niedziela, Kwi 2025
Maltański miesiąc miodowy

Autorem relacji i zdjęć jest:

W końcu wśród rozbawionego, roztańczonego, popijającego miejscowe piwko tłumu poczęła przeciskać się procesja z wielką, złoconą figurą Matki Boskiej Zwycięskiej na czele. Mierzyli prosto do kościoła, gdzie miały się potoczyć dalsze uroczystości tego narodowego święta przypadającego na 8 września. Wraz z hordami dorosłych i dzieci ruszyliśmy do najlepszego punktu widokowego miasta, skąd za dnia było widać całą Mellieha Bay. Teraz jednak czekały na nas atrakcje innej natury. Rozpoczął się pokaz fajerwerków, trwający dobrą godzinę. Powoli, jakby delektując się każdym wystrzałem, wylatywały w powietrze kolejne strumienie ognia. I tak noc w noc przez bity tydzień. Wracając do hotelu bocznymi ulicami miasteczka, przyglądaliśmy się całym rodzinom wylegającym przed swoje domy. Na chodniku, tuż przy drzwiach wejściowych, rozkładali krzesła i zasiadali do wieczornych rozmów o życiu, wymiany najnowszych ploteczek z sąsiedztwa bądź też tylko wspólnego poprzebywania w milczeniu. To już maltańska tradycja zwana „passegiatą”.

{jumi[*1]}

Gdy tylko zakończyło się święto religijne, szybko znalazł się nowy powód do zamykania ulic dla ruchu samochodowego. Dni miast partnerskich Melliehy z Cypru, Niemiec i Włoch. Przedstawiciele tych czterech narodów wylegli na główny plac miasteczka i poczęli na miejscu gotować, a potem zachęcać do próbowania swych specjałów. W jednym ręku dzierżąc kiełbasę z rusztu niemieckiej produkcji, w drugiej kubek włoskiego wina, a pod pacha przytrzymując miskę spaghetti, próbowaliśmy przecisnąć się do stanowisk, na których lokalni rzemieślnicy prezentowali swój kunszt. Mnie najbardziej spodobał się poczciwy staruszek z wąsem, czyli kowal- artysta, który z cierpliwością i precyzją stukał malutkim młoteczkiem w kawałek metalu. Mój mąż jest jednak zdania, że najbardziej zachwycający był Cypryjczyk- akrobata biegający po ulicy ze stertą szklanek poustawianych jedna na drugiej na własnej głowie. Koncerty na żywo uprzyjemniały atmosferę i można było sobie nawet kupić prawdziwe dzieło sztuki. Rząd obrazów uwieszony na murach kościoła kusił wymalowanymi zachodami słońca za „jedyne” 500 euro sztuka. Woleliśmy pójść osobiście nad morze i pooglądać je sobie na żywo.

PLAŻE

Dla Maltańczyka „plaża” to miejsce, z którego ma dostęp do morza. W znakomitej większości wybrzeże jest skaliste i wylegiwać można się jedynie na kamiennych płytach. Nad znajdującą się najbliżej naszego hotelu Mellieha Bay królowała, jedna z nielicznych, plaża piaszczysta. Opanowana była jednak przez rodziców z małymi dziećmi i ani nie było odpowiednio głęboko, żeby popływać, ani, co gorsza, wody były zbyt spokojne i nie poniewierały nami żadne fale. Wyruszyliśmy więc w poszukiwanie ciekawszych kąpielisk. Na pierwszy rzut poszła znajdująca się na zachodnim wybrzeżu Golden Bay. Rozłożyliśmy koce na złotym piasku tej ogromnej, szerokiej plaży, jednak długo nie poleżeliśmy, wabieni przez pieniące się w oddali nurty Morza Śródziemnego. Znudzeni w końcu udawaniem surferów, powędrowaliśmy na sąsiadującą z Golden Bay, Ghajn Tuffieha Bay. Zczłapaliśmy z całym plażowym dobytkiem po stromych, długaśnych schodach i znaleźliśmy się na dzikiej plaży, częściowo kamienistej, otoczonej z trzech stron klifami. Popływaliśmy w zielonkawo- turkusowych odmętach i nie zważając na ostrzeżenia w przewodniku, ruszyliśmy poprzez dzielące je klify na kolejną plażę, zwaną Gnejna Bay. A było jak byk napisane, żeby nie pchać się na skróty, bo apteczka potrzebna będzie z pewnością. To nie. Uparli się i co im zrobisz? Wdrapaliśmy się na czubek wzgórza i tylko cudem silnie wiejący wiatr nie zdmuchnął nas na dół. Pospieszne schodzenie w japonkach na nogach również nie należało do najprzyjemniejszych. Ale jakie widoki zobaczyliśmy, to nasze!

