AUTOBUSY
Zanim dotarliśmy do Melliehy- niewielkiej, położonej na uboczu, lecz przez to nie tak bardzo skomercjalizowanej miejscowości na północy wyspy, musieliśmy zapoznać się ze specyfiką maltańskiej komunikacji miejskiej. Reprezentuje ją żółtoczerwony tabor autobusowy przeniesiony żywcem z lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Te co najmniej pięćdziesięcioletnie wehikuły pozostawili po sobie Brytyjczycy, jednak nikomu przez te lata nie przyszło do głowy, że może przydałby się mały remont. W rezultacie trzeba mieć stalowe nerwy bądź omdleć zawczasu, by przetrwać taką jazdę bez uszczerbku. Kierowcy prowadzą z południową fantazją, w głębokim poważaniu mając wąskie uliczki, kilometrowe przepaście, innych użytkowników dróg oraz wszelkie przepisy. Trzeszczące, podskakujące na najmniejszej koleinie, zaczadzające wszystko i wszystkich autobusy z wyglądu przypominające starego, dobrego „ogóra” szczycą się dziurami w siedzeniach i unikalnym systemem pozwalającym lub też nie, wydostać się ze swych czeluści. Otóż, gdy uznamy, że nadszedł czas, by opuścić pojazd, musimy pociągnąć z całej siły za sznurek uwieszony pod sufitem pojazdu, a zamocowany do dzwonka, umieszczonego nad głową kierowcy. Jeśli dźwięk przebije się przez huk silnika, być może uda nam się wysiąść. Czasem może zabraknąć benzyny, ale nic to. W takim wypadku kierowca zatrzymuje się i wysyła z kanistrem najbliżej siedzącego pasażera w poszukiwaniu niezbędnego płynu. Wstrząsające przeżycia osładzała nam nieco cena biletu, która, bez względu na długość trasy wynosiła 47c, 54c lub 1,16 euro. Na czym polegała różnica, do końca nie udało nam się ustalić.
POZOSTAŁOŚCI BRYTYJSKIE
- Jak tu arabsko!- Wzdychaliśmy, wychylając się przez okna autobusu pędzącego do Melliehy. Coś nam jednak nie pasowało. Krajobraz złożony z niewysokich domów budowanych z jasnego, brudnożółtego piaskowca, płaskich dachów, kopuł oraz arkad zaburzały nieco wszechobecne czerwone budki telefoniczne i takież skrzynki na listy. No i dlaczego ten autobus jedzie po lewej stronie? Brytyjskie wpływy widać na każdym kroku. Anglicy pojawili się na Malcie, tylko po to, by wygonić z niej Napoleona, a pozostali przez prawie 200 lat. Dopiero w 1979r. wyspa odzyskała niepodległość. Z innych, typowych dla siebie atrakcji najeźdźcy podarowali południowcom gniazdka elektryczne na trzy bolce, zamiast dwóch, sklepy o tak „maltańsko” brzmiących nazwach jak „Coronation Store”, powszechne uwielbienie dla Manchester United i najbardziej jak dla nas przydatny wszechobecny język angielski. Chyba każdy Maltańczyk posługuje się nim płynnie i nie ma najmniejszego problemu z dogadaniem się. Niektórzy nawet sami zaczepiają turystów na ulicy, żeby uciąć sobie miłą pogawędkę. Nas nagminnie zatrzymywali jacyś starsi panowie i opowiadali historie swego życia, które w większości spędzili na morzu, poławiając ryby u wybrzeży Wielkiej Brytanii czy też na Bałtyku. Co krok można napotkać pomnik, popiersie czy też inną skamielinę ufundowaną przez królową brytyjską dla narodu maltańskiego. Zazwyczaj przedstawia ona potężną postać królowej Wiktorii. Na jej cześć Anglicy nadali nazwę Victoria stolicy wysepki Gozo, należącej do archipelagu maltańskiego. Miejscowi grzecznie podziękowali, po czym dalej nazywali miasto po staremu, czyli Rabat. Tak do końca skolonizować się nie pozwolili.
