Czasem w Afryce pada deszcz - MAROCCO 2011

Autorem relacji i zdjęć jest:

Normalny facet z wadami i zaletami. Miłośnik zwiedzania i poznawania świata samochodem terenowym. Off-road to całe moje życie.

Poniedziałek – 18.IV
Wąwozy Todra i Dades... dokładnie w takiej kolejności. Przeżycie niesamowite... Widoki zapierające dech w piersiach... wysokość – 2960 m.n.p.m... strome zbocza a na nich droga – dwie koleiny, jak wycięte w zboczu. Prędkość jazdy 10-20 km/h... Cały dzień „taś-tasiem", powoli do przodu. Niesamowita głębokość wąwozów, czysta przejrzysta pogoda i cicha modlitwa o to by nikt nie przyjechał z naprzeciwka.
W wąwozie Todra spotykamy 64-letniego holendra na rowerze. Wspólna kawa i szlifowanie angielskiego. Wymiana maili i pamiątkowe foto.
Todra jest bardzo skalny, o pionowych, wysokich ścianach, malowniczy w górę... Dades jest malowniczy w dół... głęboki... miejscami fantastycznie wręcz przerażający swoją głębokością. Surowy, szaro-brunatno-zielony. Droga z zakazem ruchu dla samochodów innych niż 4x4.
Na serpentynach zjazdowych po drugiej stronie nozdrza drażnił swąd palonych klocków hamulcowych...
Po opuszczeniu wąwozów ruszyliśmy na nocleg do Ait Benhaddou.

{jumi[*1]}

Wtorek – 19.IV
Po śniadaniu szybka wizyta w sklepiku na rogu i ruszamy... nasz dzisiejszy plan: Marakesz. Ale zanim wtoczymy swoje LandRovery do nie zasypiającego nigdy miasta czeka nas przejazd przez przełęcz Tichka. Niby asfalt, ale różnica wysokości taka że jazda powoduje zatykanie uszu, a zakręty po 180° nieźle podbijają adrenalinkę we krwi.Na samej przełęczy targowisko, gdzie tutejsi zbieracze oferują turystom kamienie z lawy wulkanicznej, rozcięte na pół, w środku puste, w których skrystalizowały się kryształy w różnych kolorach. I co najciekawsze, mniej chętnie za pieniążki... wolą koszule, koszulki, buty, a łopata, czy kanister wręcz powodują euforię.
Coś tak pohandlowaliśmy i ruszamy z przełęczy w dół...
Na jednym z zakrętów autobus wpycha mnie na skałę, ale kończy się tylko skokiem ciśnienia w żyłach i złożonym z „automatu" lusterkiem bocznym.
Jeszcze ponad sto kilometrów i oto on... Marakesz!
Jak się okazuje nasz camping znajduje się po drugiej stronie miasta, więc zaliczamy jazdę w szczycie przez centrum, gdzie na dwóch pasach ruchu potrafi jechać w rzędzie nawet 5 lub 6 samochodów. Wieczny ryk klaksonów to muzyka Marakeszu.
Znajdujemy camping i decydujemy się na najdroższą opcję noclegową w pokojach z WC i prysznicem... i gekonami gratis.
Wieczór oczywiście spędzamy w medynie... nie do opisania. Goście z małpami, wężami, sprzedawcy owoców, farbiarnie, złotnicy, cukiernicy, kulinaria wszelkiej maści, hałas bębnów i piszczałek... odjazd.
Zostajemy tu dwa dni korzystając z gościnności campingu, umiejętności wyszukiwania nas przez zapoznanego taksówkarza i lokalnej kuchni w małych knajpkach dla tubylców gdzie sami stanowiliśmy dla nich atrakcję. Napisy RESTAURANT omijaliśmy dzielnie.

Czwartek – 21.IV
Budzimy się rano po dwóch głośnych wieczorach w Marakeszu a tu...deszcz. Najpierw delikatny jak gdyby dla sprawdzenie czy może, a potem regularny deszcz przez ok. 1,5 h. Wyjeżdżamy z Marakeszu przystając na chwilę w celu uzupełnienia zapasów w markecie na rogatkach miasta i ruszamy na zachód.
Cel – Atlantyk.
Po drodze natrafiamy na Imozzer des Ida-Outanane – wodospad okresowy. Bardzo wysoki i widowiskowy (GPS: 30°40'43.5''N; 9°29'01.1''W)
Potem już nie daleko. Mijamy miasteczko Tamri i nagdy gdy wyskakujemy zza górki wita nas błękit i lazur oceanu Atlantyckiego. Znajdujemy kamienistą plażę u ujścia rzeki okresowej której teraz nie ma i organizujemy biwak. Oczywiście zaczynają się poszukiwania muszli różnego rodzaju i jest fajnie, luźno i miło.

Piątek – 22.IV
Powolna podróż wzdłuż wybrzeża... odwiedzamy kilka plaż dzikich i pustych, zatrzymujemy się w wiosce rybackiej by w lokalnym barze wsunąć rybę i kalmara z grilla. Taki o... relaks.
Ok południa wjeżdżamy do miasta Essaouira. Portowe miasto z białymi uliczkami i targiem rybnym, nie tak zakręcone jak Marakesz, ale głośniejsze od marokańskich spokojnych wsi. Ciągnie to wielu. Sporo turystów. Przechadzamy się leniwie pomiędzy uliczkami a na targu rybnym kupujemy kilka rybek na kolacje do kotła. I znów łapiemy się na deszcz!
Ulewa wbija masz najpierw do budek telefonicznych a potem do samochodów. Opuszczamy Essaouirę w strugach deszczu.
I wtedy to zaliczamy najgorszą awarię w czasie wyprawy. Posłuszeństwa odmawia aparat fotograficzny... niestety na amen.
Nocleg znajdujemy na budowanym jeszcze campingu w pobliżu wioski tak małej że nie ma jej na mapie, a nawet miejscowi nie wiedzą czy ma jakąś nazwę... ale jest uroczo (czytaj: pusto i spokojnie), że zostajemy dwa dni, bawiąc się na plaży jak dzieci, w budowanie zamków z piasku, które wieczorem i tak zabierał nam nieubłagalny przypływ.
W sobotę wieczorem zachciało się nam ciastek. Dreadowa wyczarowała ciastka upieczone w garze na oliwie z oliwek, zrobione z kuskusu z cynamonem i cukrem. Pyyyyychota.

Back To Top