Podróże Wyprawy Afryka Tanzania Najwyższy szczyt Afryki - Kilimandżaro
Najwyższy szczyt Afryki - Kilimandżaro
Kraj: Tanzania Autor: Boo    Dodano: 24.06.2010

Sama nie wiem, kiedy powstał ten pomysł. Zawsze marzyłam, żeby zrobić coś wielkiego, a takie wejście na sam szczyt Afryki było wtedy dla mnie naprawdę czymś wielkim. Jednak pomysł z wyprawą na Kilimandżaro zakiełkował w mojej głowie dopiero w 2006 roku, tuż przed naszym wyjazdem do Maroka, gdzie planowaliśmy wspiąć się na Tubkal.

Miałam wtedy dodatkową pracę, w której poznałam wielkiego pasjonata podróży. Nazwałam go pasjonatem, bo miał on wiele planów, pomysłów, ale brakowało mu niestety chęci. Miałam wrażenie, że więcej podróżuje w marzeniach niż je faktycznie realizuje. Był natomiast sympatycznym człowiekiem i miał wielki dar opowiadania. Opowiedział mi wtedy o Afryce,   Himalajach, swoich planach, narzekał, że czas ucieka, więc musi w końcu coś zacząć robić, żeby zdążyć - a planów miał naprawdę dużo. To wtedy chyba po raz pierwszy pomyślałam, że chciałabym zdobyć szczyt Uhuru Peak.

Pod koniec 2008 roku, kiedy zastanawialiśmy się gdzie wybrać się na urlop w 2009 roku pomyślałam, że to jest właściwy czas, że musze to zrobić jeszcze przed trzydziestką. I tak właśnie się stało.

Zaczęłam od niezastąpionej bazy informacji - czyli Google. Wysłałam emila do kilku agencji, które zajmują się organizacją wspinaczki i wybrałam najlepszą dla nas ofertę. Warto jest się trochę potargować i dowiedzieć się, jaka jest najlepsza opcja trekkingu, ile dni i jaka trasa. My wybraliśmy trudniejszą trasę, ale za to podobno ładniejszą  -  Machame Route. Musze przyznać, że nie był to tani wyjazd, za 6 dni trekkingu, nocleg w namiotach, z wyżywieniem, przewodnikiem i tragarzami zapłaciliśmy  1100$ za osobę.  

Dwa miesiące przed wyjazdem zaczęliśmy sporo trenować, chodziliśmy na siłownie, biegaliśmy, jeździliśmy rowerem, wyjeżdżaliśmy na weekend w pobliskie górki, żeby trochę pochodzić. Moja kondycja nie była za dobra i naprawdę potrzebowałam treningu, aby ten pomysł nie zamienił się w koszmar. Najbardziej obawialiśmy się choroby wysokościowej, która dotyka wielu, nawet najbardziej wytrenowanych i przygotowanych turystów, ale na to jak zaklimatyzuje się nasz organizm, nie mieliśmy większego wpływu.

Dzień przed startem załatwiliśmy najważniejsze sprawy z agencją, omówiliśmy plan wyprawy, przepakowaliśmy się i zrobiliśmy ostatnie zakupy. Wyruszaliśmy z Arushy  - jest to jedno z większych miast Tanzanii i zarazem najpopularniejsze miejsce startowe na Kilimandżaro.

Rano po śniadaniu, zostaliśmy zapakowani do dżipa wraz z całą naszą ekipą i ruszyliśmy do Machame Gate. Nasza drużyna składała się z młodych chłopaków  w wieku od  19 - 29 lat, przewodnika, jego zastępcy, kucharza i 6 tragarzy. Każdy z tragarzy nie mógł dźwigać więcej bagażu jak 25 kg, podczas kiedy oni ważyli i dzielili bagaże, my dostaliśmy lunch. Składał się on z kanapki z marchewką (?), ciastka soczku i banana.  Przy wejściu do parku musieliśmy się zarejestrować w księdze, tam wyczytaliśmy, że tego samego dnia, ale trochę wcześniej wyruszył w górę jeden z naszych rodaków.