FESTA
Ulokowaliśmy się w naszym hotelu i wymęczeni doszczętnie, położyliśmy się spać, tylko po to, by odkryć, że zdaje się wybuchła trzecia wojna światowa. Ktoś ewidentnie strzelał z armaty tuż pod naszym oknem. Wystraszeni, wychyliliśmy głowy przez drzwi balkonowe i ku naszemu zdziwieniu usłyszeliśmy orkiestrę dętą. Pewnie zagrzewa żołnierzy do walki. Wypełzliśmy na ulicę i szybko zostaliśmy wyprowadzeni z błędu. To nie żadna wojna tylko festa! Miejscowe święto trwało grubo ponad tydzień. Wieczorem zamykano drogi, tak by żadne pojazdy nie przeszkadzały i rozstawiano rzędy straganów, na których sprzedawano bloczki bakalii posklejane karmelem, buteleczki z likierem z opuncji, słoiczki z miodem i dżemem własnej produkcji. Na honorowym miejscu sadowiła się scena, z której rozbrzmiewała wspomniana już orkiestra pod wodzą zawodowego dyrygenta, chór oraz soliści operowi, wygrywający melodię brzmiącą zupełnie jak...hymn Jamesa Bonda- ”Golden Eye”.
W końcu wśród rozbawionego, roztańczonego, popijającego miejscowe piwko tłumu poczęła przeciskać się procesja z wielką, złoconą figurą Matki Boskiej Zwycięskiej na czele. Mierzyli prosto do kościoła, gdzie miały się potoczyć dalsze uroczystości tego narodowego święta przypadającego na 8 września. Wraz z hordami dorosłych i dzieci ruszyliśmy do najlepszego punktu widokowego miasta, skąd za dnia było widać całą Mellieha Bay. Teraz jednak czekały na nas atrakcje innej natury. Rozpoczął się pokaz fajerwerków, trwający dobrą godzinę. Powoli, jakby delektując się każdym wystrzałem, wylatywały w powietrze kolejne strumienie ognia. I tak noc w noc przez bity tydzień. Wracając do hotelu bocznymi ulicami miasteczka, przyglądaliśmy się całym rodzinom wylegającym przed swoje domy. Na chodniku, tuż przy drzwiach wejściowych, rozkładali krzesła i zasiadali do wieczornych rozmów o życiu, wymiany najnowszych ploteczek z sąsiedztwa bądź też tylko wspólnego poprzebywania w milczeniu. To już maltańska tradycja zwana „passegiatą”.
{jumi[*1]}
Gdy tylko zakończyło się święto religijne, szybko znalazł się nowy powód do zamykania ulic dla ruchu samochodowego. Dni miast partnerskich Melliehy z Cypru, Niemiec i Włoch. Przedstawiciele tych czterech narodów wylegli na główny plac miasteczka i poczęli na miejscu gotować, a potem zachęcać do próbowania swych specjałów. W jednym ręku dzierżąc kiełbasę z rusztu niemieckiej produkcji, w drugiej kubek włoskiego wina, a pod pacha przytrzymując miskę spaghetti, próbowaliśmy przecisnąć się do stanowisk, na których lokalni rzemieślnicy prezentowali swój kunszt. Mnie najbardziej spodobał się poczciwy staruszek z wąsem, czyli kowal- artysta, który z cierpliwością i precyzją stukał malutkim młoteczkiem w kawałek metalu. Mój mąż jest jednak zdania, że najbardziej zachwycający był Cypryjczyk- akrobata biegający po ulicy ze stertą szklanek poustawianych jedna na drugiej na własnej głowie. Koncerty na żywo uprzyjemniały atmosferę i można było sobie nawet kupić prawdziwe dzieło sztuki. Rząd obrazów uwieszony na murach kościoła kusił wymalowanymi zachodami słońca za „jedyne” 500 euro sztuka. Woleliśmy pójść osobiście nad morze i pooglądać je sobie na żywo.
