Inna Europa

Autorem relacji i zdjęć jest:

A rano tylko góry. Od północy, południa, wschodu i zachodu. Tylko góry. Wszyscy członkowie wyprawy zmęczeni docierają na przełęcz. Widoki zapierają dech w piersiach. Było warto. Dwójka wycieczkowiczów chce podążać dalej, druga połowa pragnie przespać noc w bardziej cywilizowanych warunkach.

Ci bardziej ekstremalni spędzają w górach jeszcze jeden dzień i jedną noc, i jeszcze jeden dzień, i jeszcze jedną noc. Pogoda nie sprzyja, szlak nie sprzyja, bo niespodziewanie kończy się oznaczenie. Nie pozostaje nic innego jak iść po śladach… oślich placków.
I tylko jedna żywa duszyczka napotkana po środku niczego – mała dziewczynka z parasolką i plecaczkiem w deszczu zmierzająca do (?) domu. Nieplanowo docierają do wioski tuż przy granicy z Czarnogórą. Dalej, aż do spotkania w Tiranie, radzą sobie sami.

{jumi[*1]}

W tym czasie Ci leniwi schodzą, wręcz biegną, z przełęczy, by zdążyć do wioski na bus. Jadąc drugi raz tą samą drogą widzą na zakrętach krzyże – smutne pamiątki po tych, którzy zostali w górach na zawsze. Przed jednym z tych ostrzejszych, skarceni wzrokiem kierowcy, tak jak reszta pasażerów muszą się przeżegnać. W żółtym, trochę rozklekotanym busie panuje jednak miła atmosfera. Jedna z Albanek obdarowuje ich jabłkami. Pyszności. Czas jednak zmienić środek transportu na własny i ruszyć dalej w poszukiwaniu morza.

 

Vielipoje. Rzekomy kurort.

Pokuszeni wizją słonecznych kąpieli tylko we dwoje, udali się do Vielipoje. Miał być kurort, miała być super plaża, miał być relaksujący sen. Nie było nic. Pustkowie. Opuszczone sklepiki, puste hotele. Wyboru nie było. Odnaleźli jeden czynny hotelik. Pokój z widokiem na morze? Płeć męska uparła się, że tak musi być. Zatęchłe, śmierdzące wilgocią lokum. Bzzz…. Noc okazała się koszmarem… bzzzzz… Komarowym koszmarem. Bz! Owinięci po uszy w śpiwory próbowali zasnąć. Nie dało rady. Kiedy wydawało im się, że już zabili wszystkie, wylęgały się nie wiadomo skąd i bzyczały w ciemnościach. Opacznie okazało się, że sen na balkonie przyniósł w końcu ulgę dla uszu i pokąsanej skóry.

Plaża też wyglądała fatalnie. Może w sezonie to, co okropne jakoś „niknie” w tłumie, ale oni zobaczyli tam tylko śmieci, krowy (!) i niezachęcający do wypoczynku piasek. Mieli nadzieję, że chociaż natkną się na coś ciekawego wzdłuż „promenady”. Rudery, pozabijane dechami bary, knajpki, kafejki internetowe. Skoro już mowa o Internecie, Albania pod względem nowych technologii jest ciągle zacofanym krajem. Statystyki mówią, że na 1000 osób dostęp do Internetu ma zaledwie 48 osób, a telefon posiada 308 osób. Choćby dla porównania krajowe dane mówią, że na 1000 Polaków przypada ponad 1000 telefonów. To daje do myślenia.

Uciekają z Vielipoje jak najprędzej. Gdzieś tu musi być jakiś mały raj!

 

Shengijn. Czyli ciąg dalszy poszukiwań.

Kolejny morski punkt na trasie. Tam dzieje się niby więcej. Choć miasto wygląda jakby ciągle się budowało. Ponury październik i żadnych, nawet spacerujących, turystów. Tam pierwszy raz nasza dwójka widzi samochody na plaży. Kusi ich nawet fotka ich własnego, ale boją się ewentualnych kłopotów. Z językiem albańskim w końcu są na bakier. Kilka podstawowych zwrotów wydrukowanych z Internetu pomaga jedynie coś kupić i za to podziękować. Falemiderit. Dziękujemy. Zbierają muszelkowe pamiątki i ruszają w drogę.

Gdzie te piękne plaże?

 
Kruje. Pora na zwiedzanie.

Dzień się jeszcze nie skończył. Zajeżdżają do twierdzy Skanderbega. Któż to taki? Dzielny
i wysławiony obrońca Albanii, który co prawda wcześniej służył Turcji – czyli po stronie wroga, ale w końcu się zrehabilitował. Tym samym został bohaterem narodowym Albanii. Jedynym bohaterem narodowym.

Obejrzeli to, co po nim zostało. Ku pamięci:  Muzeum Skanderbega (nie, nie byli w środku, ale wiedzą, że top eksponatem jest hełm), w otoczeniu ruiny warowni, no i oczywiście także pomnik tegoż oto herosa na jego rumaku. A wszystko to malowniczo położone na wzgórzu, skąd rozciąga się panorama Kruje. Widać nawet Tiranę.

Przespacerowali uliczkami Kruje, trafiając na stragany z pamiątkami. Wszystko, co tylko można sobie wyobrazić, było w barwach flagi Albanii. Czarny orzeł na czerwonym tle też jest związany z historią Skanderbega. Dwugłowy orzeł był herbem rodu. W obecnym kształcie ma dwadzieścia pięć piór, by uczcić dwadzieścia pięć lat walk z Turkami i dwadzieścia pięć stoczonych przez ten czas bitew.

Zauroczeni klimatem miejsca pokusili się o małe pamiątkowe zakupy. Ta, która gubi pisaczki, kupiła sobie długopis z napisem ‘I ♥ Albania’. Ten, który zapomniał dużego ręcznika, zainwestował w czerwono-czarne cacko. No i jeszcze kubek. Same praktyczne rzeczy, choć do wyboru były arrasy, stroje ludowe i inne zbędne w codziennym użytku gadżety.

Tylko gdzie jest morze?

Durrës. Równa się Nadzieja.

 

Dojechali. Wielkie portowe miasto z początku nie dawało wielkich nadziei na przyjemny pobyt. Jednak ulica biegnąca równolegle do morza była gęsto zabudowana hotelami. Wyglądem dość „światowa”. Dwupasmowa droga, restauracje, sklepiki. Silny powiew europejskości. Napotykane przy przydrożnych stoiskach widokówki pokazywały im popularność tego miejsca i jego mocno komercyjny charakter. Lecz oni zastali tam zupełnie odmienny widok. Cóż. Październik.

Noc przyszła tak samo szybko, jak i burza. Kiedy dama spała, zmęczona poszukiwaniami morza, waćpan czatował z aparatem. Na marne byłby jego trud, gdyby nie pokazać tu choćby odrobiny efektów tej mozolnej pracy.

Przyszedł ranek. Zadzwonił telefon (uff…żyją!). I znowu w drogę (uhh…jednak), bo musieli jechać do stolicy po swoich towarzyszy podróży.

 

Back To Top