Jedno oko na Maroko

Autorem relacji i zdjęć jest:

Kocham podróżować, to moja pasja od... właściwie to nawet nie pamiętam od kiedy. Chyba od zawsze. Skończyłam Kulturoznawstwo i Psychologię. Pochodzę z Wrocławia i tutaj mieszkam.

Po śniadaniu spotykamy się z menedżerem hotelu – pomaga nam w ustaleniu, gdzie jesteśmy i jak dostać się do głównych atrakcji miasta. Rozbwieni jego tekstem pożegnalnym: „If you get lost, and I know you will – just don’t panic“ („jeśli się spóźnicie, a wiem że tak będzie – po prostu nie panikujcie“) wyruszamy by zgłębiać miasto, którego kolorem jest czerwień. Wszystkie atrakcje warte odwiedzenia opisane są w przewodnikach,  ale nawet najciekawszy opis nie jest w stanie oddać niesamowitej atmosfery Marrakeszu. Jeśli nie masz wiele czasu by zwiedzić wszystkie atrakcje (my byliśmy tam tylko trzy dni) zostań wygodnym turystą i wykup bilet dwupiętrowego autobusu turystycznego z otwartym dachem (podobne znajdują się w większości dużych miast na całym świecie) – dostaniesz do dyspozycji słuchawki (do wyboru chyba 8 języków, w tym angielski) i dowiesz się najważniejszych rzeczy – oczywiście w skrócie. Autobus ma dwie linie – tak zwaną historyczną oraz romantyczną. W każdej chwili możesz wysiąść na danym przystanku, zwiedzić wybrane miejsce i wsiąść do kolejnego. Nam dzięki wycieczce autobusowej udało się wyrwać z medyny, w której prawdopodobnie spędzilibyśmy całe trzy dni i nawet nie mielibyśmy szansy zobaczyć, jak nowoczesnym i pięknym miastem jest Marrakesz. Medyna to tylko stara część w centrum, otoczona bardzo starymi murami – gdyby nie elektryczność, kanalizacja (choć to podobno luksus dla wybranych) i nowoczesne środki transportu, można by uznać, że świat zatrzymał się tu kilkaset lat temu. Za to tuż za murami wybudowano szerokie asfaltowe ulice (niektórych możemy im naprawdę pozazdrościć), nowoczesny dworzec kolejowy, międzynarodowe hotele znanych sieci, restauracje i bary – właściwie ta część miasta do złudzenia przypomina Europę. Warto porównać obie części miasta, żeby nie ulec wrażeniu, że Maroko to kraj zacofany.

{jumi[*1]}

Nas, po początkowo doświadczonym szoku, zafascynowała stara część miasta z główną atrakcją – placem Jamaa el Fna. W ciągu dnia ogromną przestrzeń wypełniają budki ze świeżym sokiem z pomarańczy (szklanka kosztuje 3 dirhamy czyli około złotówki!), handlarze pamiątkami, kilku zaklinaczy węży... To interesujące miejsce, ale nas przyciągają Suki, czyli uliczki z drobnymi sklepikami pełnymi pamiątek. Kiedy w ferworze zakupów zapominamy, która jest godzina, okazuje się, ze dawno zaszło już słońce i pora wracać w stronę hotelu. Kierujemy się na plac i dopiero teraz rozumiemy, dlaczego jest to tak słynne miejsce. Każdy centymetr przestrzeni wypełniony jest ludźmi – są tu zaklinacze węży, zespoły muzyczne, prorocy, myśliciele, mężczyźni opowiadający starodawne legendy, kobiety nieśmiało popijające w swym gronie herbatę... Ludzie siadają na ławkach w małych kołach by dyskutować o polityce, porozmawiać o minionym dniu, usłyszeć prastarą historię lub po prostu popatrzeć. Są tu również budki z niesamowitym i egzotycznym jedzeniem, co chwilę dostrzegamy ślimaki, mięso i inne specjały tutejszej kuchni. Niby panuje chaos, a jednak istnieje jakaś niepisana zasada, która sprawia, że nikt się nie przepycha, nie krzyczy – każdy zajęty jest swoją grupką. Trzy dni zlewają się w jeden i nim się obejrzymy okaże się, że pora ruszać dalej. Niestety zepsuł mi się aparat – taka typowa złośliwość rzeczy martwych, ale cóż mam począć? Kładziemy się spać wcześnie, bo rano wyruszamy pociągiem do Casablanki.

