niedziela, Kwi 2025
Maltański miesiąc miodowy

Autorem relacji i zdjęć jest:

VALLETTA

W stolicy Malty- Valletcie udaliśmy się na pieszą przechadzkę. Wąskie, bardzo strome uliczki, urokliwe kamienice z jasnego piaskowca przyozdobione kolorowymi balkonami, a w oddali przebijające granatowe wody zatoki Grand Harbour. Co krok rumienią się na słońcu charakterystyczne dla Malty czerwone kopuły kościelnych dachów. Zabytkiem numer jeden była dla nas z pewnością niepozorna z zewnątrz, ale zapierająca dech w piersiach od wewnątrz Katedra św. Jana. Przy wejściu otrzymaliśmy coś na kształt pilota do telewizora, z którego dobywał się głos przewodnika w wybranym języku. Dokładne wsłuchiwanie się w te opowieści nie jest jednak tak ciekawe jak wrażenia wzrokowe. Bogate zdobienia na każdym milimetrze kwadratowym świątyni przyprawiają o zawrót głowy. A na deser dzieło mistrza Caravaggia „Ścięcie Jana Chrzciciela”.

Jeśli ktoś jest zainteresowany zwiedzaniem muzeów, najlepszą opcją będzie wykupienie biletu multi-pass za 30 euro, który pozwala na zwiedzenie szeregu tego rodzaju przybytków w różnych miastach Malty jak i wyspy Gozo. My tak uczyniliśmy, w rezultacie czego stanowczo odmawiamy wizyty w jakimkolwiek muzeum przez najbliższy rok. Albo i dłużej. Nie mamy już więcej ochoty przyglądać się wypchanym ptakom, nadmuchanym rybom, stertom kamieni i obrazom pędzla niewiadomego. Panów może zachwycić Muzeum Wojny, gdzie zebrano zdobyte na Niemcach trofea w postaci samolotu, jeepa czy motocykla. Odmianę, nikt nie mówi, że dobrą, stanowią też zbiory Muzeum Archeologicznego, tj. rzeźby starożytnych gołych pań, niewiadomej płci grubasy i różnych rozmiarów…fallusy.  Maltańczycy przyjęli zresztą sprytną taktykę. Mając na swym terytorium kilka starożytnych świątyń, postanowili zarobić podwójnie. Wytargali z wykopalisk co ciekawsze eksponaty rzeźb i przenieśli je do muzeów. W ten sposób najpierw biedny turysta musi odwiedzić świątynię (kupić bilet po raz pierwszy) i obejrzeć jej gołe mury, a potem udać się do odpowiedniego muzeum (kupić bilet po raz drugi) i zaznajomić się z wykradzionymi rzeźbami. Interes się kręci.

Po jakichś dwudziestu minutach jazdy autobusem z Valletty dotarliśmy do jednego z tzw. „Trzech Miast”, czyli Vittoriosy. Dwa pozostałe to Senglea i Cospicua. Vittoriosa otrzymała swą nazwę od wiktorii, czyli zwycięstwa, jakie odnieśli mieszkańcy wyspy nad Turkami podczas wielkiego oblężenia w 1565r. Obydwojgu nam miasteczko skojarzyło się z Monako. Malowniczy port, w którym cumują same luksusowe jachty to kwintesencja Vittoriosy.

MDINA

Poprzedniczka Valletty- Mdina- stolica Malty za czasów panowania tureckiego nie odbiega od swej następczyni, jeśli chodzi o uroki osobiste. Do tego leżącego w środku wyspy miasta udaliśmy się na wycieczkę, nie sprawdzając wcześniej prognozy pogody. Jak ma nie być ładnie, jak zawsze jest? Po drodze zahaczyliśmy o Mostę, w której króluje kościół o trzeciej co do wielkości największej, niczym nie podpartej kopule na świecie, tuż po Bazylice św. Piotra w Rzymie i Hagii Sophii w Stambule. Mieszkańcy Gozo twierdzą w prawdzie, że to kopuła w Xewkiji na ich wyspie jest trzecia, a maltańska czwarta, ale chyba lepiej nie wdawać się w kłótnie ani z jedną, ani z drugą stroną. Wewnątrz wszyscy bardzo chętnie fotografowaliśmy się przy replice bomby, która wpadła w trakcie drugiej wojny światowej do wypełnionego ludźmi wnętrza budynku i nie wybuchła. Dzięki cudowi podobno. Cud zdarzył się i za naszym pobytem w tym historycznym miejscu i…zaczęło lać. I to nie byle jak. Strumienie wody spadały z nieba nieprzerwanie, grad walił na oślep, pioruny strzelały, a na ulicach potworzyły się rzeki błotne.

Do położonej na wzniesieniu Mdiny dojechaliśmy przemoknięci. Nie pomogło nawet rozpaczliwe chowanie się przed deszczem w czerwonych budkach telefonicznych. Na dłuższy czas ugrzęźliśmy w kolejnym muzeum, bo wychylenie nosa spod dachu groziło utonięciem. Mijające nas brytyjskie emerytki ślizgały się na mokrych chodnikach niczym łyżwiarki figurowe, lądując z hukiem na podłożu. Przemknęliśmy więc szybko główna ulicą, starając się chodzić między kroplami deszczu i wsiedliśmy w autobus, który zawiózł nas na samo południe, do najwyższego punktu na wyspie. Klify Dingli mają ponad 250m wysokości, jednak z miejsca, z którego próbowaliśmy je dojrzeć, nie były zbyt dobrze widoczne. Może na nasze niezbyt pozytywne wrażenia miał fakt, że kierowca autobusu niepotrzebnie wysadził nas o wiele wcześniej i byliśmy zmuszeni wczołgiwać się pod stromą górę we wściekłym upale, który nagle postanowił jednak wyprzeć ulewny deszcz. A może wyprowadziły nas nieco z równowagi cierpienia, jakich doznaliśmy po zerwaniu gołymi rękami owocu opuncji? Do końca dnia bezskutecznie usiłowaliśmy powyjmować sobie niewidzialne, ale niezwykle irytujące kolce dźgające nas w palce.

{jumi[*1]}

W drodze powrotnej znowu zatrzymaliśmy się w Mdinie. Dobra pogoda zrobiła swoje i miasto wywarło na nas ogromne wrażenie. Wąziutkie uliczki, specjalnie tak pobudowane, by w największe słońce budynki rzucały na siebie nawzajem cień. Eleganckie, powstałe z beżowego piaskowca domy i widoki z murów obronnych. Mdina jest zwana „Milczącym Miastem”, ponieważ, gdy stolicę przeniesiono do Valletty, ludzie stopniowo wyprowadzali się z niej.. Dzisiaj stałych mieszkańców jest około trzystu i faktycznie, mimo wielu turystów, gdy zagubiliśmy się w plątaninie uliczek, ogarnęła nas przyjemna cisza. Na przedmieściach Mdiny, czyli Rabacie weszliśmy do katakumb św. Pawła, gdzie kiedyś chowano ludzi, omijając zakaz zakopywania ciał w ziemi. Co jak, co, ale na pewno nie chciałabym zgubić się samotnie w tych kamiennych, podziemnych zakamarkach z oddechem zmarłych na ramieniu.

Na zakończenie wsiedliśmy w wesoły pociąg, wyjęty rodem z wesołego miasteczka, który obwiózł nas wokół Mdiny, Rabatu i kolejnego miasta- Mtarfy. Cieszyliśmy się jak dzieci, a przechodnie patrzyli z politowaniem.

Back To Top