W mojej tak dużej rodzinie (mamy siedmioro dzieci) nigdy nie jestem w stanie przewidzieć co się wydarzy kolejnego dnia, a zaplanowanie rodzinnych wakacji to już doprawdy zadanie ekstremalnie trudne.
Jednak w zeszłym roku doszliśmy do wspólnego rodzinnego wniosku, że takie prawdziwe wakacje jakich nie mięliśmy od lat (a to powodu narodzin kolejnego dziecka, czyjejś choroby czy zaplanowanych na wakacje niezbędnych napraw w domu) po prostu nam się należą. Hasło mieliśmy jedno : „wymarzone wakacje”, ale realizację każdy widział inaczej. Najstarszy dziewiętnastoletni Łukasz od razu postawił sprawę jasno : wybiera się z kumplami w góry, bo po roku studiów musi odpocząć tak jak lubi. I tym sposobem wypisał się z listy wspólnego wyjazdu. A inni… Ja chciałam na ciepłą plaże, mąż nad jezioro, gdzie biorą rybki, Staś(16 lat) na obóz sportowy, Józek (14) na wieś do dziadka, Piotr (12) obóz z nauką jazdy konnej, a Tomek (8), Dorotka (6) i Franek (2) wszędzie byle z rodzicami.
Po długich i burzliwych naradach wynajęłam domek w niewielkiej wiosce Balatonfenyves nad Balatonem.
Przygotowania do wyjazdu nie napawały optymizmem, bo znowu każdy inaczej widział swoje potrzeby w wyborze rzeczy do zabrania. Nasz samochód chociaż bardzo duży (WW karawel) i pojemny to jednak zabrać może tylko określoną liczbę osób i pakunków. Pełna przerażenia spakowałam jakimś cudem potrzebne (moim zdaniem) rzeczy i pozwoliłam każdemu na wzięcie kilku drobiazgów tylko dla siebie. Góra bagaży była tak wielka, że wydawało mi się zupełnie niemożliwe zapakowanie tego wszystkiego. Ale dzięki inżynierskiemu podejściu mojego męża wszystko przebiegło sprawnie. I tak pozostawiając pod opieką babci dom i zwierzyniec (psa, kota, papugę i żółwia) wyruszyliśmy w liczącą 1200km trasę.
Już w czasie dwudniowej podroży przekonałam się, że mam mądre, grzeczne i doskonale ze sobą współpracujące dzieci. W drodze słuchaliśmy bajek z kaset, graliśmy w gry słowne , śpiewaliśmy piosenki i zatrzymywaliśmy się na posiłki w przedziwnych miejscach (zdjęcie nr 1).
W Balatonfenyves odnaleźliśmy swój maleńki, otoczony kwiatami domek. Jednak najciekawsze było zobaczyć reakcję naszych gospodarzy na wysypujące się z auta dzieci – byli przerażeni. Lecz po trzech dniach pani Maria przyniosła nam ciasto i w łamanym rosyjski poinformowała, że takiej rodziny jeszcze nie widziała i że jesteśmy bardzo miłymi gośćmi. Takie sytuacje powtarzały się kilkakrotnie, dzieci dostawały lody, albo owoce z przydomowego ogrodu i stale były obsypywane komplementami.
Balaton okazał się cudowny, niezbyt głęboka, ciepła woda – raj dla wszystkich i nawet z możliwością łowienia ryb (zdjęcie nr2). Tylko Franek przez pierwsze dni bał się wody (dla niego nie była płytka) – co rozwiązaliśmy w prosty sposób. Zabieraliśmy ze sobą nad jezioro dużą miskę, napełnialiśmy ją wodą i mały miał własny Balaton (zdjęcie nr 3 )
Oprócz plażowania znaleźliśmy też inne atrakcje. Dzieci zachwycały się pobytem w malajskiej wiosce ( zdjęcie 4 ), wyprawą do parku rozrywki w Budapeszcie (zdjęcie 5), a starszym spodobało się muzeum tortur - na szczęście ja z młodszymi tam nie weszłam.
{jumi[*1]}
Przeżyliśmy także trudne momenty np. gdy po całym dniu pobytu na słońcu wróciliśmy do nagrzanego do niemożliwości samochodu ten nie chciał zapalić. Błyskawiczna decyzja, dzielimy się na dwie grupy: ja z młodszymi idę na lody, mąż ze starszymi szukają mechanika. Nie wiem w jaki sposób mój mąż porozumiał się z mówiącym jedynie po węgiersku mechanikiem, ale ten błyskawicznie znalazł przyczynę problemu, naprawił, a na dodatek nie chciał pieniędzy.
Innego dnia Franek wysoko zagorączkował i bardzo wymiotował, nasi gospodarze wytłumaczyli nam, że w miasteczku obok jest pogotowie i że musimy poprosić o pomoc „gerekorvos” tj. pediatrę. Szóstka dzieci została sama w domu, a ja z mężem i chorym Franiem pojechaliśmy do lekarza. W izbie przyjęć powiedziałam „gerekorvos” z tak pięknym akcentem, że przyjmująca pani natychmiast wygłosiła do mnie długą przemowę – tyle, że po węgiersku. Dopiero po chwili dotarło do niej, że jesteśmy obcokrajowcami i powtórzyła wszystko po angielsku. Otrzymaliśmy serdeczną pomoc, a choroba okazała się zatruciem pokarmowym. Po powrocie do domu zastaliśmy wszystkie dzieci grzecznie się bawiące, już w piżamach, a na stole czekała na nas kolacja.
Po co to wszystko piszę? Bo to były naprawdę wymarzone wakacje. Mimo, że nasza codzienność bywa różna , kłócimy się, jesteśmy bałaganiarzami i każdy „ciągnie w swoją stronę” to w czasie wspólnych wakacji, gdy mieliśmy dla siebie dużo czasu okazało się, że jesteśmy zgraną rodziną i że możemy na siebie liczyć. To było ważne i cudowne odkrycie, dające siłę na kolejny rok. A w tym roku? W tym roku wybieramy się do Chorwacji. To trasa 1500 km- już się cieszę i boję.