PLAŻE
Dla Maltańczyka „plaża” to miejsce, z którego ma dostęp do morza. W znakomitej większości wybrzeże jest skaliste i wylegiwać można się jedynie na kamiennych płytach. Nad znajdującą się najbliżej naszego hotelu Mellieha Bay królowała, jedna z nielicznych, plaża piaszczysta. Opanowana była jednak przez rodziców z małymi dziećmi i ani nie było odpowiednio głęboko, żeby popływać, ani, co gorsza, wody były zbyt spokojne i nie poniewierały nami żadne fale. Wyruszyliśmy więc w poszukiwanie ciekawszych kąpielisk. Na pierwszy rzut poszła znajdująca się na zachodnim wybrzeżu Golden Bay. Rozłożyliśmy koce na złotym piasku tej ogromnej, szerokiej plaży, jednak długo nie poleżeliśmy, wabieni przez pieniące się w oddali nurty Morza Śródziemnego. Znudzeni w końcu udawaniem surferów, powędrowaliśmy na sąsiadującą z Golden Bay, Ghajn Tuffieha Bay. Zczłapaliśmy z całym plażowym dobytkiem po stromych, długaśnych schodach i znaleźliśmy się na dzikiej plaży, częściowo kamienistej, otoczonej z trzech stron klifami. Popływaliśmy w zielonkawo- turkusowych odmętach i nie zważając na ostrzeżenia w przewodniku, ruszyliśmy poprzez dzielące je klify na kolejną plażę, zwaną Gnejna Bay. A było jak byk napisane, żeby nie pchać się na skróty, bo apteczka potrzebna będzie z pewnością. To nie. Uparli się i co im zrobisz? Wdrapaliśmy się na czubek wzgórza i tylko cudem silnie wiejący wiatr nie zdmuchnął nas na dół. Pospieszne schodzenie w japonkach na nogach również nie należało do najprzyjemniejszych. Ale jakie widoki zobaczyliśmy, to nasze!
Kolejnego dnia poszukiwań plaży idealnej nie zakończyliśmy sukcesem. Na dobry początek postanowiłam, że wdrapiemy się na pobliską, jak mi się wydawało po spojrzeniu na mapę, Red Tower. Ta czerwona wieża wznosząca się nad Zatoką Mellieha to Fort Św. Agaty wybudowany tu w XVII w. przez joannitów w celach obronnych. Jednak wraz ze wzrastającą temperaturą (40 stopni najmniej) i jeszcze bardziej wzrastającym pagórkiem, który uparliśmy się pokonać, opadały w nas siły i nadzieje. Zza rogu wyjechał na szczęście żółtoczerwony potwór komunikacji miejskiej i podwiózł nasze wymęczone zwłoki. Z czubka Red Tower podziwialiśmy roztaczające się widoki całej wyspy. Z zachodniej jej części było widać należące do Malty wyspy Comino, Cominetto i Gozo oraz kursujące do nich promy i mniejsze stateczki.
Idąc wzdłuż ruchliwej, asfaltowej drogi, cudem unikając śmierci pod kołami rozpędzonych i zdających się nie zauważać pieszych samochodów, dotarliśmy do Ramla Bay. Malutki skrawek piasku u stóp hotelu- kolosa, zastawiony leżakami, to miała być ta plaża? Zrezygnowani weszliśmy do wody, żeby chociaż popływać na osłodę. Lekki, ale nieustępliwy smrodek kanalizacji połączony z faktem cumowania w tym miejscu dużej liczby niewielkich jachtów, które przecież w jakiś sposób muszą pozbywać się nieczystości, doprowadził nas do wniosku, że lepiej zwijać stąd manatki.
W ciężkim upale powlekliśmy się pieszo do raju, co gwarantowała nam już sama nazwa Paradise Bay. No to ja już wolę smażyć się w piekielnym kociołku, jak tak ma wyglądać ten raj. Pewnie była to wina weekendu, że rzesze maltańskich rodzin postanowiły rozdeptać wszystkich dookoła i siebie nawzajem przy chóralnym powrzaskiwaniu rozbrykanych pociech i w oparach frykasów smażących się na głębokim tłuszczu w restauracji nieopodal. Uciekliśmy stamtąd czym prędzej.