Wymarsz rozpoczęliśmy od wysokości 1800m trasa prowadziła przez busz (the rain forest) aż do kempingu Machame Camp (3100). Było to jakieś 6 godzin marszu, ale czas płynął nam bardzo szybko w towarzystwie naszych kompanów. Każdy z nich chciał się zaprzyjaźnić, opowiedzieć o sobie i dowiedzieć się jak najwięcej o nas i naszym kraju. Pomimo tego, że tachali na głowach lub plecach bagaże, niektórzy szli nawet w porwanych butach, dawali rade iść krok w krok z nami. Bardzo lubię obcować z tubylcami, można wtedy poznać ich kulturę i dowiedzieć się wiele na temat ich życia. Niestety ich opowiadania czasami schodziły na inny plan, opowiadali nam, jak ciężko się u nich żyje i że my Europejczycy powinniśmy im pomagać. Sugerowali nam, że podobają im się różne nasze rzeczy i czy nie mielibyśmy ochoty im tego oddać. Było to trochę żenujące, ale pomimo tego wszyscy byli bardzo sympatyczni.

Nie śpieszyliśmy się zbyt mocno, mieliśmy czas na zdjęcia, podziwialiśmy otaczające nas widoki. Do kempingu doszliśmy jednak prawie tak samo jak nasza cała ekipa. Musieliśmy poczekać, aż stanie nasz namiot, więc w między czasie odszukaliśmy naszego rodaka. Okazał się nim przesympatyczny Pan Jacek. Zwariowany gość, który sam postanowił zdobyć szczyt Afryki.

Kiedy wróciliśmy do naszego miejsca noclegu czekała na nas wielka niespodzianka. Duży rozstawiony namiot a w środku stół z krzesełkami, świeczki i gorąca kolacja. Pierwszego wieczoru jeszcze byliśmy w stanie coś zjeść, więc zajadaliśmy się co niemiara. Ten luksus i przepych był zupełnie zbędny, ale tak już się tam przyjęło. Zależy im, żeby turyści byli zadowoleni bo wtedy dostaną duże napiwki. Czasami taki napiwek to ich jedyny zarobek. Agencje płacą 5-10$ za dzień, a drugie tyle mogą dostać od turystów i wszystko inne co uda im się od nich wyłudzić. Także to, że przyjął się tak zwany obowiązkowy napiwek, bardzo mnie drażniło. Z zasady napiwki płacimy tylko wtedy kiedy jesteśmy zadowoleni z usługi, tutaj natomiast o zostawieniu napiwków zostaliśmy już nawet poinformowani w agencji. Mają oni tez swoje stawki napiwków, najwięcej powinien dostać przewodnik, chociaż nie do końca byłam przekonana, że to właśnie on zasłużył na największy. Tak czy inaczej trzeba być przygotowanym na dodatkowe opłaty i napiwki.

Po kolacji dostaliśmy miskę z gorącą wodą do mycia, ostanie wyjście do toalety co by po nocy nie biegać i do śpiworka. Tu musze koniecznie opisać toalety. A wiec nie były takie złe jak się spodziewałam. Drewniana butka z wycięta dziurą w środku – przypominały trochę takie dawne, polskie wychodki, ale tylko z zewnątrz. Na niektórych kempingach toalety miały nawet prawdziwą muszlą klozetową i kafelki.

Następnego dnia z samego rana dostaliśmy śniadanie w specjalnym namiocie oraz na drogę lunch zawinięty w siateczki. Dopiero wtedy mogliśmy zobaczyć wszystkich szaleńców, którzy wpadli na taki sam pomysł zdobycia Kili i z którymi będziemy podążać przez kolejne 5 dni. Jedni startowali szybciej inni później, bez pośpiechu, spokojnie. Tego dnia maszerowaliśmy do Shira Camp na wysokość 3800m, mieliśmy na to ok. 6 godzin. Najczęściej słyszane słowa podczas wędrówki to „pole, pole”, co oznacza „ wolniej, wolniej”. Nie można było się śpieszyć, czasami szliśmy nawet wolniej niż normalnie chodzimy. Przewodnik pilnował nas przez cały czas, żebyśmy nie przyśpieszali kroku. Pomagało nam to w aklimatyzacji. Tego wieczoru mieliśmy trochę czasu, aby powymieniać się spostrzeżeniami z naszym polskim druhem oraz innymi uczestnikami trekkingu. Turyści jednak nie za bardzo mieli siłę na wieczorne balowanie, natomiast nie przeszkadzało to w niczym tubylcom, którzy z przyjemnością hulali po nocy i nie dawali nam spać.

