi na wybrzeże. Tutaj nasze ostatnie nadzieje zostają rozwiane: brzeg oceanu jest w całości wybetonowany, a wzdłuż znajdują się centra rekreacji sportowej z obskurnymi wybetonowanymi basenami z „widokiem na ocean“. Nasze rozczarowanie nie zna granic – nie ma ani jednego hotelu nad samym morzem, a jeśli znajdujemy coś na wzór europejskich kurortów, to jest to jednopiętrowy okropny budynek przypominający nasze domy wczasowe z okresu PRL-u. Zwiedzamy okoliczne atrakcje, których nie ma zbyt wiele, pijemy kawę i marzmy o tym, by wyrwać się z tego bezdusznego miejsca. Wieczorem udajemy się na pożegnalną herbatę miętową i postanawiamy skrócić nasz pobyt w Casablance i ruszyć w stronę Meknes.
Nasz następny cel podróży to miasto, które nazywane jest marokańskim Wersalem. Pod koniec XVII wieku Moulay Ismail ustanowił Meknes stolicą Maroka i wybudował ogromny, nigdy nieukończony kompleks pałacowy, ale również mnóstwo mniejszych pałaców i pałacyków, bibliotek, łaźni, szpitali, i meczetów. Dojeżdżamy do centrum taksówką, gdzie spotyka nas menedżerka kolejnego Riadu, w którym zostaniemy jedną noc. Po gwarze Casablanki jest to wymarzone miejsce do relaksui kontemplacji tutejszej architektury. Siadamy na tarasie miejscowej restauracji z widokiem na główny plac miasta. Po obiedzie wyruszamy na zwiedzanie lokalnego muzeum. Wita nas zaspany strażnik, który otwiera tylko jedno oko by wpuścić nas do sali z zabytkowymi strojami z dawnych czasów świetności miasta – nie ma tu zbyt wielu zwiedzających, brak również opisów w języku angielskim. Podziwiamy też mury pałacu, który poraża ogromem. Niestety nie mamy czasu na zwiedzanie nowej części miasta, ale i tak jesteśmy ukontentowani tym, co zobaczyliśmy. Modernizacja Riadu, w którym się zatrzymujemy trwała ponad trzy lata, o czym informuje nas Fatiha - przemiła i dość nowoczesna jak na Marokankę dziewczyna, pracująca w hotelu. Przy pysznej herbacie opowiada nam o swoim życiu, pracy i podróży do Turcji (to jedyny kraj, do którego Marokańczycy nie potrzebują wizy). Zamówiona przez nas kolacja to zdecydowanie najpyszniejszy posiłek, jaki jedliśmy w tym kraju. Mięso z tadżinu rozpływa się w ustach, czuć woń cynamonu, kardamonu i nieznanych nam przypraw. To cudowne ukoronowanie tego miłego dnia. Rano wyczekujemy ostatniego punktu naszej podróży, czyli osławionego Fezu.
Po obfitym słodkim śniadaniu wyruszamy na północ do miasta, którego kolorem jest błękit. Fez to intelektualna oraz religijna stolica Maroko. W centrum medyny znajduje się ogromny meczet, do którego można zajrzeć przez liczne bramy wejściowe, jednak wstęp mają tylko muzułmanie. Właścicielami ostatniego już na naszej drodze Riadu jest para Francuzów – Vincent i Christophe, którzy trzy lata wcześniej postanowili porzucić swoje dotychczasowe życie w Paryżu i prowadzić butikowy hotel w centrum starego miasta. Ich Riad jest nieco inaczej urządzony niż pozostałe, które widzieliśmy wcześniej – patio jest zadaszone ze względu na częste w okresie zimowym opady. Nasz pokój jest zabawnie urządzony, bo wchodzi się... bezpośrednio przez łazienkę. Prawdopodobnie dom nie był przed remontem przystosowany do takich luksusów i hydraulik poradził sobie, jak potrafił. Wyposażeni przez naszych gospodarzy w mapę okolicy oraz adresy sprawdzonych sklepów i restauracji wyruszamy w głąb malutkich uliczek. W odróżnieniu od Marrakeszu nie ma tutaj pędzących skuterów, ani samochodów – medyna jest przeznaczona wyłącznie do ruchu pieszych. Na pierwszy rzut oka miasto jest bardziej zadbane i czystsze od Marrakeszu – panuje tu swoisty ład i porządek. Gdy tak błądzimy bez celu natrafiamy na mężczyznę, który informuje nas, że przez kilka lat pracował dla jednego z polskich biur podróży jako przewdnik i z chęcią bezpłatnie nas oprowadzi po zakamarkach medyny. Traktujemy jego propozycję nieufnie, w Maroko nie ma nic za darmo, ale w sumie co mamy do stracenia? Rozpoczyna się nasz maraton po zaułkach i głównych atrakcjach miasta. Przewodnik prowadzi nas do fabryki oleju arganowego, ktory jest dobry „na wszystko“. Sklepik, w którym odbywa się prezentacja przypomina tureckie domy towarowe, do których przywozi się