Dzień 5 – Atak szczytowy Mont Blanc, 4810m n.p.m.
Drzemałem dość lekkim snem, toteż szmer w sąsiednim namiocie i chrzęst butów o śnieg obudził mnie, może minutę przed pierwszą. Dzwoniący budzik w telefonie i jednocześnie w zegarku, utwierdził mnie w przekonaniu, że już nadszedł czas. Na zewnątrz jest gęsta mgła, niemal bezwietrznie, widoczność na kilka metrów. Śnieg jest sypki, miękki i trudno będzie w nim chodzić z żalem odkładamy decyzję na atak. Będziemy czuwać, jeśli jakaś ekipa uderzy na przód, pójdziemy za nimi. Lekko odleciałem prawie drzemiąc, gdy Krzysztof znowu wyszedł przed namiot i znowu pyta czy idziemy. Była trzecia rano. Nie chciało mi się wychodzić, zapytałem o warunki. Dostałem odpowiedź, że lekko się przejaśniło i widać Chamonix w dole, nim zdążyłem odpowiedzieć, Kaśka mnie ubiegła, że czekamy do rana. Zgodziłem się, bo nie słyszałem jeszcze żeby jakaś ekipa ruszyła na atak. Tym razem już nie śpię, jestem zły. Na domiar złego jest zimno, mokro i znowu zerwał się lekki wiatr. Akurat przez ostatnie dni pogoda była idealna a gdy już tu jesteśmy musiało się tak popsuć. Pomiędzy podmuchami coraz silniejszego wiatru wydaje mi się, że jakaś ekipa idzie na górę, ale to może tylko złudzenie, słyszę tylko to, co chcę słyszeć. Nie dalej niż 15 minut później widzę już wyraźnie światło czołówki omiatające namiot i słyszę głosy, ktoś jednak ruszył, szaleńcy? Czy może jest nadzieja? Jedna jaskółka wiosny nie czyni, waham się, wstawać czy nie, w końcu czekam dalej. Chwilę później następna ekipa, mówią po francusku. Teraz jestem już pewien, nie jesteśmy sami! Tych ekip będzie więcej.
{jumi[*1]}
Przed piątą rano byliśmy już w drodze. Po szybkim szkoleniu żeby pilnować liny, nie brać zwojów do ręki, nie deptać i obserwować partnera przed sobą stworzyliśmy dwa zespoły. Zaczęliśmy wolno z przerwami piąć się granią na wierzchołek Dome du Gouter (4304m n.p.m.), nieopodal swój początek mają największe lodowce masywu, po prawej Bionnassay, po lewej Taconnaz. Mijamy pierwsze duże szczeliny w śniegu, niektóre niebezpiecznie blisko ścieżki i głębokie na tyle, że świecąc czołówką nie widzę dna. Dwa razy wspinamy się też na dość duże stopnie lodowe, wysokie, ale niestanowiące większej przeszkody, gdy idzie się w rakach. Po godzinie śnieżnej drogi skręcamy tuż przed szczytem Gouter i wchodzimy na szerokie, lekko pochyłe siodło Col du Dome. Mijają nas dwie francuskie ekipy powoli schodzące na dół, sądząc po minie i bardzo wolnym tempie zawróciły. Jeden Francuz, co chwilę się potyka, widać nie czuje się najlepiej. Obydwie ekipy idą z przewodnikami i z tego, co zauważyłem jest takich ekip tutaj bardzo dużo. Najczęściej są to francuskie ekipy, ale nie brak też Amerykanów. Idziemy dalej, obniżamy się coraz bardziej siodłem, widoczność się znacznie poprawia, wychodzi słońce i w oddali widać już awaryjny schron Refuge-Bivouac Vallot z fragmentem stromego podejścia do niego. Jest siódma rano, powinniśmy o tej porze już być na szczycie, ale nikt chyba nie przewidział takiej poprawy warunków. Szczyt przesłania mała chmura a wiejący wiatr tworzy na czubku grani fantastyczny i długi pióropusz rozwianego śniegu. W przejaśnieniach widać drogę prawie na samą górę.
