O świcie siedzimy już w wynajętym busie, który wiezie nas do Bako Bazaar – miejsca, z którego do lasu deszczowego popłyniemy już łodzią. To jedyna metoda dostania się do parku. Po paru minutach spędzonych na wodzie miny nam rzedną, bo kilka metrów od nas mijamy się ze sporych rozmiarów krokodylem. Morze Południowochińskie jest wzburzone, łódką rzuca na wszystkie strony, ale nasz przewodnik nie zwalnia – tniemy fale z dużą prędkością. Po kilku chwilach już wiem dlaczego. Zbliża się odpływ, musimy podpłynąć jak najbliżej brzegu. Spacer na ląd jest jednak nieunikniony, a buty trekkingowe przydają się nam nie po raz pierwszy.
Las namorzynowy robi ogromne wrażenie i budzi mój respekt,a zarazem podziw. Majestatyczna dżungla zaprasza,kusi swą tajemnicą,lecz jednocześnie ostrzega, jakby chciała powiedzieć:”uważaj,to ty jesteś tu gościem”. Odgłosy dżungli są intrygujące, serce bije szybciej, wyobraźnia zaczyna działać.
{jumi[*1]}
Rozlegająca się cisza raz po raz przeszywana jest śpiewem ptaków i trudnym do zidentyfikowania skrzekiem. W miarę zagłębiania się w las, odpowiedź ukazuje się naszym oczom – to rodzina makaków zeszła z drzew. Jednak to nie ich wypatrujemy usilnie już przeszło dwie godziny. Ramon, nasz przewodnik, obiecał pokazać nam nosacze – gatunek małp zagrożony wyginięciem.
Mijają dwie godziny, marsz po lesie staje się coraz bardziej męczący, upal i niewiarygodna wilgoć stają się nie do zniesienia. Ale jesteśmy uparte,przedzieramy się dalej,co chwila spoglądając bacznie pod nogi. W dżungli nie masz nigdy pewności, czy zdeptany właśnie patyk nie okaże się jadowitym wężem.
Po długim wyczekiwaniu i przedzieraniu się przez las, mamy to szczęście. Oczom naszym ukazuje się stado liczące kilkanaście osobników, które przechadza się po plaży w poszukiwaniu drobnych bezkręgowców. Czuję jak serce mi wali, oddech jest przyspieszony,do oczu napływają kropelki potu. Jest niesamowicie duszno, pierwsze oznaki zmęczenia dają o sobie znać. Jednak chęć podglądania przedziwnie wyglądających stworzeń jest tak silna, że szybko zapominam o braku sił i nieruchomo,w ciszy przypatruję się małpom. Stoimy na tyle blisko, iż widać każdy szczegół – rudoszara sierść, długie łapy, zakończone zwinnymi palcami, ciemne oczy i bystre spojrzenie. Uwagę przykuwa olbrzymi nos, jakże ludzki! Jest wielki, wydatny i nieco przypomina ogórka. Nie bez powodu nazwa nosacz.
Czujne małpy rozglądają się na boki, jakby wyczuwały, że są obserwowane. Strzelam z aparatu kilkanaście razy, za wszelka cenę chcę uchwycić na zawsze te dziwne stworzenia. Udało się, ale po chwili całe stado znika w zielonej otchłani lasu namorzynowego.
Ramon wyprowadza nas z punktu obserwacyjnego i wolnym krokiem zmierzamy na lunch do, prowadzonej przez pracowników parku, stołówki. Kawałek kurczaka z bułką, butelka świeżej wody i banany sprawiają,że szybko odzyskujemy siły. Nasza wycieczka do Bako powoli dobiega końca. Żałuję, że nie namówiłam dziewczyn na nocleg w dżungli, ponieważ istniała możliwość wynajęcia domku w lesie,a co za tym idzie podglądnięcia zwierząt udających się na żer. Z pewnością prócz pieniędzy, kosztowałoby to sporo odwagi. Rezygnujemy, dosyć wrażeń jak na jeden dzień.
Droga powrotna okazuje się nie lada zaskoczeniem. Gdy Ramon odpalił silnik łódki poczułam, że to już ostatnie chwile w objęciach majestatycznej dżungli. Zaczęliśmy płynąć w stronę przystani Bako Bazaar z nadzieją, że i tym razem największe morze na naszej planecie będzie dla nas łaskawe. Było – do czasu. Im dalej oddalaliśmy się od lasu deszczowego, tym bardziej morze stawało się spokojniejsze, aż stało się płaską taflą. Zupełnie odwrotnie niż w drodze do dżungli. Nagle silnik zaczął słabnąć, nasza łódź, jak opadający z sił owad, podrywała się i z wielkim trudem, resztkami mocy, pokonywała kolejne metry.
Zapadła głucha cisza. Po raz pierwszy tego dnia było po prostu bezgłośnie. Rozejrzałam się wkoło, te wszystkie ścigające się niedawno z sobą łódeczki, stały nieruchomo pośrodku Morza Południowochińskiego. Wszystkie zostały złapane w pułapkę – odpływ. Wody było na tyle mało, iż nie było nawet mowy o uruchomieniu silnika. Kilkanaście łodzi dryfowało bezszelestnie po bezkresnym morzu. „Borneańska Amazonia” żegna nas w milczeniu,a ja marzę o jednym – o prysznicu!
Droga powrotna do hostelu mija błyskawicznie. Wykąpana, przyjemnie zmęczona i mająca jeszcze soczystą zieleń drzew przed oczami, przykładam głowę do poduszki. Jutrzejszy dzień będzie ostatnim na Borneo. Chcemy nabrać sił i spędzić go nieco mniej intensywnie, co nie znaczy nudno. Decydujemy się na odwiedzenie (szeroko tu znanego) żyjącego muzeum, czyli Sarawak Cultural Village.
Do wioski dojeżdżamy z wynajętym przewodnikiem, który podczas 40-sto minutowej przejażdżki pokrótce opowiada nam historię tego fascynującego miejsca. Wioska znajduje się u podnóża Góry Santubong, jakieś 40 km od Kuching, gdzie co roku odbywa się muzyczny festiwal Lasów Deszczowych.
Przekraczając bramę wioski, zwiedzający otrzymuje paszport do najbardziej przyjemnego i niezapomnianego przeżycia.
Żyjące muzeum w cudowny sposób obrazuje dziedzictwo głównych grup etnicznych Sarawaku i ukazuje ich styl życia, którego najważniejszym elementem jest egzystencja w zgodzie z naturą. Na terenie wioski zwiedzamy najprawdziwsze, tradycyjne domy należące do plemion: Bidayuh, Iban, Penan, Orang Ulu, Melanau, Malajów i Chińczyków, wybudowanych dookoła jeziora. Jezioro bowiem symbolizuje skłonności Sarawakijczyków to budowania swych siedzib wzdłuż rzek lub terenów przybrzeżnych, wokół których skupiało się ich życie.
Przechadzamy się od chaty do chaty, z nieskrywaną ciekawością zaglądając do środka każdego pomieszczenia,w których żyją, jak dawniej, potomkowie niektórych plemion. Do domów nie można jednak wejść w każdej chwili, obowiązują zasady dobrego wychowania - należy poczekać, aż mieszkańcy wyjdą do nas i zaproszą do środka. Są niezwykle przyjaźni i bardzo gościnni. Zaskakują nas powitaniem – ubrani w tradycyjne stroje, reprezentacji każdej z grup etnicznych przygotowują dla zwiedzających 'welcoming dance'.