ZAPAMIĘTAĆ NIEZAPOMNIANE Tajlandia & Kambodża dzień po dniu (5-31.01.2010)

Autorem relacji i zdjęć jest:

14 stycznia

Mieliśmy wyjechać z Koh Pha Ngan, ale jakoś tak… nie zdążyliśmy. No ale wobec tego może dziś poliżemy rany, świeci nawet słońce.

Suma summarum zapłaciliśmy 5.000THB za naprawę skutera. Resztę dnia spędziliśmy na plaży kontemplując.

Cóż za brutalny kraj ta Tajlandia. Przypomniało mi się kilka podpatrzonych obrazków…

Chłopiec maltretujący na plaży całkiem dorodnego kraba, rzucając w niego wodorostami, których nawet nie wzięłabym do ręki. Zresztą samo robienie zdjęć temu wystraszonemu cudakowi wydawało mi się i tak już ogromną ingerencją w jego prywatność. Tym bardziej, że został wykopany na powierzchnię i pewnie wybudzony przy tym ze snu przez watahę psów, które miały z tego niezłą zabawę.

Kolejnym bohaterem może z pewnością zostać karaluch (tak sądzę), który nieopatrznie trafił do naszej chatki z bambusa i szybko stracił życie. Jednak jeszcze szybciej o jego śmierci dowiedziały się mrówki. I takim oto sposobem w naszej łazience powstało w ciągu kilku minut mrowisko krwiożerczych mrówek. A my głupki pierwszego dnia próbowaliśmy wywabić je z domku cukrem, idioci;-) Tak więc karaluch, czy jak ktoś woli żuczek, a w zasadzie jego szczątki, zostały rozrzucone przy domku. Mrówki zniknęły razem z nim.

I wydawałoby się, że w końcu spokój siedząc na mini tarasiku, kiedy to odwiedziły nas jaszczurki.

Zawsze myślałam, że one jakąś zieleninkę wsuwają J jednak już pierwszego dnia podziwiałam z jakim apetytem i sprytem łapią różne małe muszki, komary i inne robaczki. Tego jednak dnia na naszych oczach rozegrał się dramat. Trzy jaszczurki symetrycznie Porozstawiane w trzech przeciwległych rogach dachu w oczekiwaniu na kolację, która nie nadlatywała. Co za bezrobaczny wieczór. Wtedy nadleciał duży motyl, który z przejęzyczenia dostał imię Molyl, który w zasadzie okazał się ćmą. Jaszczurki zasadziły się na Molyla, ale co któraś zbliżała się za bardzo, Molyl odlatywał. Wydawałoby się, że robi z jaszczurek głupkówJ Jednak w pewnej chwili Molyl popełnił jakiś fatalny błąd strategiczny i stracił życie. Ta mała jaszczurka (no bo w sumie Molyl po rozłożeniu skrzydełek był jej wielkości) połykała go kilkanaście minut..

Te historie miały miejsce na przestrzeni góra dwóch dni. Teraz musi się wydarzyć już coś poważnego…

 


15 stycznia

Przed wyjazdem krótka wizyta w aptece – tajski aviomarin zakupiony, mogę płynąć.

Wcześniej darmowe śniadanko u właścicieli resortu, pożegnawczo - zadośćuczyniające, zdaje się J Chwilka czekania na świeżym powietrzu wśród wszystkich ludzi i narodowości świata, no i popłynęliśmy. Tym razem przygotowana, aviomarin zażyty w porę, filtr UV40, zdjęte sandałki, elegancko. Po 3 godzinach rejsu przesiadka do autokaru. Jeszcze 2 godzinki i jesteśmy. Surat Thani (เทศบาลเมืองสุราษฎร์ธานีี). Jeden hotel (chociaż to na wyrost powiedziane), dosłownie kilku spotkanych białych. Krótki spacer po okolicy, bilard na stole do snoockera u Tajów (coś nieprawdopodobnego, taki duży, że ledwo widać przeciwległy jego róg). Miejscowi mieli z nas niezły ubawJ Zakup najdziwniejszych owoców na typowych przydrożnych straganach i powrót do pokoju. O NIE!, tym razem nie śpię przy ścianie! Nie ma mowy!... To był najohydniejszy z noclegów podczas całej podróży! Do tego zarwane pół nocy z powodu straszliwego swędzenia, myśleliśmy, że to pchły!... jednak to tylko komary postanowiły zjeść nas na kolację…

 

16 stycznia

Pobudka w okolicach 5 nad ranem. Dziś podróż III klasą pociągiem (klas jest pięć) do Nakhon Si Thammarat. Pociąg planowo 6:42, odjechał o 6:20.. no ale już na początku podróży dało się zauważyć, że my mamy zegarki, a oni mają czas, coś jak w Egipcie.

III klasa wyglądała zupełnie jak osobowy z Warszawy, no może z tą małą różnicą, że w osobowym z Warszawy nie jadą pod Twoim siedzeniem ryby w miskach oraz pani, która co chwilę je podlewa dwiema kroplami wody. Na szczęście pani i ryby wysiedli w jakiejś drugiej godzinie podróży. Potem już przewinęło się kilka normalnych azjatyckich uczennic (doszłam do wniosku, że w szkołach oprócz mundurków, obowiązuje je również posiadanie takich samych fryzur, a bynajmniej tej samej długości), które przez kolejne 2 godziny czesały się i poprawiały swoje uczesania tyle razy, że ja się chyba nie czeszę tyle razy w ciągu całego dnia.

