Po dotarciu na miejsce zrobiliśmy szybkie zakupy, następnie zostawiliśmy nasze plecaki w schronisku, by zupełnie swobodnie udać się ok. 2 km poza miasto do latarni morskiej i tegoż właśnie osławionego „krańca świata”. Tak naprawdę, to w tym właśnie miejscu kończy się przedłużenie Camino de Santiago i znajduje się ostatni na trasie słupek z symbolem muszli św. Jakuba i oznaczeniem 0,00km. Gdy stanąłem w tym miejscu i spojrzałem ze wzgórza na ocean, to poczułem dreszcz przenikający mnie od głowy po moje bolące stopy. Tak!. Byliśmy na „KOŃCU ŚWIATA”. Według tradycji pielgrzym powinien tu spalić swoje ubrania na znak zakończenia Camino i rozpoczęcia „nowego życia”. Od czasu do czasu można spotkać kultywujących jeszcze ten zwyczaj. Spędziliśmy tam kilka godzin do zachodu słońca popijając czerwone wino zakupione w barze w budynku latarni i spoglądając na przepływające leniwie od czasu do czasu niewielkie jachty i żaglowce. Całe to wybrzeże nosi nazwę Costa da morte – „wybrzeże śmierci”, gdyż jego ostry skalny brzeg nie był zbyt łaskawy dla przepływających niegdyś drewnianych okrętów. Noc spędziliśmy na plaży w miasteczku, owinięci w śpiwory. Zasypialiśmy wsłuchując się w delikatny szum oceanu.
Tak oto podróż na „koniec świata” dobiegała końca. Następnego dnia wróciliśmy do Santiago, gdzie pożegnałem się z bratem (on udał się w podróż powrotną do Villafranca, częściowo na piechotę), a ja wsiadłem w autobus do Madrytu, skąd miałem powrotny samolot. Przez okna podziwiałem jeszcze olbrzymie, spalone słońcem hiszpańskie równiny, przeplatane gdzieniegdzie, zielenią winorośli i powoli żegnałem się z tym pięknym krajem.
To pożegnanie okazało się przedwczesne. Późnym wieczorem autobus wjechał na Estacion sur – dworzec południowy w Madrycie. Ponieważ samolot miałem dopiero rankiem dnia następnego, resztę nocy postanowiłem spędzić na podziwianiu uroków nocnego życia stolicy.
Wysiadłem więc z autobusu i ustawiłem się w kolejce, by wydobyć swój bagaż. Po przerzuceniu kilku toreb i walizek odnalazłem swój plecak. W myśl przestrogi brata, by uważać w Madrycie na kieszonkowców i ludzi czyhających na moją własność, postanowiłem schować portfel z dokumentami w bezpieczniejsze miejsce niż kieszeń moich spodni. Kiedy sięgnąłem ręką by go wyjąc, kieszeń okazała się PUSTA. Z początku nie bardzo chciałem w to uwierzyć, więc rozpocząłem paniczne przeszukiwanie wszystkich kieszeni, następnie plecaka, chociaż wiedziałem, że portfel miałem przy sobie. Skojarzyłem fakt, że moja kieszeń była otwarta po założeniu plecaka, a w momencie wyciągania go z bagażnika wokół był spory tłum ludzi. Tak więc zostałem okradziony. Problem w tym, że miałem tam wszystkie dokumenty, więc o powrocie samolotem mogłem zapomnieć. Zginęła mi również karta kredytowa oraz reszta pieniędzy. Kilkakrotnie pytałem w kasie biletowej oraz informacji, czy kierowca autobusu nie znalazł przypadkiem mojej zguby, ale niestety nikt nic nie przyniósł. Po dokładnym obejrzeniu miejsca ,w którym wysiadłem z autobusu oraz przejrzeniu koszy na śmieci, udałem się w poszukiwaniu policji. Ponieważ posterunek na dworcu sur był zamknięty, postanowiłem pójść do najbliższego komisariatu. Trafiłem jednak na znajdujący się nieopodal dworzec kolejowy Atocha.