Kolejnego dnia poszukiwań plaży idealnej nie zakończyliśmy sukcesem. Na dobry początek postanowiłam, że wdrapiemy się na pobliską, jak mi się wydawało po spojrzeniu na mapę, Red Tower. Ta czerwona wieża wznosząca się nad Zatoką Mellieha to Fort Św. Agaty wybudowany tu w XVII w. przez joannitów w celach obronnych. Jednak wraz ze wzrastającą temperaturą (40 stopni najmniej) i jeszcze bardziej wzrastającym pagórkiem, który uparliśmy się pokonać, opadały w nas siły i nadzieje. Zza rogu wyjechał na szczęście żółtoczerwony potwór komunikacji miejskiej i podwiózł nasze wymęczone zwłoki. Z czubka Red Tower podziwialiśmy roztaczające się widoki całej wyspy. Z zachodniej jej części było widać należące do Malty wyspy Comino, Cominetto i Gozo oraz kursujące do nich promy i mniejsze stateczki.

Idąc wzdłuż ruchliwej, asfaltowej drogi, cudem unikając śmierci pod kołami rozpędzonych i zdających się nie zauważać pieszych samochodów, dotarliśmy do Ramla Bay. Malutki skrawek piasku u stóp hotelu- kolosa, zastawiony leżakami, to miała być ta plaża? Zrezygnowani weszliśmy do wody, żeby chociaż popływać na osłodę. Lekki, ale nieustępliwy smrodek kanalizacji połączony z faktem cumowania w tym miejscu dużej liczby niewielkich jachtów, które przecież w jakiś sposób muszą pozbywać się nieczystości, doprowadził nas do wniosku, że lepiej zwijać stąd manatki.

W ciężkim upale powlekliśmy się pieszo do raju, co gwarantowała nam już sama nazwa Paradise Bay. No to ja już wolę smażyć się w piekielnym kociołku, jak tak ma wyglądać ten raj. Pewnie była to wina weekendu, że rzesze maltańskich rodzin postanowiły rozdeptać wszystkich dookoła i siebie nawzajem przy chóralnym powrzaskiwaniu rozbrykanych pociech i w oparach frykasów smażących się na głębokim tłuszczu w restauracji nieopodal. Uciekliśmy stamtąd czym prędzej.

Najpiękniejsza, krystalicznie czysta woda, niczym z pocztówki przedstawiającej Hawaje ukazała nam się  po przybyciu małym stateczkiem na wyspę Comino. Znajduje się na niej jeden jedyny hotel i nic po za tym. Ale ciągną tam tłumy turystów dla niej. Dla Blue Lagoon. Na dnie leży biały piasek, a błękit nieba odbija się w niczym niezanieczyszczonej wodzie, powodując, że wygląda to tak, jakby ktoś dolał do niej niebieskiej farbki. Znajdujące się wokół rafy koralowe można oglądać bez przeszkód. W tym celu zakupiliśmy sobie specjalny osprzęt. Zamontowałam na swej facjacie wściekle pomarańczową maskę, do ust wetknęłam takąż rurkę i wypłynęłam w siną dal, by podziwiać cuda natury. Już prawie dopłynęłam do znajdującej się na wyciągnięcie ręki opustoszałej, wyschniętej na wiór wysepki Cominetto, kiedy nagle fale przybrały na sile. Wystarczyły sekundy, żeby woda nalała mi się do oczu, uszu, buzi, zaczęłam się krztusić i do tej pory sama nie wiem, jakim cudem ostatkiem sił dopłynęłam do brzegu. Dysząc jak stara lokomotywa, padłam na twarz i doszłam do wniosku, że zawód nurka to chyba jednak nie dla mnie. Zabójczo piękna jest Błękitna Laguna.

Back To Top