Tak oto dotarliśmy. Na dworcu rikszarzy nie dało się ominąć, ale skorzystać nie chcieliśmy, bo żal ludzi w taki sposób wykorzystywać (choć dla nich to jedyny zarobek…). Za radą Pascala udaliśmy się do sugerowanego hotelu (podobno inne nie nadawały się nawet dla największych hardcorowców). 400THB, klimatyzacja, gorąca woda (która prędko okazała się ledwie ciepłą, ale i tak była spełnieniem marzeń). Po długiej, a może nawet dłuższej chwili, nie spodziewając się luksusów, zauważyliśmy jeden – w postaci telewizora!:-) Był również przedpokój – istne burżujstwo.

Miasto przypominało trochę chińską dzielnicę w Bangkoku, chociaż tak naprawdę nie jestem do końca przekonana czy umiem już odróżnić Taja od Chińczyka.

Nasz pobyt tu uwarunkowany był odnalezieniem muzułmańskiego meczetu (był, i to nawet z ładnym minaretem, do którego doprowadziło nas nawoływanie do modlitwy z głośników w środku miasta – znów wplątuje się jakiś element z egipskich wspomnień) oraz muzułmanina z brodą. Misja wykonana.

W drodze powrotnej ze spaceru nie mogło zabraknąć ważnej części takich wycieczek – oczywiście zgubiliśmy się:-) Ale podobno „błądząc odnajdujesz nowe drogi”. W sumie zaowocowało to odnalezieniem przepięknej i kolorowej jak żadna dotąd, świątyni chińskiej. To nic, że w środku dominował handel niewiadomo czym, i tak warto było się zgubić.

Pod wieczór cztery wizyty w 7eleven w ramach gastrofazy, 3 fascynujące filmy w ramach kontemplowania burżujstwa i nauki angielskiego, aha no i kilka tajskich teledysków ze słowami do karaoke – bezcenne. Pobudka o 4:30.

 

17 stycznia

Znalezienie dworca autobusowego w mieście, gdzie po pierwsze nikt nie mówi po angielsku, po drugie, gdy jest szósta rano i na ulicach kompletnie pusto, graniczy z cudem. No ale udało się. Jedziemy do Trang. Minibusem dotarliśmy w 2 godzinki. Plan, który zakładał 2-dniowy pobyt tutaj, poległ po postawieniu pierwszej stopy na miejscowym asfalcie, kiedy to zaatakowała nas Pani z biura podróży: ‘ile zostajemy, dokąd jedziemy? Zapraszam do biura’. Grzecznie i bez słowa sprzeciwu poszliśmy za Panią. W ogrodzie botanicznym jednak nie można nocować, a oddalony jest od miasta o 20km. Zatem jedziemy na Ko Tarutao (Morski Park Narodowy). 550THB. Za dwie godzinki dwugodzinny minibusie do Pak Bara, a stamtąd pół godzinki super expresową łódką. Rzeczywiście, busik dojechał szybciutko, nikt nie wspomniał jednak o dwugodzinnym oczekiwaniu na łódkę. Ale nic to, już tak niedługo i będę na swoim wymarzonym, bajkowym Tarutao!

Port… czar prysł. Rozpłakać się? Jakież wielkie było moje rozczarowanie! Już pomijając fakt, że momencie opływania wyspy, by dostać się do portu, z każdej strony witały nas tylko skały, ale jednak tylko skały. Wysiadka. Czuję, że załamanie i płacz są coraz bliżej. Co ja tu robię? Ja nie chcę tu być!

Zakwaterowanie. Polecane bungalowy – wszystkie zajęte. Do wyboru mamy long house przypominający schronisko w stylu stodoły z łazienką wspólną lub bungalow za 800THB. Ok., bierzemy bungalow. W recepcji dowiedzieliśmy się również, ze Internet jest cholernie drogi i do tego dostępny od godz. 9-16.

{jumi[*1]}

Bungalow.  Domek obłożony sajdingiem, w środku podłogi z terakoty i nawet coś w stylu pierwszego piętra. Ładny, ale swoim wyglądem pasujący raczej na przedmieścia jakiegoś polskiego miasta. Zupełnie nie w tajskim stylu, bez klimatu. Z tym, że nie działa prąd. Zatęskniłam za bambusowym domkiem z Ko Pha Ngan (nawet z robakami).

Na ścianie w przedpokoju wielka kartka poinformowała nas, że za karmienie małp kara 1000THB. No nie rozśmieszajcie mnie, rozumiem Park Narodowy, ale bez przesady!

Niemiła Pani z recepcji uprzejmie poinformowała nas, że prąd jest…. Od 18:00 do 00:00……:-) oraz, że zjeść możemy w restauracji, która czynna jest od 7:00 do 14:00 oraz od 17:00 do 20:00:-) Zabierzcie mnie stąd. Kolejny plan szlag trafił:-) Miało być tak cudownie, że chcieliśmy zostać tydzień i jechać prosto do Bangkoku, a stamtąd do Kambodży, a ja gdybym mogła, to uciekłabym tą samą łódką, która nas tu dostarczyła, tyle tylko, że ona nie wracała, a płynęła na kolejną wyspę  Ko Lipe, tajskie Bermudy……

No dobrze, chociaż zachód słońca był piękny. Spacer plażą, która zdawało się nie ma końca, zarówno wzdłuż jak i w szerz, z każdą minutą utwierdzała nas w przekonaniu, że to jednak nie plaża, to musi być lotnisko, no może gdyby nie te wszędzie zasuwające małe kraby, skałki i szum fal:-) Jednak sama plaża bez szału, chociaż z drugiej strony hmm… no niby piękna, ogromna, zielono, piaseczek bialutki, aż skrzypiał pod stopami taki był miałki i tylko to jedno gigantyczne ALE… gdzie są kurde palmy?!?!? Zamiast tego, iglaczki, coś w stylu sosenek, jodełek itp., a palm jak na lekarstwo! A w Internecie to była wyspa ze snów ehh.

 

 

Back To Top