Tak jak poprzedniego dnia, punktualnie o siódmej zegarek wybudził mnie z lekkiego snu. Wyłączam budzik, przewracam się na drugi bok, nakrywam śpiworem i śpię dalej. Na zewnątrz znowu pada deszcz a całe niebo zasnute jest chmurami. Prognozy pogody, niestety sprawdziły się, druga góra musi poczekać. Dopiero dwie godziny później na chwilę przestaje padać i dojrzewam do decyzji wyjścia na zewnątrz. Po szybkim śniadaniu przygotowujemy się do drogi, dziś tylko we trójkę. Po wczorajszej długiej akcji, dziś nikt nie ma ambicji wspinać się znowu pod górę. Anna twierdzi, że nigdzie się dziś nie wybierze. Rafał idzie z nami ale tylko z początkowym zamiarem przejścia się na grań powyżej doliny.
{jumi[*1]}
Najpierw wybieramy się do schroniska zapłacić wciąż zaległą opłatę za drogę i zapoznać się z dzisiejszą pogodą. Recepcja przypomina bardziej jakiś utrzymany w starym stylu, bardzo zadbany hotel. Poza opłatą rejestracyjną wykosztowuję się jeszcze na mapę całego parku Jotunheimen w cenie 100NOK(50zł). Zupełnie zapominam przy tym zapytać ile trzeba wrzucić do tego automatu na prysznic, ale może zdążymy zrobić to jeszcze wieczorem. Ruszamy w drogę dopiero o 10:45, tym razem w przeciwną stronę niż schronisko. Nie dalej niż 200m asfaltową drogą widać pierwsze oznaczenie kierunku na Glittertind. Szlak, przynajmniej początkowo nie jest bardziej wymagający niż wczoraj. Początkowo lekko trawersuje strome zbocze doliny, żeby po pół godziny podejścia, tuż przed szczytem Skautkampan (1443m n.p.m.), skręcić na szerokie pola. W tym miejscu często widywane są renifery i nawet Rafałowi się to udało, ale że był akurat sam i nie miał aparatu, nikt mu nie wierzy. Kolejne cztery kilometry pokonujemy dość szybko, idąc po prawie zupełnie płaskim terenie. W oddali widać już wielkie rumowisko skalne – podnóże Glittertind. Cały masyw góry skrywają ciemne chmury, a w oddali na stokach widać padający deszcz. Kilka razy w szerokich miejscach, skacząc po kamieniach przekraczamy wartko płynącą rzekę spływającą z lodowców. Po przejściu prawie 6km wchodzimy na pierwsze skały i kończy się przyjemna część trasy. Kolejne 2,5km to już wspinaczka po kruchych skałach. Tutaj ponownie trzeba bardzo uważać, żeby nie zgubić szlaku. Kilka razy zdarzyło mi się zupełnie przypadkowo zboczyć z bezpiecznej drogi.
Robimy krótkie przerwy, co 200m podejścia. Krótkie, bo jest dość zimno i chwilami pada, na szczęście to tylko przelotny deszcz. Chmury przykrywające górę teraz chwilowo odeszły na wschód, ale nadal widać wielkie burzowe obłoki. Nauczyłem się je już ignorować. W Norwegii widoki wielkich, ciężkich chmur nie straszy w górach tak jak u nas, tutaj to codzienność. Zauważyłem też, że pomiędzy Glittertind a Galdhopiggen istnieje swoisty tunel aerodynamiczny. Pomimo, że w dolinie cały czas płyną gęste, ciężkie obłoki, nad obydwoma szczytami niebo często jest czyste. Ostatni przystanek robimy niecałe 50m przed szczytem, ale wierzchołka jeszcze nie widać. Przed wyjazdem udało mi się znaleźć w Internecie zdjęcie z wejścia na Glittertind. Zdjęcie przedstawiało nachyloną śnieżną grań, turystów w rakach i podpis, że szczyt dostępny jest tylko dla zawansowanych turystów. W obecnej chwili jednak trudno mi uwierzyć w ten śnieg i tę całą scenerię ze zdjęcia. Wprawdzie na tej wysokości nie jest za ciepło, ale jak okiem sięgnąć widać jedynie niezmierzone pokłady skał, gdzieniegdzie tylko naznaczone czerwoną literą T. Znak, że jeszcze nie zgubiliśmy drogi. Nawet pod kamieniami nie widać odrobiny śniegu. Już myślałem, że najpewniej trafiłem na jakiś błąd, lub źle podpisane zdjęcie, aż Kaśka wyrwała mnie z tego zamyślenia wołając: „tam jest”!