Schron Vallot położony jest w połowie drogi (w pionie) na szczyt z Goutera i ma bardzo dobre położenie. Sądzę, że gdyby go nie było to Mont Blanc pochłonąłby dużo więcej ofiar. Jedno tylko jest zastanawiające, musieli go w ostatnich latach bardzo odremontować lub postawić zupełnie nowy. z relacji i zdjęć z poprzednich lat pamiętam tylko jedną, bardzo brudną szopę a to, co zastaliśmy na miejscu jest jak nowe. Cały schron jest z solidnej blachy, w środku, na ścianie jest radio alarmowe i nawet komora dekompresyjna zasilaną baterią słoneczną i akumulatorami. Spędzamy w schronie może pół godziny odpoczywając nieco i jedząc śniadanie złożone głównie ze słodkich rzeczy. Jesteśmy na 4373m n.p.m. i czuć bardzo tą wysokość.
W dalszej drodze, nie dalej niż 100 metrów nad Vallotem Grzesiek się zatrzymuje i woła, że nie czuje rąk z odmrożenia, musi wracać. Szczerze podziwiam go za tak racjonalną decyzję, nie forsował się na siłę. Przy tym poziomie tlenu o odmrożenia jest dużo łatwiej. Grzesiek się odpina, zabiera jedną linę i schodzi na dół. W piątkę bezpieczniej będzie w jednym zespole, więc dwie osoby wpinają się między nas. Wspinamy się stromą granią Bosses, chwilami w dość dużej ekspozycji. Jesteśmy już dobre 200m. nad Vallotem w połowie drogi na szczyt, gdy przywiana wiatrem nadeszła dość duża chmura. Widoczność, która jeszcze przed chwilą była dość dobra, teraz tak się popsuła, że ledwo widzę we mgle Krzysztofa, 40 metrów na przedzie. Do tego zaczęło tak intensywnie wiać i huczeć, że nawet Rafał się odwrócił w pewnym momencie, podczas krótkiej przerwy i zapytał, czy też mam wrażenie, że nad nami lata helikopter? Aerometr przypięty na zewnątrz do kurtki wskazał w porywach do 80km/h, co przy -1ᴼC dało temperaturę odczuwalną na poziomie -12 stopni. Przerwy robimy dość krótkie i tylko na uregulowanie oddechu, stanie dłużej w takich warunkach bardzo wychładza. Zegarka tego dnia jak na złość nie skalibrowałem, bo zapomniałem, błędnie, więc obliczał wysokość. Gdy według niego mieliśmy jeszcze 180m do wierzchołka, minęliśmy pierwszą ekipę (3 osoby), która zdobyła szczyt tego dnia. Zapytani ile jeszcze odpowiedzieli, że dziesięć minut. Czas dłużył się, teren powoli przechodził ze stromego w bardziej płaski, jednak wysokość cały czas rosła. Starłem się nie myśleć ile jeszcze przed nami, ale skupiać na kolejnych krokach i bardzo ważnym, głębokim oddechu. Czułem duże niedotlenienie, choć na szczęście nie wpływało to szczególnie na kondycję. Druga schodząca ekipa (2 osoby), jeszcze z uśmiechem na ustach, że im się udało, odpowiedziała, że do szczytu zostało tylko dwie minuty. To niemal już a na wysokościomierzu miałem jeszcze 70m., Jako ostatni w zespole, cały czas starałem się obserwować Krzysztofa idącego z przodu i dopóki był nade mną, wiedziałem, że to jeszcze nie koniec. W pewnym momencie niemal wyrównaliśmy poziom i zobaczyłem, że idąc dalej zaczął się trochę obniżać w stosunku do mnie. Niemal równocześnie z Rafałem krzyknąłem stójcie, to już! Nie dalej niż parę metrów zobaczyłem kawałek kija wbitego w śnieg, co chyba zostało oznaczone, jako szczyt góry, nareszcie!