Kolejny dzień kolejne przygody – dziś maszerujemy do Barranco Camp (3950 m). Wchodzimy wyżej, aby potem zejść na nocleg niżej, daje to nam możliwość większej aklimatyzacji. Tego dnia mieliśmy naprawdę przepiękne widoki. Pogoda również dopisywała, świeciło słońce chociaż wiał dosyć zimny wiatr, ale najważniejsze, że nie padało. Dopadły mnie mdłości, zaraz po lunchu musiałam zwymiotować, całe szczęście, że maszerowałam z kijkami, utrzymywały mnie one przed kompletnym upadkiem. Adam ciągle zmagał się z bólem głowy i mdłościami, zresztą wszyscy do dokoła wyglądali na zmęczonych. Jedynie nasi kanadyjscy znajomi skakali po skałach jak sarny. Nasz druh Jaceny – pomimo bólu głowy dawał rade, był bardzo zacięty i mocno mu zależało na zdobyciu szczytu..

W miarę jak schodziliśmy w dół czułam jak wracają mi siły, postanowiliśmy nawet wspiąć się na wysoką skałę tylko po to, żeby podziwiać widoki na położoną w dolinie wieżę zwaną "the sharks tooth". Na tej drodze było jak w bajce. Do koła rosły drzewa palmowe  z owocami lub pięknymi kwiatami, w dali płynął strumyk, w szerszych miejscach kończąc się małymi odcinkami wodospadu. Piękne miejsca na zdjęcia. Zajęliśmy się fotografią i zeszło nam trochę dłużej niż wszystkim i do kempingu doszliśmy jako jedni z ostatnich. Ale nie chodziło tu o prędkość i zdobywanie baz, ale o przyjemność jaką można czerpać ze wspinaczki. Ponieważ nie bardzo mogliśmy jeść, większość jedzenia oddawaliśmy naszej ekipie, mieliśmy okazje spędzić z nimi trochę czasu i posłuchać o ich kulturze, muzyce, życiu.  Jacek tego dnia miał urodziny, więc konieczne musieliśmy zrobić małe party i uczcić ten wieczór.

Dzisiejsza trasa miała być tą najtrudniejszą. Okazało sie jednak, że cała trudność polegała na podciąganiu się rękoma w górę po skałach. Było dosyć wąsko i stromo, ale bez większych utrudnień.  Z każdym korkiem było coraz wyżej i niestety nasz organizm reagował gorzej. Nie tylko nie jedliśmy, ale mdliło nas i na domiar złego kończyły sie tabletki przeciwbólowe, a w głowach nam huczało. Ponad 2 paczki paracetamolu zjedliśmy w ciągu 3 dni. Ze mną nie było jeszcze tak źle, ale po Adamie było widać, ze powoli przegrywa walkę z chorobą wysokościową. Najgorsze były nieprzespane noce. Po całodziennym trekkingu, nawet zmęczenie nie pomogło na sen. Ciągle huczało nam  głowach, zasypialiśmy nad ranem, 3 godzinna drzemka była najdłuższa na jaką mogliśmy liczyć. Powoli opadaliśmy z sił i to dawało się odczuć. Został nam tylko jeden dzień marszu w górę i potem przystępujemy do ataku.

Tego dnia przewodnik nie musiał nam powtarzać „pole,pole”, bo szliśmy już naprawdę wolno. Nie tylko my, cały karawan sunął się bardzo powoli. Dziś był ostatni dzień marszu w górę do obozu Barafu Camp (4600 m), tam o północy mieliśmy wyruszyć na szczyt, aby dotrzeć na wschód słońca. Po drodze wiele osób się rozdzielało i szło na inny kemping – ci którzy mieli już dosyć lub zostawali na dodatkową noc, aby się zaklimatyzować.

Na kempingu czekał na nas już obiad, ale i tym razem nie byliśmy w stanie nic przełknąć. Szybkie mycie, przegląd rzeczy, które będą potrzebne na ostatni odcinek i do spania. Nie udało nam się jednak zmrużyć oka ani przez chwilę. O godzinie 23:00 podano nam śniadanie, którego nie ruszyliśmy, ubraliśmy się i w drogę.



 
Ocena użytkowników: / 15
SłabyŚwietny 

Boo

Boo jest z nami od: Piątek, 1 Styczeń 2010.

Zobacz inne relacje tego podróżnika


Zobacz fotki z wyprawy

Ostatnie zdjęcia

Ostatnie albumy

Co się działo

128 miesięcy temu
LAW ocenił/a zdjęcie użytkownika Bozia
LAW ocenił/a zdjęcie użytkownika Bozia
LAW ocenił/a zdjęcie użytkownika Bozia
 
Facebook API keys need to be provided to have Facebook connect work