Autostopem na Woodstock

Autorem relacji i zdjęć jest:

Następny dzień minął głownie na trasie przez Polskę, zatrzymując się na posiłki (których nie brakowało, bo Janis był słusznej tuszy) i śpiąc. Nigdy przedtem nie byłam w zachodniej części Polski dalej niż Łódź. O 18 wieczorem zaczynał się zakaz poruszania się TIRów przez dwie następne godziny, więc musiałam zaczekać na stacji benzynowej na Rycharda i jego Anglika, którzy przyjechali po  20 minutach. Anglik okazał się Czeczeńcem mieszkającym w Anglii od 10 lat. Po całodobowej jeździe on i Rychard dobrze się zgrali. Jechaliśmy razem następne 50 km, ponieważ później mieliśmy skręcać na Słubice i Kostrzyn. Czeczeniec, którego imienia już nie pamiętam, opowiadał, że ma wielki sentyment do Polski, bo mieszkający tu ludzie i jakaś konkretna organizacja w Warszawie, pomogli mu w ucieszce z ojczyzny, gdzie trwała krwawa wojna. On i jego przyjaciel byli ścigani. Wszędzie po drodze byli odbierani jako podejrzani... Najlepiej zapamiętałam fragment jego opowieści o małej dziewczynce, żyjącej najprawdopodobniej na Podlasiu, do której oni zwrócili się po angiesku o pomoc. Pomogła kupić bilety i wsadziła ich do autobusu tłumacząc kierowcy, że to jej znajomi.

{jumi[*1]}

Czeczeniec podkreślił, że podczas tej ucieczki mógł zostać zabity niezliczoną ilość razy. Dlatego teraz pomaga każdemu, kto potrzebuje pomocy. Na pożegnanie zostawił Rychardowi swój telefon i email. Powiedział, że w razie czego znajdzie nam pracę w Birmingham.

Na stacji benzynowej, gdzie nas wysadził, zapytałam jakiegoś kierowcę o drogę do Kostrzyna. Wskazał nam kierunek, po czym ruszyliśmy w poszukiwaniu miejsca na łapanie stopa. Po 5 minutach zabrał nas ten sam człowiek, którego poprzednio pytaliśmy o drogę, bo jechał właśnie w tym samym kierunku. W końcu musieliśmy zostawić samochód 5 km przed Kostrzynem, ponieważ dopiero tam kończyła się kolejka samochodów stojących w korku. Szliśmy półgodziny do miasta witani przez pasażerów samochodów powoli poruszających się do przodu.

W mieście napisałam do Grzesia, że czekamy na niego przy McDonaldzie. Ogólnie sytuacja była kiepska: padała mi bateria, nie mogłam zadzwonić z łotewskiego numeru na polski. Przez jakiś czas nie wiedziałam nawet czy Grzesiek w ogóle w tej chwili przeczytał moje wiadomości. W dodatek Rychard zorientował się, że zgubił komórkę. Podejrzewał, że to się stało przy aucie ostatniego kierowcy, bo tam szybko się przebierał. Więc zostałam przy McDonaldzie w oczekiwaniu Grzesia, który miał tu przyjść z miejsca festiwalu, i Rycharda, który wyruszył z powrotem do najbliższej wsi w poszukiwaniu zgubionej komórki. W ogóle mu się dziwiłam – chłopak miał 17 lat, wyruszył stopem za granicę bez paszportu (który dla Łotyszy jest dowodem osobistym), okłamał mamę, że pojechał na Litwę i miał ze sobą tylko łotewską walutę, którą w końcu i tak nie zamienił na złotówki, bo nie było gdzie.

Przy McDonaldzie zostałam poczęstowana hamburgerem i skorzystałam z komórki kolesia ze Szczecina, żeby zadzwonić do Grzesia, który powiedział, że mnie zabije, bo miejsce festiwalu nie jest blisko centrum miasta i teraz jest w drodze na boso.

W końcu wszyscy pomyślnie spotkaliśmy się i wyruszyliśmy na Przystanek Woodstock. Festywał zrobił na mnie wielkie wrażenie: 50 tysięcy osób z całej Polski i Europy (następnego dnia spotkałam znajomego z rodzimego Daugavpils), duży teren, liczne sceny o różnych gatunkach (niestety nie dotarłam do folkowej, na której najbardziej mi zależało), ludzie o szalonych pomysłach i oczywiście hasło festiwalu, które tu sprawdzało się jak najbardziej - Muzyka, pokój, wolność!

Delektowaliśmy się klimatem i festiwalem przez kolejne dwa dni. W poniedziałek brudni i zmęczeni musieliśmy myśleć o powrocie. Był poniedziałek, po upalnych dniach zaczęło padać. Większość już pojechała porannym pociągiem. Zostało nas czworo: ja, Grzesiek, Łotysz Rychard i znajomy Grzesia Gumek. Innej opcji jak autostop nie było. Przed podróżą zrobiliśmy zakupy i postanowiliśmy urządzić porządne śniadanie. Pytanie – gdzie? Wszystkie suche miejsca pod dachami sklepów i innych budynków były zajęte przez innych woodstockowiczów, w dodatku mocno padało. Wpadłam na pomysł, że możemy się ukryć w jednej z licznych klatek schodowych najbliższych bloków mieszkalnych.

Obawialiśmy się, że zostaniemy wyproszeni jako niechciani goście zakłócający spokój (chociaż zachowaliśmy się bardzo cicho). Jak na złość mieszkańcy jedni po drugich zaczęli wychodzić z mieszkań lub wracać do domu. Lecz zostaliśmy przyjęci jak ich właśni goście! Starszy mężczyzna przyniósł nam z piwnicy dwa słoiki słonych ogórków, kobieta z drugiego piętra zrobiła nam kawę, a babcia z parteru przyniosła każdemu po dwóch kawałkach ciasta. To było niesamowite doświadczenie ludzkiej dobroci.

Back To Top