niedziela, Kwi 2025
Maltański miesiąc miodowy

Autorem relacji i zdjęć jest:

GOZO

Na sąsiednią wyspę Gozo udaliśmy się wielkim promem, na który ja wsiadłam, wcześniej zażywszy sporą dawkę aviomarinu. Trzymając się kurczowo jakiejś rurki udało mi się dotrwać do końca. W porcie Mgarr miały czekać autobusy typu hop on- hop off. Można z nich wysiąść na dowolnym przystanku, pozwiedzać i na ten sam bilet wsiąść do następnego nadjeżdżającego pojazdu. Nigdzie jednak owych wehikułów znaleźć nie mogliśmy. Dopadliśmy więc do czegoś, co wyglądało jak informacja turystyczna i zapytaliśmy, czy to może stąd odjeżdżają hop on- hop off. – Ależ oczywiście!- Odparła rezolutna pani i poczęła otumanionym podróżą i aviomarinem turystom wciskać tak zwany kit. Próbowała opchnąć nam swoją własną, dodajmy, o wiele uboższą wersję poszukiwanych przez nas pojazdów i wcisnąć nas do malutkiego busika, z którego widzielibyśmy pewnie co najwyżej krawężniki. Na szczęście udało nam się w ostatniej chwili wyrwać z jej kleszczy i załapać się na pokład dwupiętrowego wehikułu, z którego odkrytego pokładu podziwialiśmy całą wyspę, a z podarowanych nam słuchawek płynął komentarz przewodnika. W ośmiu językach. Jakby kto chciał, to nawet po japońsku.

Hitem tej wycieczki był dla nas Dwejra Point, czyli przylądek, na którym wiatr i woda ukształtowały w skale ogromne okno zwane Azure Window. Zasiedliśmy do malutkich łodzi, którymi rybacy przewożą turystów poprzez wąską szczelinę skalną do grot usytuowanych wzdłuż wybrzeża. Woda zachwyca lazurem, a kamienny brzeg zwisa złowrogo nad turystami. Swoją drogą, naszym zdaniem jest to jeszcze lepsza atrakcja niż rozreklamowane na Malcie Blue Grotto. Przejażdżka łodziami wygląda tam podobnie, żadnego Lazurowego Okna nie ma, a do tego przyjemność ta jest dwa razy droższa niż na Gozo. Na koniec wdrapaliśmy się jeszcze na sam szczyt Azure Window, robiąc sobie zdjęcia nad wielką przepaścią. Dopiero, gdy sturlaliśmy się z duszą na ramieniu z samej góry, zauważyliśmy wielka tablicę z napisem: „DANGER”.

Sama stolica Gozo- Victoria oferuje zwiedzającym Cytadelę pełną urokliwych, wąskich uliczek, z pięknymi widokami ze swych murów i dla wytrwałych zestaw muzeów. Nam najbardziej przypadło do gustu Muzeum Historii Naturalnej, a to za sprawą drzewka granatowca rosnącego na jego dziedzińcu, z którego, rozglądając się nerwowo wokoło, zerwaliśmy zakazany owoc i pożarliśmy szczęśliwi.

SYCYLIA

Z Malty jest zaledwie 90 kilometrów do Sycylii, więc jak mogliśmy nie skorzystać i nie udać się w odwiedziny do Ojca Chrzestnego? Nasza jednodniowa wycieczka rozpoczęła się o 3.45 rano, kiedy to nieustępliwie zawył budzik. Wpół przytomni dowlekliśmy się na pozostawione dla nas na recepcji śniadanie i czekaliśmy. O piątej miał po nas przyjechać zamówiony busik, którym mieliśmy udać się do Valletty. Stamtąd odpływał prom. Tylko, że piąta minęła, a busika ni widu, ni słychu. Po jakiejś pół godzinie pojawił się w końcu zziajany jegomość i ochrypłym głosem począł się tłumaczyć. Wetknął nam przed nos listę innych rannych ptaszków i wyjaśnił. – Tu piąta, tu piąta i tam piąta. Wszędzie piąta! No to jak on ma być o tym samym czasie w dziesięciu różnych hotelach? No faktycznie, niewykonalne. Na katamaranie poinformowano nas, że w Pozallo, sycylijskim porcie, będzie czekał na nas autobus z przewodnikiem mówiącym po angielsku i niemiecku lub drugi po hiszpańsku i angielsku. Następnie wymieniono, gdzie jakie narodowości mają się skierować. Z informacji dobiegających z pokładowych głośników wywnioskowaliśmy, że wzięto nas za Rumunów. O żadnych Polakach nie było mowy. A już pewni byliśmy swego, gdy przyjrzeliśmy się bliżej biletowi, który został wręczony mojemu mężowi. Zamiast imienia Damian widniało tam jasno i wyraźnie: „BANIAN’. Nowa ksywka przyjęła się bardzo szybko.

{jumi[*1]}

Pierwszym przystankiem była urokliwa miejscowość turystyczna Taormina, gdzie główną atrakcją były ruiny starożytnego teatru greckiego. No i włoska pizza oczywiście! Prosto ze specjalnego pieca, wyjmowana czymś na kształt długiej łopaty przez głowę rodziny, której mieliśmy cichą nadzieję, nazwisko mogłoby brzmieć Corleone. Filmowy Ojciec Chrzestny spoglądał na nas z wszystkich stron, umieszczony na koszulkach, czapeczkach czy tez kubkach sprzedawanych tutaj masowo.

Szybko zmieniliśmy krajobraz i pomknęliśmy wysoko w góry pod sam czubek wulkanu Etna. Autobus dowiózł nas pod drzwi kolejki linowej, która akurat w tym momencie nie działała ze względu na złe warunki pogodowe, więc rezolutni Włosi szybko zwietrzyli interes. Zaoferowali, że podwiozą nas specjalnym autem terenowym, jedyne 55 euro od osoby. Cóż, jednak nie skorzystaliśmy i wybraliśmy opcję wdrapywania się na własnych nogach na pobliskie kratery Sylwestra. Widoki roztaczały się księżycowe, a uzbierane kolorowe kawałki lawy przeciążały kieszenie. Wagi dopełniały buteleczki „płynnej lawy” sprzedawane przez miejscowych, tj. mocnego, 70% alkoholu, który, jak zachwalali, ma właściwości Viagry. Po drodze w dół mijaliśmy dom całkowicie zalany po erupcji wulkanu. Spośród góry smoliście czarnych kamieni smętnie wystawał tylko dach. Etna wciąż w każdej chwili może wybuchnąć, jednak ludzie, igrając z ogniem, żyją u jej podnóża. W zamian żyzna ziemia oferuje im obfite zbiory orzeszków i migdałów. Do hotelu wróciliśmy grubo po północy, pełni wrażeń.

NA ZAKOŃCZENIE

Dwa tygodnie minęły błyskawicznie. Ani przez chwilę się nie nudziliśmy. Malta ma każdemu coś do zaoferowania. Sporty wodne, plażowanie, starożytne zabytki, piękne krajobrazy, rejsy po błękitnych wodach Morza Śródziemnego, urokliwe miasteczka i balangi do rana na lokalnych festach. Pogoda przez cały rok dopisuje, więc jeśli ktoś ma dosyć burej jesieni, wystarczy wsiąść w samolot i po trzech godzinach jest się na Malcie.

Back To Top