AUTOBUSY
Zanim dotarliśmy do Melliehy- niewielkiej, położonej na uboczu, lecz przez to nie tak bardzo skomercjalizowanej miejscowości na północy wyspy, musieliśmy zapoznać się ze specyfiką maltańskiej komunikacji miejskiej. Reprezentuje ją żółtoczerwony tabor autobusowy przeniesiony żywcem z lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Te co najmniej pięćdziesięcioletnie wehikuły pozostawili po sobie Brytyjczycy, jednak nikomu przez te lata nie przyszło do głowy, że może przydałby się mały remont. W rezultacie trzeba mieć stalowe nerwy bądź omdleć zawczasu, by przetrwać taką jazdę bez uszczerbku. Kierowcy prowadzą z południową fantazją, w głębokim poważaniu mając wąskie uliczki, kilometrowe przepaście, innych użytkowników dróg oraz wszelkie przepisy. Trzeszczące, podskakujące na najmniejszej koleinie, zaczadzające wszystko i wszystkich autobusy z wyglądu przypominające starego, dobrego „ogóra” szczycą się dziurami w siedzeniach i unikalnym systemem pozwalającym lub też nie, wydostać się ze swych czeluści. Otóż, gdy uznamy, że nadszedł czas, by opuścić pojazd, musimy pociągnąć z całej siły za sznurek uwieszony pod sufitem pojazdu, a zamocowany do dzwonka, umieszczonego nad głową kierowcy. Jeśli dźwięk przebije się przez huk silnika, być może uda nam się wysiąść. Czasem może zabraknąć benzyny, ale nic to. W takim wypadku kierowca zatrzymuje się i wysyła z kanistrem najbliżej siedzącego pasażera w poszukiwaniu niezbędnego płynu. Wstrząsające przeżycia osładzała nam nieco cena biletu, która, bez względu na długość trasy wynosiła 47c, 54c lub 1,16 euro. Na czym polegała różnica, do końca nie udało nam się ustalić.
POZOSTAŁOŚCI BRYTYJSKIE
- Jak tu arabsko!- Wzdychaliśmy, wychylając się przez okna autobusu pędzącego do Melliehy. Coś nam jednak nie pasowało. Krajobraz złożony z niewysokich domów budowanych z jasnego, brudnożółtego piaskowca, płaskich dachów, kopuł oraz arkad zaburzały nieco wszechobecne czerwone budki telefoniczne i takież skrzynki na listy. No i dlaczego ten autobus jedzie po lewej stronie? Brytyjskie wpływy widać na każdym kroku. Anglicy pojawili się na Malcie, tylko po to, by wygonić z niej Napoleona, a pozostali przez prawie 200 lat. Dopiero w 1979r. wyspa odzyskała niepodległość. Z innych, typowych dla siebie atrakcji najeźdźcy podarowali południowcom gniazdka elektryczne na trzy bolce, zamiast dwóch, sklepy o tak „maltańsko” brzmiących nazwach jak „Coronation Store”, powszechne uwielbienie dla Manchester United i najbardziej jak dla nas przydatny wszechobecny język angielski. Chyba każdy Maltańczyk posługuje się nim płynnie i nie ma najmniejszego problemu z dogadaniem się. Niektórzy nawet sami zaczepiają turystów na ulicy, żeby uciąć sobie miłą pogawędkę. Nas nagminnie zatrzymywali jacyś starsi panowie i opowiadali historie swego życia, które w większości spędzili na morzu, poławiając ryby u wybrzeży Wielkiej Brytanii czy też na Bałtyku. Co krok można napotkać pomnik, popiersie czy też inną skamielinę ufundowaną przez królową brytyjską dla narodu maltańskiego. Zazwyczaj przedstawia ona potężną postać królowej Wiktorii. Na jej cześć Anglicy nadali nazwę Victoria stolicy wysepki Gozo, należącej do archipelagu maltańskiego. Miejscowi grzecznie podziękowali, po czym dalej nazywali miasto po staremu, czyli Rabat. Tak do końca skolonizować się nie pozwolili.
FESTA
Ulokowaliśmy się w naszym hotelu i wymęczeni doszczętnie, położyliśmy się spać, tylko po to, by odkryć, że zdaje się wybuchła trzecia wojna światowa. Ktoś ewidentnie strzelał z armaty tuż pod naszym oknem. Wystraszeni, wychyliliśmy głowy przez drzwi balkonowe i ku naszemu zdziwieniu usłyszeliśmy orkiestrę dętą. Pewnie zagrzewa żołnierzy do walki. Wypełzliśmy na ulicę i szybko zostaliśmy wyprowadzeni z błędu. To nie żadna wojna tylko festa! Miejscowe święto trwało grubo ponad tydzień. Wieczorem zamykano drogi, tak by żadne pojazdy nie przeszkadzały i rozstawiano rzędy straganów, na których sprzedawano bloczki bakalii posklejane karmelem, buteleczki z likierem z opuncji, słoiczki z miodem i dżemem własnej produkcji. Na honorowym miejscu sadowiła się scena, z której rozbrzmiewała wspomniana już orkiestra pod wodzą zawodowego dyrygenta, chór oraz soliści operowi, wygrywający melodię brzmiącą zupełnie jak...hymn Jamesa Bonda- ”Golden Eye”.