Najpiękniejsza, krystalicznie czysta woda, niczym z pocztówki przedstawiającej Hawaje ukazała nam się po przybyciu małym stateczkiem na wyspę Comino. Znajduje się na niej jeden jedyny hotel i nic po za tym. Ale ciągną tam tłumy turystów dla niej. Dla Blue Lagoon. Na dnie leży biały piasek, a błękit nieba odbija się w niczym niezanieczyszczonej wodzie, powodując, że wygląda to tak, jakby ktoś dolał do niej niebieskiej farbki. Znajdujące się wokół rafy koralowe można oglądać bez przeszkód. W tym celu zakupiliśmy sobie specjalny osprzęt. Zamontowałam na swej facjacie wściekle pomarańczową maskę, do ust wetknęłam takąż rurkę i wypłynęłam w siną dal, by podziwiać cuda natury. Już prawie dopłynęłam do znajdującej się na wyciągnięcie ręki opustoszałej, wyschniętej na wiór wysepki Cominetto, kiedy nagle fale przybrały na sile. Wystarczyły sekundy, żeby woda nalała mi się do oczu, uszu, buzi, zaczęłam się krztusić i do tej pory sama nie wiem, jakim cudem ostatkiem sił dopłynęłam do brzegu. Dysząc jak stara lokomotywa, padłam na twarz i doszłam do wniosku, że zawód nurka to chyba jednak nie dla mnie. Zabójczo piękna jest Błękitna Laguna.
VALLETTA
W stolicy Malty- Valletcie udaliśmy się na pieszą przechadzkę. Wąskie, bardzo strome uliczki, urokliwe kamienice z jasnego piaskowca przyozdobione kolorowymi balkonami, a w oddali przebijające granatowe wody zatoki Grand Harbour. Co krok rumienią się na słońcu charakterystyczne dla Malty czerwone kopuły kościelnych dachów. Zabytkiem numer jeden była dla nas z pewnością niepozorna z zewnątrz, ale zapierająca dech w piersiach od wewnątrz Katedra św. Jana. Przy wejściu otrzymaliśmy coś na kształt pilota do telewizora, z którego dobywał się głos przewodnika w wybranym języku. Dokładne wsłuchiwanie się w te opowieści nie jest jednak tak ciekawe jak wrażenia wzrokowe. Bogate zdobienia na każdym milimetrze kwadratowym świątyni przyprawiają o zawrót głowy. A na deser dzieło mistrza Caravaggia „Ścięcie Jana Chrzciciela”.
Jeśli ktoś jest zainteresowany zwiedzaniem muzeów, najlepszą opcją będzie wykupienie biletu multi-pass za 30 euro, który pozwala na zwiedzenie szeregu tego rodzaju przybytków w różnych miastach Malty jak i wyspy Gozo. My tak uczyniliśmy, w rezultacie czego stanowczo odmawiamy wizyty w jakimkolwiek muzeum przez najbliższy rok. Albo i dłużej. Nie mamy już więcej ochoty przyglądać się wypchanym ptakom, nadmuchanym rybom, stertom kamieni i obrazom pędzla niewiadomego. Panów może zachwycić Muzeum Wojny, gdzie zebrano zdobyte na Niemcach trofea w postaci samolotu, jeepa czy motocykla. Odmianę, nikt nie mówi, że dobrą, stanowią też zbiory Muzeum Archeologicznego, tj. rzeźby starożytnych gołych pań, niewiadomej płci grubasy i różnych rozmiarów…fallusy. Maltańczycy przyjęli zresztą sprytną taktykę. Mając na swym terytorium kilka starożytnych świątyń, postanowili zarobić podwójnie. Wytargali z wykopalisk co ciekawsze eksponaty rzeźb i przenieśli je do muzeów. W ten sposób najpierw biedny turysta musi odwiedzić świątynię (kupić bilet po raz pierwszy) i obejrzeć jej gołe mury, a potem udać się do odpowiedniego muzeum (kupić bilet po raz drugi) i zaznajomić się z wykradzionymi rzeźbami. Interes się kręci.