To co zobaczyliśmy w odległości kilkuset metrów przed nami, zupełnie nie pasowało do otoczenia. Spośród niezliczonych kamieni i głazów przeróżnej wielkości, nagle wyrastała stroma pokryta szklistym, błyszczącym lodem grań. Przez środek prowadzi niewyraźną, wydeptana ścieżka. Biały czub zupełnie nie komponował się z otoczeniem. Gdybym z tej perspektywy zobaczył go na zdjęciu stwierdziłbym, że to fotomontaż. Kiedy idziemy dalej, niemal nagle kończą się skały i ostrożnie stąpając wchodzimy na nachylone, śliskie pole. Z prawej strony, daleko w dole widać koniec lodu i dalsze skalne pola, z lewej natomiast stromą, urwistą ścianę i spory śnieżny nawis. Przestroga żeby nie podchodzić do samej krawędzi. Zastanawiam się nad wyjęciem raków ale wydeptana ścieżka zapewnia jeszcze dość stabilne podłoże dla butów, przynajmniej dopóki nie zboczymy z drogi. Im dalej tym bardziej jednolita śnieżna ścieżka powoli zanika w śladach wielu stóp. Podchodzimy na pierwszy wyższy niż otoczenie nawis, oceniamy – jednak nie tu, drugi parędziesiąt metrów dalej jest nieco wyższy. Jeszcze tylko parę kroków, ostatnie metry podejścia i o 15:28 stajemy we trójkę na szczycie drugiej najwyższej góry Skandynawii. W oddali widać mały zespół wchodzący od południowej strony, wspaniale, będzie nam miał kto zrobić zdjęcie. Sprawdzam wysokość i zbieram pomiary, Suunto pomylił się jedynie o 3m wskazując 2461m n.p.m. Ciśnienie na szczycie jest równe 750hPa, wiatr w czasie naszego wejścia 19,2km/h, temperatura tylko 4,4ºC.
To właśnie ten szczyt przez długie lata i jeszcze do niedawna uważany był za najwyższy. Stało się tak z powodu lodowca, który przez cały rok utrzymuje się na szczycie góry. Wierzchołek Galdhopiggena to tylko skały i pomimo, że w zimie pokryte są śniegiem, to przez nachylenie stoku na południowy wschód, w sezonie z tego śniegu nie zostaje już nic. Na Glittertind tam gdzie świeci najwięcej słońca, góra zakończona jest stromym urwiskiem skalnym. Natomiast z drugiej, bardziej cienistej strony tam gdzie śnieg nie topnieje tak szybko, przez lata nazbierała się dość spora połać twardego zbitego lodu. Tutaj swój początek ma lodowiec Glitterbrean spływający dalej na południe. Niestety w ostatnich latach lód bardzo stopniał w skutek ocieplenia klimatu i stracił nieco na wysokości. Sądząc po jego obecnym stanie, niedługo nie zostanie z niego już nic. Lodu zostało do roztopienia już tylko 8m. Dalej jest lita skała. Dziś różnica pomiędzy tymi dwoma wierzchołkami wynosi zaledwie 5m, ale jeszcze kilka lat temu ten właśnie lodowiec był najwyższym norweskim punktem. Pogoda okazała się bardzo łaskawa, widoczność znakomita i mamy przepiękną panoramę na cały łańcuch górski Jotunheimen.
Trzy godziny później (18:30) docieramy w końcu do namiotów. Mamy jeszcze czas, zdążymy jeszcze odwiedzić schronisko. Dobrze, bo konieczność wzięcia porządnego prysznica dziś jest szczególnie potrzebna. Rafał nie mył się już 3 dni i powoli wszyscy zaczynamy to odczuwać. Sprzedaję mu patent na butelkę z wodą, ale ostatecznie decydujemy się wykosztować i już dziś kupić żetony na prysznic. Jeśli będą za drogie to wybierzemy się na basen. Chwilę później w schronisku analizujemy wywieszone ceny. Sauna i basen kosztują po 50NOK(25zł), nie ma niestety nic o prysznicach, ile to może kosztować? Dobra, idę zapytać. Młody recepcjonista popatrzył na moją nieogoloną, brudną i spaloną przez słońce twarz i na moje pytanie bardziej oznajmił niż zapytał: śpicie w namiotach? – tak – prysznice są darmo. Po czym obserwując moją nie do opisania minę, uśmiechnął się i podał mi spod lady dwa wielkie żetony do automatu na ciepłą wodę. Zaskoczyli nas zupełnie. Nawet nie spytał czy jesteśmy zarejestrowani, tu wszyscy sobie ufają. My tu myślimy, kombinujemy, ile to może kosztować, wczoraj umyłem się ostatecznie z butelki a dziś się dowiaduję, że trzeba było tylko zapytać o darmowy żeton…
Choć zmęczeni to przynajmniej czyści i umyci szykujemy się do ostatniego noclegu i porannego wyjazdu. Przed nami jeszcze drugi tydzień Norwegii, dwa kolejne parki narodowe, oraz trzeci co do wielkości norweski lodowiec Folgefonna. Bez względu na to który z tych dwóch zdobytych szczytów będzie w przyszłości najwyższym, mamy go już zaliczonym. Tym samym kolejny punkt w Koronie Europy można uznać za zdobyty. Kontakt do autora, więcej informacji o Norwegii oraz szerszy opis topograficzny wejścia wraz z trasami GPS dostępne na stronie www.elbrusexpedition.wiktor.boo.pl