Punktualnie o 4:10 w chwile, po moim budziku podobne dźwięki usłyszałem z sąsiednich namiotów. Jednak pierwsze osoby dopiero 20 minut później wyszły z namiotów. Przy śniadaniu spotykamy się prawie wszyscy, tylko Piotrek nie ma chęci iść, mówi, że za bardzo zmęczył się wczoraj i musi jeszcze odpocząć. Dziś już przy wyjściu ubieramy uprzęże, bierzemy liny do plecaków i sprawdzamy lonże. O godzinie 5:30 wszystkie zespoły są już w drodze, wspinamy się ścieżką po kamieniach i śniegu. Ślady są bardzo zatarte i widać jak niewielu ludzi chodzi tędy przed sezonem. Po godzinie podejścia, gdy kończą się ostatnie kamienie, ubieramy raki i wchodzimy na śnieżną połać lodowca Kodnitzkees, chociaż typowym lodowcem trudno to nazwać. To tutaj, to jednolite, płaskie pole śnieżne i tylko w oddali widać większe lub mniejsze rozstępy śnieżne, tam gdzie teren pod śniegiem gwałtownie opada. Powoli zbliżamy się do skalnej grani Burgwartscharte (3104m n.p.m.), im bliżej tym śnieg jest bardziej stromy. W oddali widać już pierwsze liny poręczowe do wpinania się, ale umyślnie je omijamy. Wykorzystując raki podchodzimy stromym śniegiem powyżej skalnej grani, obchodząc ją naokoło i dopiero gdy kończy się śnieg, wchodzimy na grań. Na kamieniach robimy chwilę przerwy. Gdzie teraz iść? Chyba dalej do góry, ale sami nie wiemy. Przy dobrej pogodzie i widoczności znalezienie trasy nie powinno stanowić trudności, ale teraz? Pogoda od samego rana nie wróżyła najlepiej, ciemne chmury zasłaniały dużą część nieba a teraz gęsta mgła zupełnie wszystko przykryła. Widoczność mamy na kilkanaście metrów i dobrze nie widać gdzie się wspinać.
{jumi[*1]}
Zostawiamy grupę i razem z Rafałem i Grześkiem podchodzimy trochę wyżej zbadać drogę. Grań nie wygląda obiecująco, dość wąska i stroma. Od samego rana, z braku słońca kamienie pokryte są dodatkowo cienkim, bardzo śliskim lodem. Z prawej strony grani stroma przepaść, z lewej nie mniej stromy lodowiec z którego przed chwilą przyszliśmy. Jednak nie dalej niż 15 metrów od miejsca gdzie się zatrzymaliśmy, odkrywamy liny poręczowe, znak, że jednak dobrze idziemy. Wracam po resztę grupy, a tu właśnie trwa głosowanie czy schodzimy na dół. Tak jak przypuszczałem, dziewczyny zobaczywszy grań trochę się obawiają, ale obietnica bliskiego ubezpieczenia drogi dodaje im trochę otuchy. Poręczówkę stanowi gruba stalowa lina w dość dobrym stanie, zaczepiona do skały solidnymi punktami. Powoli przepinając się i podchodząc coraz wyżej po 3,5h od wyruszenia, dochodzimy wreszcie do schroniska Erzherzog-Johann-Hutte na wysokości 3454m n.p.m. Do szczytu zostało już tylko 347m. Schronisko podobnie jak Studlhutte jest również czynne dopiero od lipca, ale zimową porą udostępniony jest schron. Czytałem, że jest powyżej schroniska ale po wyjściu na grań nic nie znalazłem. Z drugiej strony też brak jakiegokolwiek wejścia, wszystko przykryte białą, zmrożoną warstwą. Dopiero Kaśka po chwili znalazła z tyłu schroniska niepozorne drzwi. Może dlatego nie zwróciły mojej uwagi bo do połowy były przysypane śniegiem. Otwierają się jednak dwuczęściowo i górną częścią, po paru akrobacjach schodzimy na podstawione wewnątrz krzesło i na podłogę w schronie. Schron stanowi kilka pomieszczeń. Jeden przedsionek, główna sala z czterema łóżkami na których wyłożone są stare koce i schody do toalety w piwnicy. Chwilę tutaj wykorzystujemy na uzupełnienie zapasów energii i po 20 minutach znowu zakładamy raki przy schronisku.
Początkowo idziemy płaskim skalno-lodowym terenem, śledząc ślady pozostawione przez poprzednie ekipy. Te jednak są tak stare i wymiecione przez wiatr, że giną niemal zupełnie w białym dywanie. Robi się coraz bardziej stromo. Dla bezpieczeństwa wiążemy się liną, dalej będziemy szli z lotną asekuracją. Widoczność jest jednak tak zła, że będąc pierwszy w grupie widzę tylko dwie osoby za mną, dalej lina ginie we mgle. Wołam Rafała, idziemy równolegle dwoma zespołami próbując wyszukać jakieś ślady raków i wbijamy się coraz wyżej w coraz bardziej stromy śniegowy teren. W końcu śniegowa ściana jest już tak stroma, że trzeba wspinać się na kolanach z wbitym czekanem i rakami. Błądzimy, moim zdaniem odbiliśmy trochę za bardzo na prawo w stosunku do Grossglocknera i w zasadzie nie wiadomo, co to jest to „wielkie, białe” na co się wspinamy. Po krótkiej naradzie, ze względów bezpieczeństwa postanawiamy się wycofać. Góra poczeka! Musi, bo w zasadzie nie wiemy nawet, gdzie teraz jest. Sprawdzam wysokościomierz, wyszliśmy ledwo 100m powyżej schroniska – zawracamy 250m przed szczytem. Schodzimy z powrotem na płaski teren, robimy sobie wspólne zdjęcie i w grupkach wracamy. Rafał jedynie nie może odpuścić i wychodzi jeszcze kawałek wyżej na zwiad. Po chwili przez mgłę woła, że mu się udało i znalazł grań lodowca, okrzyknęliśmy ją granią Tokarra. Niestety cały nasz sprzęt zespołowy poszedł już w innych plecakach niżej, tego dnia nie zdobędziemy już szczytu. Wracamy trochę przybici, bo w zasadzie to tylko widoczność nas zawróciła. Nie było burzy ani nie wiał żaden orkan i gdybyśmy tylko znali drogę, znaleźli jakieś ślady lub chociaż kupili mapę, to dalibyśmy radę. Całkowity dystans, łącznie z kluczeniem po grani: 3,39km w czasie 5:45min, średnia prędkość 0,5km/h. Suma podejść 735m, suma obniżeń 74m.
W obozie dowiadujemy się prognozy pogody od nowo przybyłych Niemców. Mówią, że jutro ma być okienko pogodowe i jeśli zdobywać szczyt to właśnie jutro. Przekonujemy się, nie warto wierzyć ludziom ze schronisk, ale sprawdzonym prognozom pogody. Oryginalnie chcieliśmy właśnie jutro wchodzić na górę. Pada pomysł drugiego ataku, jednak zdania przy kolacji są podzielone. Część chce próbować drugi raz, jak najwcześniej rano, część chce się wyspać i próbować później, a jeszcze inne osoby nie mają chęci i siły na drugą próbę. Upieram się przy jak najwcześniejszym wstawaniu, chciałbym nawet o drugiej rano, ale w grupie to nie będzie możliwe. Ostatecznie dzielimy się. Mój pomysł popiera Rafał, Anka i dwie Kaśki. Jako pierwsza grupa wstaniemy tak jak dziś - o 4:10. Druga grupa się wyśpi i pójdzie za nami.