turystów by naciągnąć ich na skóry, złoto i ceramikę. Wychodzimy z pustymi rękami rozczarowując nieco właścicieli. Następny punkt, to fabryka skór. Wczołgujemy się po wąziutkich schodach na dach budynku by ujrzeć ludzi pracujących w średniowiecznych warunkach przy wyrabianiu, suszeniu i farbowaniu skór. Fetor unoszący się w powietrzu jest tak porażający, że robimy tylko kilka zdjęć przy użyciu telefonu i uciekamy czym prędzej! Trafiamy do wytwórni tkanin – można tu kupić narzuty na łóżko, szale, stroje z materiałów wyrabianych na miejscu. Wychodzimy obładowani szalami, którym nie mogliśmy się wprost oprzeć, a przewodnik zachęcony naszą rozrzutnością już ciągnie nas w kolejne miejsce. To fabryka lamp – przepięknych, ręcznie robionych metalowych żyrandoli, plafonów, z której ledwo udaje nam się wyjść z pustymi rękami – ceny jednak są tak porażające, że rezygnujemy z zakupu. Co chwilę Hassan (tak ma na imię przewodnik) zatrzymuje się by wskazać mi jakiś ciekawy element do sfotografowania – moja frustracja nie zna granic, czy mój aparat naprawdę nie miał kiedy odmówić posłuszeństwa?! Jesteśmy tak wymęczeni, że padamy z nóg i dziękujemy przewodnikowi, który oczywiście na koniec żąda zapłaty. Nie jesteśmy tym specjalnie zaskoczeni, w końcu byliśmy na to przygotowani od początku... Jeszcze kolacja w poleconej przez Vincenta Cafe Clock i wracamy do naszego przytulnego hotelu. Rano jemy śniadanie na tarasie i wyruszamy na ostatnie zakupy – trzeba przecież przywieźć pamiątki i obdarować rodzinę i przyjaciół. Jak w każdym innym arabskim kraju o wszystko trzeba się targować – ceny wyjściowe są absurdalne. Kiedy mamy już serdecznie dość – targować trzeba się nawet w sklepie spożywczym, wracamy obładowani bibelotami do naszej oazy spokoju. Wieczorem usiłujemy upchnąć wszystko do niewielkich, jak się okazało walizek. Jest ciężko, ale jakimś cudem się udaje. Rano wyruszamy na lotnisko w Fezie. Zza okien taksówki obserwujemy nowoczesne miasto zbudowane wokół murów medyny i wspominamy ten szalony tydzień. Cieszymy się z powrotu do domu, ale gdzieś w środku jest nam trochę żal, że wakacje już się kończą... W głowie jednak zaczyna rodzić się marzenie o kolejnej podróży, może RPA w lutym?
{jumi[*1]}
Maroko to zdecydowanie kraj, który warto zobaczyć. Nie sposób zwiedzić wszystkich ciekawych miejsc, ale tydzień wystarczy by zakosztować niesamowitej atmosfery tego państwa kontrastów. Pod względem architektonicznym jest to zdecydowanie perła krajów leżących w tak niewielkiej odległości od Polski. Nie zawsze jest łatwo – przyda się znajomość francuskiego, którym w lepszym lub gorszym stopniu posługuje się większość mieszkańców. Nam udało się porozumieć bez znajomości tego języka, ale momentami napotykaliśmy trudności komunikacyjne. Warto dodać, że wszystkie hotele, w których się zatrzymywaliśmy znaleźliśmy przez tripadvisor.com uważnie czytając opinie wystawiane przez turystów. Każdy Riad udostępniał bezprzewodowy dostęp do internetu, w każdym pokoju mieliśmy osobną łazienkę. Ceny noclegów zaczynały się od 50 euro za pokój za dobę. Warto czytać uważnie ofertę bo w niektórych hotelach cena nie uwzględnia śniadania ani taksy klimatycznej. W większości hoteli za płatność kartą kredytową doliczana jest opłata. Po miastach najlepiej poruszać się Petit Taxi – malutkimi rozklekotanymi taksówkami (w każdym mieście mają swój kolor, na przykład w Casablance są beżowe, a w Meknesie niebieskie), z których każda na dachu ma prowizoryczny koszyk na bagaże. Przejazd jest bardzo tani i szybki, można je łatwo łapać na ulicy lub udać się na postój. Między miastami świetnie sprawdza się kolej – pociągi przeważnie odjeżdżają w równych odstępach czasu przez cały dzień, na przykład, z Marrakeszu do Casablanki pociąg odjeżdża co dwie godziny począwszy od 5 rano. Temperatury w paździewniku w ciągu dnia oscylowały wokół 20 stopni, w nocy spadały do kilkunastu. Najcieplejszym miastem pod względem klimatu zdecydowanie był Marrakesz, który spośród odwiedzanych przez nas miast leży najbardziej na południe.
Nasze hotele:
Marrakesz: Dar Hanane
Casablanka: Riad Jnane Sherazade
Meknes: Riad El Ma
Fez: Riad Boujloud