Po obfitym słodkim śniadaniu wyruszamy na północ do miasta, którego kolorem jest błękit. Fez to intelektualna oraz religijna stolica Maroko. W centrum medyny znajduje się ogromny meczet, do którego można zajrzeć przez liczne bramy wejściowe, jednak wstęp mają tylko muzułmanie. Właścicielami ostatniego już na naszej drodze Riadu jest para Francuzów – Vincent i Christophe, którzy trzy lata wcześniej postanowili porzucić swoje dotychczasowe życie w Paryżu i prowadzić butikowy hotel w centrum starego miasta. Ich Riad jest nieco inaczej urządzony niż pozostałe, które widzieliśmy wcześniej – patio jest zadaszone ze względu na częste w okresie zimowym opady. Nasz pokój jest zabawnie urządzony, bo wchodzi się... bezpośrednio przez łazienkę. Prawdopodobnie dom nie był przed remontem przystosowany do takich luksusów i hydraulik poradził sobie, jak potrafił. Wyposażeni przez naszych gospodarzy w mapę okolicy oraz adresy sprawdzonych sklepów i restauracji wyruszamy w głąb malutkich uliczek. W odróżnieniu od Marrakeszu nie ma tutaj pędzących skuterów, ani samochodów – medyna jest przeznaczona wyłącznie do ruchu pieszych. Na pierwszy rzut oka miasto jest bardziej zadbane i czystsze od Marrakeszu – panuje tu swoisty ład i porządek. Gdy tak błądzimy bez celu natrafiamy na mężczyznę, który informuje nas, że przez kilka lat pracował dla jednego z polskich biur podróży jako przewdnik i z chęcią bezpłatnie nas oprowadzi po zakamarkach medyny. Traktujemy jego propozycję nieufnie, w Maroko nie ma nic za darmo, ale w sumie co mamy do stracenia? Rozpoczyna się nasz maraton po zaułkach i głównych atrakcjach miasta. Przewodnik prowadzi nas do fabryki oleju arganowego, ktory jest dobry „na wszystko“. Sklepik, w którym odbywa się prezentacja przypomina tureckie domy towarowe, do których przywozi się turystów by naciągnąć ich na skóry, złoto i ceramikę. Wychodzimy z pustymi rękami rozczarowując nieco właścicieli. Następny punkt, to fabryka skór. Wczołgujemy się po wąziutkich schodach na dach budynku by ujrzeć ludzi pracujących w średniowiecznych warunkach przy wyrabianiu, suszeniu i farbowaniu skór. Fetor unoszący się w powietrzu jest tak porażający, że robimy tylko kilka zdjęć przy użyciu telefonu i uciekamy czym prędzej! Trafiamy do wytwórni tkanin – można tu kupić narzuty na łóżko, szale, stroje z materiałów wyrabianych na miejscu. Wychodzimy obładowani szalami, którym nie mogliśmy się wprost oprzeć, a przewodnik zachęcony naszą rozrzutnością już ciągnie nas w kolejne miejsce. To fabryka lamp – przepięknych, ręcznie robionych metalowych żyrandoli, plafonów, z której ledwo udaje nam się wyjść z pustymi rękami – ceny jednak są tak porażające, że rezygnujemy z zakupu. Co chwilę Hassan (tak ma na imię przewodnik) zatrzymuje się by wskazać mi jakiś ciekawy element do sfotografowania – moja frustracja nie zna granic, czy mój aparat naprawdę nie miał kiedy odmówić posłuszeństwa?! Jesteśmy tak wymęczeni, że padamy z nóg i dziękujemy przewodnikowi, który oczywiście na koniec żąda zapłaty. Nie jesteśmy tym specjalnie zaskoczeni, w końcu byliśmy na to przygotowani od początku... Jeszcze kolacja w poleconej przez Vincenta Cafe Clock i wracamy do naszego przytulnego hotelu. Rano jemy śniadanie na tarasie i wyruszamy na ostatnie zakupy – trzeba przecież przywieźć pamiątki i obdarować rodzinę i przyjaciół. Jak w każdym innym arabskim kraju o wszystko trzeba się targować – ceny wyjściowe są absurdalne. Kiedy mamy już serdecznie dość – targować trzeba się nawet w sklepie spożywczym, wracamy obładowani bibelotami do naszej oazy spokoju. Wieczorem usiłujemy upchnąć wszystko do niewielkich, jak się okazało walizek. Jest ciężko, ale jakimś cudem się udaje. Rano wyruszamy na lotnisko w Fezie. Zza okien taksówki obserwujemy nowoczesne miasto zbudowane wokół murów medyny i wspominamy ten szalony tydzień. Cieszymy się z powrotu do domu, ale gdzieś w środku jest nam trochę żal, że wakacje już się kończą... W głowie jednak zaczyna rodzić się marzenie o kolejnej podróży, może RPA w lutym?
{jumi[*1]}
Maroko to zdecydowanie kraj, który warto zobaczyć. Nie sposób zwiedzić wszystkich ciekawych miejsc, ale tydzień wystarczy by zakosztować niesamowitej atmosfery tego państwa kontrastów. Pod względem architektonicznym jest to zdecydowanie perła krajów leżących w tak niewielkiej odległości od Polski. Nie zawsze jest łatwo – przyda się znajomość francuskiego, którym w lepszym lub gorszym stopniu posługuje się większość mieszkańców. Nam udało się porozumieć bez znajomości tego języka, ale momentami napotykaliśmy trudności komunikacyjne. Warto dodać, że wszystkie hotele, w których się zatrzymywaliśmy znaleźliśmy przez tripadvisor.com uważnie czytając opinie wystawiane przez turystów. Każdy Riad udostępniał bezprzewodowy dostęp do internetu, w każdym pokoju mieliśmy osobną łazienkę. Ceny noclegów zaczynały się od 50 euro za pokój za dobę. Warto czytać uważnie ofertę bo w niektórych hotelach cena nie uwzględnia śniadania ani taksy klimatycznej. W większości hoteli za płatność kartą kredytową doliczana jest opłata. Po miastach najlepiej poruszać się Petit Taxi – malutkimi rozklekotanymi taksówkami (w każdym mieście mają swój kolor, na przykład w Casablance są beżowe, a w Meknesie niebieskie), z których każda na dachu ma prowizoryczny koszyk na bagaże. Przejazd jest bardzo tani i szybki, można je łatwo łapać na ulicy lub udać się na postój. Między miastami świetnie sprawdza się kolej – pociągi przeważnie odjeżdżają w równych odstępach czasu przez cały dzień, na przykład, z Marrakeszu do Casablanki pociąg odjeżdża co dwie godziny począwszy od 5 rano. Temperatury w paździewniku w ciągu dnia oscylowały wokół 20 stopni, w nocy spadały do kilkunastu. Najcieplejszym miastem pod względem klimatu zdecydowanie był Marrakesz, który spośród odwiedzanych przez nas miast leży najbardziej na południe.
Nasze hotele:
Marrakesz: Dar Hanane
Casablanka: Riad Jnane Sherazade
Meknes: Riad El Ma
Fez: Riad Boujloud