Tam opowiedziałem o całym zdarzeniu jednemu z ochroniarzy, posługując się mieszanką hiszpańskiego i angielskiego. Poprosił mnie, abym chwilę zaczekał, po czym udał się do swojego biura. W międzyczasie zadzwoniłem pod znaleziony w moim słowniku hiszpańskim, numer ambasady polskiej (na szczęście nie ukradli mi telefonu). Po kilku próbach udało mi się dodzwonić. Opowiedziałem ze szczegółami co się stało w oczekiwaniu na jakąś sensowną pomoc. Niestety. Dowiedziałem się tyle, że nie mam szans na powrót samolotem. Muszę sobie wyrobić nowe dokumenty i kupić nowy bilet, a w związku z tym, że jest sobotnia noc, mam się zjawić w ambasadzie w poniedziałek rano. Nie była to zbyt pocieszająca wiadomość. Tak naprawdę to nie miałem pojęcia co mam robić do poniedziałku w Madrycie bez pieniędzy i dokumentów. Po około pół godzinie oczekiwania zjawiło się dwóch mężczyzn i kobieta w niebieskich mundurach. Pomyślałem, że to policja, ale jak się okazało, byli to funkcjonariusze służby socjalnej samur social zajmujący się pomocą osobom bezdomnym oraz tym, które znalazły się w podobnym do mojego położeniu. Zaprowadzili mnie do swej furgonetki, mówiąc jednocześnie żebym się nie martwił, że wszystko będzie ok. Pojechaliśmy na komisariat policji, gdzie złożyłem doniesienie o kradzieży, wypełniając dwujęzyczny( hiszpańsko – polski) dokument. Następnie zawieźli mnie do swojej kwatery, gdzie dowiedziałem się, że mogę pozostać tydzień czasu, a oni pomogą mi wrócić do kraju. Przydzielili mi klimatyzowany pokój i poinformowali o godzinach posiłków. Poczułem wtedy lekkie uspokojenie, wiedząc, że mam co jeść i gdzie spać. Tej nocy jednak nie mogłem zasnąć. Wczesnym rankiem w okolicach godziny 6:30 zszedłem na dół i poprosiłem jeszcze o wykonanie telefonu na dworzec z pytaniem, czy nie odnalazły się moje dokumenty, ale niestety ich nie było.
{jumi[*1]}
Niedziela upłynęła mi na obmyślaniu planu szybkiego opuszczenia Hiszpanii i dotarcia
do kraju. Co prawda pozbawiony byłem dostępu do internetu, ale za to nie oszczędzałem na rozmowach telefonicznych i sms'ach. Oczywiście mając tyle czasu (bo i tak w poniedziałek musiałem zjawić się w ambasadzie) postanowiłem powłóczyć się po Madrycie i pozwiedzać co nieco. Pałac Królewski - Palacio Real de Madrid, chociaż wnętrza nie udało mi się obejrzeć i tak robi wrażenie, podobnie jak stojąca obok Katedra Almudena – Catedral de la Almudena, której budowę ukończono w 1993 roku mimo, iż rozpoczęto w XVIII wieku. Przed nią stoi pomnik Jana Pawła II-go, którego obecność pozwalała mi poczuć się jakoś mniej obco. Idąc dalej trafiłem na największy w mieście plac Plaza Major jak również, będący akurat w remoncie plac Puerta del sol-ścisłe i oczywiście potwornie zatłoczone centrum miasta. Niestety z powodu braku jakiejkolwiek gotówki mogłem tylko pozazdrościć wszystkim siedzącym w barach i uroczych kafejkach przy filiżance aromatycznej kawy. Po wyczerpującym spacerze wśród ruchliwych uliczek centrum, wróciłem na swoją kwaterę. Następnego dnia rano otrzymałem od pracowników samur social
bilety tramwajowe oraz mapkę sieci metra wraz z adresem ambasady. Gdy dotarłem na miejsce, usłyszałem upragniony wtedy polski język. Po trzygodzinnym wyczekiwaniu przed bramą i wysłuchaniu opowieści z życia rodaków (za swoją dostałem nawet kilka euro na jedzenie), nadeszła maja kolej na wizytę. Do środka wpuszczano po kilka osób, i jak to bywa w typowo polskim urzędzie, czynne było tylko jedno okienko, w którym wszystkie sprawy załatwiała jedna pani. Byłem u siebie. Ponieważ do paszportu potrzebne było zdjęcie, musiałem jeszcze zaczekać na fotografa, którego sprowadzenie też trochę trwało. W zasadzie spędziłem tam cały dzień. Po paszport zjawiłem się rankiem następnego dnia, a mając już jakiś dokument, byłem w stanie odebrać wysłane z Polski pieniądze oraz pomyśleć nad drogą powrotną. Rozważałem dwie opcje: samolot lub autobus, ale ponieważ okazało się, że najbliższy autobus odjeżdża dopiero w czwartek, a w dodatku podróż trwa 50 godzin, kupiłem bilet na samolot na następny dzień.
Wieczorem podczas kolacji podeszła do mnie pewna kobieta i po angielsku spytała skąd jestem. Również w tym języku odparłem, że z Polski, po czym okazało się, że ona również jest Polką zamieszkałą w Hiszpanii, zaręczoną z pewnym Marokańczykiem, który akurat trafił do więzienia, a na domiar wszystkiego spodziewa się z nim dziecka. W tych okolicznościach znalazła się tutaj. Tego wieczoru poznałem jeszcze parę Kalifornijczyków, których również okradziono ze wszystkiego, z tym, że na nowe dokumenty ambasada kazała im czekać dwa miesiące. Pomyślałem, że jednak mam więcej szczęścia. Do Polski wróciłem następnego dnia pod wieczór.
Tak oto zakończyłem swoją podróż na „koniec świata”, chociaż moje Camino dopiero się rozpoczęło i mimo wielu przeciwności zamierzam tam powrócić w poszukiwaniu nowych przygód i duchowych przeżyć. Zachęcam wszystkich, którzy pragną oderwać się od rzeczywistości i zmierzyć się ze sobą i swoimi słabościami, by wyruszyli na ten jedyny w swoim rodzaju szlak.
JANUSZ MAJCHEREK