Po jakichś dwudziestu minutach jazdy autobusem z Valletty dotarliśmy do jednego z tzw. „Trzech Miast”, czyli Vittoriosy. Dwa pozostałe to Senglea i Cospicua. Vittoriosa otrzymała swą nazwę od wiktorii, czyli zwycięstwa, jakie odnieśli mieszkańcy wyspy nad Turkami podczas wielkiego oblężenia w 1565r. Obydwojgu nam miasteczko skojarzyło się z Monako. Malowniczy port, w którym cumują same luksusowe jachty to kwintesencja Vittoriosy.
MDINA
Poprzedniczka Valletty- Mdina- stolica Malty za czasów panowania tureckiego nie odbiega od swej następczyni, jeśli chodzi o uroki osobiste. Do tego leżącego w środku wyspy miasta udaliśmy się na wycieczkę, nie sprawdzając wcześniej prognozy pogody. Jak ma nie być ładnie, jak zawsze jest? Po drodze zahaczyliśmy o Mostę, w której króluje kościół o trzeciej co do wielkości największej, niczym nie podpartej kopule na świecie, tuż po Bazylice św. Piotra w Rzymie i Hagii Sophii w Stambule. Mieszkańcy Gozo twierdzą w prawdzie, że to kopuła w Xewkiji na ich wyspie jest trzecia, a maltańska czwarta, ale chyba lepiej nie wdawać się w kłótnie ani z jedną, ani z drugą stroną. Wewnątrz wszyscy bardzo chętnie fotografowaliśmy się przy replice bomby, która wpadła w trakcie drugiej wojny światowej do wypełnionego ludźmi wnętrza budynku i nie wybuchła. Dzięki cudowi podobno. Cud zdarzył się i za naszym pobytem w tym historycznym miejscu i…zaczęło lać. I to nie byle jak. Strumienie wody spadały z nieba nieprzerwanie, grad walił na oślep, pioruny strzelały, a na ulicach potworzyły się rzeki błotne.
Do położonej na wzniesieniu Mdiny dojechaliśmy przemoknięci. Nie pomogło nawet rozpaczliwe chowanie się przed deszczem w czerwonych budkach telefonicznych. Na dłuższy czas ugrzęźliśmy w kolejnym muzeum, bo wychylenie nosa spod dachu groziło utonięciem. Mijające nas brytyjskie emerytki ślizgały się na mokrych chodnikach niczym łyżwiarki figurowe, lądując z hukiem na podłożu. Przemknęliśmy więc szybko główna ulicą, starając się chodzić między kroplami deszczu i wsiedliśmy w autobus, który zawiózł nas na samo południe, do najwyższego punktu na wyspie. Klify Dingli mają ponad 250m wysokości, jednak z miejsca, z którego próbowaliśmy je dojrzeć, nie były zbyt dobrze widoczne. Może na nasze niezbyt pozytywne wrażenia miał fakt, że kierowca autobusu niepotrzebnie wysadził nas o wiele wcześniej i byliśmy zmuszeni wczołgiwać się pod stromą górę we wściekłym upale, który nagle postanowił jednak wyprzeć ulewny deszcz. A może wyprowadziły nas nieco z równowagi cierpienia, jakich doznaliśmy po zerwaniu gołymi rękami owocu opuncji? Do końca dnia bezskutecznie usiłowaliśmy powyjmować sobie niewidzialne, ale niezwykle irytujące kolce dźgające nas w palce.
{jumi[*1]}
W drodze powrotnej znowu zatrzymaliśmy się w Mdinie. Dobra pogoda zrobiła swoje i miasto wywarło na nas ogromne wrażenie. Wąziutkie uliczki, specjalnie tak pobudowane, by w największe słońce budynki rzucały na siebie nawzajem cień. Eleganckie, powstałe z beżowego piaskowca domy i widoki z murów obronnych. Mdina jest zwana „Milczącym Miastem”, ponieważ, gdy stolicę przeniesiono do Valletty, ludzie stopniowo wyprowadzali się z niej.. Dzisiaj stałych mieszkańców jest około trzystu i faktycznie, mimo wielu turystów, gdy zagubiliśmy się w plątaninie uliczek, ogarnęła nas przyjemna cisza. Na przedmieściach Mdiny, czyli Rabacie weszliśmy do katakumb św. Pawła, gdzie kiedyś chowano ludzi, omijając zakaz zakopywania ciał w ziemi. Co jak, co, ale na pewno nie chciałabym zgubić się samotnie w tych kamiennych, podziemnych zakamarkach z oddechem zmarłych na ramieniu.
