ZAPAMIĘTAĆ NIEZAPOMNIANE Tajlandia & Kambodża dzień po dniu (5-31.01.2010)

Autorem relacji i zdjęć jest:

5 stycznia

Droga z lotniska po ok. 15 godzinach lotu jakby nie miała końca, była nieskończenie prosta, miejscami szerokości jak się zdążyłam doliczyć, 10 pasów.. Po godzinie dojechaliśmy autobusem AE2 na Khao San Road – miejsce startu każdego, jak to mówi mój towarzysz podróży - ‘Y’, backpackera.

Wbrew wyobrażeniom i założeniom po kilkutygodniowym śledzeniu prognoz pogody w Bangkoku zamiast jarzącego przy 34ºC słoneczka, przywitała nas ulewa, a raczej ściana deszczu. Niebo szare, raczej bez wyrazu, ale jednak żar się z niego lał. Gorąco, parno, czułam się jak Superglue. Kąpiele mogły by nie mieć końca. Trzeba było ograniczać ruchy do tych naprawdę niezbędnych i koniecznych, gdyż każdy kolejny wysiłek, typu schylenie się do plecaka lub wytarcie ręcznikiem po kąpieli, powodował natychmiastowe wystąpienie trylionów kropli potu na każdej części ciała oraz marzenie by od razu wrócić pod prysznic. Nawet leki, którymi kuracji nie mogłam przerwać podczas podróży, wylądowały w restauracji naszego guest house’u w lodówce pomiędzy piwem Chang a Coca-Colą, gdyż ich konsystencja zmieniła się niemalże w płynną.

I tak jesteśmy na Khao San Rd. 7 rano. Noc, a może dzień, trudno się połapać w tych zmianach czasu. Człowiek wylatuje rano jednego dnia, leci 15 godzin i ląduje rano dnia następnego.

Khao San puściutka, zupełnie nie zapowiadająca niczego ciekawego. Ze znalezieniem hotelu nie było najmniejszego problemu. Wystarczyło wysiąść z autobusu, a hotele, a raczej ich pracownicy, przedstawiciele i kto tam jeszcze, dla mnie po prostu naganiacze, sami nas znaleźli. Jednak my postanowiliśmy znaleźć coś sami. Przed 12stą wszystko „full”. Udało się na ulicy prostopadłej do Khao San w guest house’się o wdzięcznej nazwie Rainbow. Pokój jak pokój, no ale nie ukrywajmy, czego można się spodziewać za 350THB. A jednak nie było źle. Nie był zbyt duży, łóżko zajmowało jego zdecydowaną większość, a głównym wyposażeniem poza małą szafką w rogu, był wentylator. Okno od ulicy było ogromnym minusem, ale po tak długiej podróży hałas nie był najmniejszą przeszkodą, co zresztą rekompensował nam prysznic z ciepłą wodą, która jest rzadkością, a raczej powiedziałabym dodatkowym luksusem. Któregoś dnia postanowiliśmy sobie poprawić życie i zmienić pokój na taki z klimatyzacją (to już burżujstwo), wracaliśmy do naszego 305 z wentylatorem i oknem na ulicę szybciej niż by się mogło wydawać. Cała akcja pod tytułem przeprowadzka trwała jakieś 10 minut. Zapach, jaki wydobywa się i rozlega po całym Bangkoku, przypomina trochę mieszankę ścieków kanalizacyjnych zmiksowanych ze zgniłym jajem, albo raczej tonami takich jaj. Taki sam zapach wydobywał się właśnie z klimatyzatora. Także naszą przeprowadzkę przypłaciliśmy jedynie dodatkową kąpielą, no bo znieść i wnieść bagaż z 3-go piętra na 1-wsze i z powrotem to w tej temperaturze nie lada wyczyn.

Zaraz po pierwszej kąpieli, bez snu ruszyliśmy na miasto. Standardowa trasa zaczęta od Khao San w tę i nazad. Potem ruszyliśmy dalej. Tuk-tuk? Tuk-tuk? Dobiega z każdej strony. Po zjedzeniu tajskiej zupki na śniadanko (w tej temperaturze nie muszę mówić jakim potem to zaowocowało) ruszyliśmy dalej. Jeden taki od tuk-tuk’ów dorwał nas, a że Y bolało noga i gardło i ogólnie chorował biedaczyna, zgodziliśmy się. Jako że podróż takim tuk-tuk’iem jest tania, ale zaplanowana przez kierowcę, zaliczyliśmy 3 świątynie i sklep, bo od przywiezienia takich delikwentów jak my, kierowca dostaje w nagrodę bony na paliwo, zatem wylądowaliśmy w butiku z garniturami i płaszczami na miarę. Po wyraźnym buncie, że wcale nie chcemy i nie potrzebujemy jechać do informacji turystycznej, oraz po zapłaceniu finalnie 10, a nie 20 THB, zostaliśmy wysadzeni przez pogniewanego kierowcę pojazdu przed Grand Palace ze świątynią Wat Phra Kaew. Dodam tylko, że miejsce to było zamknięte. Zatem wracamy na piechotę. Zahaczyliśmy jeszcze o bazar jakichś starych znaczków, monet i czego tylko, co w każdym bądź razie Tajowie zbierają z ogromną pasją, i umordowani wróciliśmy do pokoju. Obudziliśmy się w godzinach mocno wieczornych by uwieńczyć dzień kolejnym spacerem po Khao San połączonym z kolacją. Khao San nie przypominało już tej ulicy, którą była jeszcze rano. Teraz setki, jak nie tysiące ludzi ze wszystkich stron świata, muzyka, tańce, granie na przeróżnych instrumentach, Tajowie gotujący swoje makarony, kurczaki na patyku, shake’i, a Tajki…. spacerują w towarzystwie europejczyków.. Wszędzie ludzie! Podjęliśmy próbę zaśnięcia, ale nikogo to nie obchodziło. Z knajpy naprzeciwko naszych pokojowych okien wysłuchaliśmy rockowego koncertu na żywo z głośnością przelatującego nad głową samolotu. Był naprawdę świetny. Skończył się o 6 rano. Mimo tak niewielkiej odległości nie udało nam się tam dotrzeć przez całe 4 dni pobytu w Bangkoku.

Back To Top