Dworzec w Marrakeszu to luksusowy nowoczesny budynek, którego architektura łączy nowoczesność z tradycją. Ogromna brama o tradycyjnym kształcie wtopiona w nowoczesne szkło i stal. Robi wrażenie! Warto w tym miejscu opowiedzieć trochę o architekturze Maroka. Dotychczas odwiedziłam Egipt, Tunezję, Turcję, Dubaj i część Jordanii, ale nigdzie nie spotkałam się z taką dbałością o podtrzymanie tradycji arabskiego budownictwa. Nie ma bodajże ani jednej uliczki, na której nie warto by było zatrzymać się by zrobić zdjęcie lub po prostu przyjrzeć się jakiejś niesamowitej bramie czy okiennicy. Marokańczycy doszli do perfekcji w łączeniu tradycji z nowoczesnością w architekturze – w przeciwieństwie do innych odwiedzanych przez nas krajów Maghrebu nie pozbyli się starych elementów na rzecz nowych, tylko wydobywają ich piękno by dostosować do wymagań cywilizowanego świata. Oczywiście zdarzają się architektoniczne pomyłki, jak blokowiska, czy nowoczesne budynki wśród starej zabudowy, ale wszędzie przebija piękno i oryginalność Orientu.

Kupujemy bilety pierwszej klasy i wyruszamy na północny zachód do miasta Humphreya Bogarta i Ingrid Bergman. Pociąg wygląda zupełnie jak nasze Intercity – jest klimatyzowany i wygodny. Przez okna obserwujemy zmieniający się krajobraz i wyczekujemy miasta zakochanych. Z dworca odbiera nas kierowca wysłany przez Riad, w którym się zatrzymamy. Już pierwsze widoki oględnie mówiąc nie zachwycają – Casablanka to centrum biznesowe Maroka, z największym lotniskiem międzynarodowym w kraju. Niestety wszystko nas rozczarowuje – Casablanka to betonowe, nowoczesne miasto pełne sieciowych hoteli, gwarne i hałaśliwe. „Riad“ w którym się zatrzymujemy nie ma nic wspólnego z tradycyjnym domem marokańskim, pokoje mają elementy orientalne, ale co tu ukrywać, nie szokują. Marzy nam się plaża, dlatego bierzemy petit taxi na wybrzeże. Tutaj nasze ostatnie nadzieje zostają rozwiane: brzeg oceanu jest w całości wybetonowany, a wzdłuż znajdują się centra rekreacji sportowej z obskurnymi wybetonowanymi basenami z „widokiem na ocean“.  Nasze rozczarowanie nie zna granic – nie ma ani jednego hotelu nad samym morzem, a jeśli znajdujemy coś na wzór europejskich kurortów, to jest to jednopiętrowy okropny budynek przypominający nasze domy wczasowe z okresu PRL-u. Zwiedzamy okoliczne atrakcje, których nie ma zbyt wiele, pijemy kawę i marzmy o tym, by wyrwać się z tego bezdusznego miejsca. Wieczorem udajemy się na pożegnalną herbatę miętową i postanawiamy skrócić nasz pobyt w Casablance i ruszyć w stronę Meknes.

Nasz następny cel podróży to miasto, które nazywane jest marokańskim Wersalem. Pod koniec XVII wieku Moulay Ismail ustanowił Meknes stolicą Maroka i wybudował ogromny, nigdy nieukończony kompleks pałacowy, ale również mnóstwo mniejszych pałaców i pałacyków, bibliotek, łaźni, szpitali, i meczetów.  Dojeżdżamy do centrum taksówką, gdzie spotyka nas menedżerka kolejnego Riadu, w którym zostaniemy jedną noc. Po gwarze Casablanki jest to wymarzone miejsce do relaksui kontemplacji tutejszej architektury. Siadamy na tarasie miejscowej restauracji z widokiem na główny plac miasta. Po obiedzie wyruszamy na zwiedzanie lokalnego muzeum. Wita nas zaspany strażnik, który otwiera tylko jedno oko by wpuścić nas do sali z zabytkowymi strojami z dawnych czasów świetności miasta – nie ma tu zbyt wielu zwiedzających, brak również opisów w języku angielskim. Podziwiamy też mury pałacu, który poraża ogromem. Niestety nie mamy czasu na zwiedzanie nowej części miasta, ale i tak jesteśmy ukontentowani tym, co zobaczyliśmy. Modernizacja Riadu, w którym się zatrzymujemy trwała ponad trzy lata, o czym informuje nas Fatiha - przemiła i dość nowoczesna jak na Marokankę dziewczyna, pracująca w hotelu. Przy pysznej herbacie opowiada nam o swoim życiu, pracy i podróży do Turcji (to jedyny kraj, do którego Marokańczycy nie potrzebują wizy). Zamówiona przez nas kolacja to zdecydowanie najpyszniejszy posiłek, jaki jedliśmy w tym kraju. Mięso z tadżinu rozpływa się w ustach, czuć woń cynamonu, kardamonu i nieznanych nam przypraw. To cudowne ukoronowanie tego miłego dnia. Rano wyczekujemy ostatniego punktu naszej podróży, czyli osławionego Fezu.

Back To Top