Na zakończenie wsiedliśmy w wesoły pociąg, wyjęty rodem z wesołego miasteczka, który obwiózł nas wokół Mdiny, Rabatu i kolejnego miasta- Mtarfy. Cieszyliśmy się jak dzieci, a przechodnie patrzyli z politowaniem.
GOZO
Na sąsiednią wyspę Gozo udaliśmy się wielkim promem, na który ja wsiadłam, wcześniej zażywszy sporą dawkę aviomarinu. Trzymając się kurczowo jakiejś rurki udało mi się dotrwać do końca. W porcie Mgarr miały czekać autobusy typu hop on- hop off. Można z nich wysiąść na dowolnym przystanku, pozwiedzać i na ten sam bilet wsiąść do następnego nadjeżdżającego pojazdu. Nigdzie jednak owych wehikułów znaleźć nie mogliśmy. Dopadliśmy więc do czegoś, co wyglądało jak informacja turystyczna i zapytaliśmy, czy to może stąd odjeżdżają hop on- hop off. – Ależ oczywiście!- Odparła rezolutna pani i poczęła otumanionym podróżą i aviomarinem turystom wciskać tak zwany kit. Próbowała opchnąć nam swoją własną, dodajmy, o wiele uboższą wersję poszukiwanych przez nas pojazdów i wcisnąć nas do malutkiego busika, z którego widzielibyśmy pewnie co najwyżej krawężniki. Na szczęście udało nam się w ostatniej chwili wyrwać z jej kleszczy i załapać się na pokład dwupiętrowego wehikułu, z którego odkrytego pokładu podziwialiśmy całą wyspę, a z podarowanych nam słuchawek płynął komentarz przewodnika. W ośmiu językach. Jakby kto chciał, to nawet po japońsku.
Hitem tej wycieczki był dla nas Dwejra Point, czyli przylądek, na którym wiatr i woda ukształtowały w skale ogromne okno zwane Azure Window. Zasiedliśmy do malutkich łodzi, którymi rybacy przewożą turystów poprzez wąską szczelinę skalną do grot usytuowanych wzdłuż wybrzeża. Woda zachwyca lazurem, a kamienny brzeg zwisa złowrogo nad turystami. Swoją drogą, naszym zdaniem jest to jeszcze lepsza atrakcja niż rozreklamowane na Malcie Blue Grotto. Przejażdżka łodziami wygląda tam podobnie, żadnego Lazurowego Okna nie ma, a do tego przyjemność ta jest dwa razy droższa niż na Gozo. Na koniec wdrapaliśmy się jeszcze na sam szczyt Azure Window, robiąc sobie zdjęcia nad wielką przepaścią. Dopiero, gdy sturlaliśmy się z duszą na ramieniu z samej góry, zauważyliśmy wielka tablicę z napisem: „DANGER”.
Sama stolica Gozo- Victoria oferuje zwiedzającym Cytadelę pełną urokliwych, wąskich uliczek, z pięknymi widokami ze swych murów i dla wytrwałych zestaw muzeów. Nam najbardziej przypadło do gustu Muzeum Historii Naturalnej, a to za sprawą drzewka granatowca rosnącego na jego dziedzińcu, z którego, rozglądając się nerwowo wokoło, zerwaliśmy zakazany owoc i pożarliśmy szczęśliwi.
SYCYLIA
Z Malty jest zaledwie 90 kilometrów do Sycylii, więc jak mogliśmy nie skorzystać i nie udać się w odwiedziny do Ojca Chrzestnego? Nasza jednodniowa wycieczka rozpoczęła się o 3.45 rano, kiedy to nieustępliwie zawył budzik. Wpół przytomni dowlekliśmy się na pozostawione dla nas na recepcji śniadanie i czekaliśmy. O piątej miał po nas przyjechać zamówiony busik, którym mieliśmy udać się do Valletty. Stamtąd odpływał prom. Tylko, że piąta minęła, a busika ni widu, ni słychu. Po jakiejś pół godzinie pojawił się w końcu zziajany jegomość i ochrypłym głosem począł się tłumaczyć. Wetknął nam przed nos listę innych rannych ptaszków i wyjaśnił. – Tu piąta, tu piąta i tam piąta. Wszędzie piąta! No to jak on ma być o tym samym czasie w dziesięciu różnych hotelach? No faktycznie, niewykonalne. Na katamaranie poinformowano nas, że w Pozallo, sycylijskim porcie, będzie czekał na nas autobus z przewodnikiem mówiącym po angielsku i niemiecku lub drugi po hiszpańsku i angielsku. Następnie wymieniono, gdzie jakie narodowości mają się skierować. Z informacji dobiegających z pokładowych głośników wywnioskowaliśmy, że wzięto nas za Rumunów. O żadnych Polakach nie było mowy. A już pewni byliśmy swego, gdy przyjrzeliśmy się bliżej biletowi, który został wręczony mojemu mężowi. Zamiast imienia Damian widniało tam jasno i wyraźnie: „BANIAN’. Nowa ksywka przyjęła się bardzo szybko.
{jumi[*1]}
Pierwszym przystankiem była urokliwa miejscowość turystyczna Taormina, gdzie główną atrakcją były ruiny starożytnego teatru greckiego. No i włoska pizza oczywiście! Prosto ze specjalnego pieca, wyjmowana czymś na kształt długiej łopaty przez głowę rodziny, której mieliśmy cichą nadzieję, nazwisko mogłoby brzmieć Corleone. Filmowy Ojciec Chrzestny spoglądał na nas z wszystkich stron, umieszczony na koszulkach, czapeczkach czy tez kubkach sprzedawanych tutaj masowo.
Szybko zmieniliśmy krajobraz i pomknęliśmy wysoko w góry pod sam czubek wulkanu Etna. Autobus dowiózł nas pod drzwi kolejki linowej, która akurat w tym momencie nie działała ze względu na złe warunki pogodowe, więc rezolutni Włosi szybko zwietrzyli interes. Zaoferowali, że podwiozą nas specjalnym autem terenowym, jedyne 55 euro od osoby. Cóż, jednak nie skorzystaliśmy i wybraliśmy opcję wdrapywania się na własnych nogach na pobliskie kratery Sylwestra. Widoki roztaczały się księżycowe, a uzbierane kolorowe kawałki lawy przeciążały kieszenie. Wagi dopełniały buteleczki „płynnej lawy” sprzedawane przez miejscowych, tj. mocnego, 70% alkoholu, który, jak zachwalali, ma właściwości Viagry. Po drodze w dół mijaliśmy dom całkowicie zalany po erupcji wulkanu. Spośród góry smoliście czarnych kamieni smętnie wystawał tylko dach. Etna wciąż w każdej chwili może wybuchnąć, jednak ludzie, igrając z ogniem, żyją u jej podnóża. W zamian żyzna ziemia oferuje im obfite zbiory orzeszków i migdałów. Do hotelu wróciliśmy grubo po północy, pełni wrażeń.
NA ZAKOŃCZENIE
Dwa tygodnie minęły błyskawicznie. Ani przez chwilę się nie nudziliśmy. Malta ma każdemu coś do zaoferowania. Sporty wodne, plażowanie, starożytne zabytki, piękne krajobrazy, rejsy po błękitnych wodach Morza Śródziemnego, urokliwe miasteczka i balangi do rana na lokalnych festach. Pogoda przez cały rok dopisuje, więc jeśli ktoś ma dosyć burej jesieni, wystarczy wsiąść w samolot i po trzech godzinach jest się na Malcie.