5 stycznia
Droga z lotniska po ok. 15 godzinach lotu jakby nie miała końca, była nieskończenie prosta, miejscami szerokości jak się zdążyłam doliczyć, 10 pasów.. Po godzinie dojechaliśmy autobusem AE2 na Khao San Road – miejsce startu każdego, jak to mówi mój towarzysz podróży - ‘Y’, backpackera.
Wbrew wyobrażeniom i założeniom po kilkutygodniowym śledzeniu prognoz pogody w Bangkoku zamiast jarzącego przy 34ºC słoneczka, przywitała nas ulewa, a raczej ściana deszczu. Niebo szare, raczej bez wyrazu, ale jednak żar się z niego lał. Gorąco, parno, czułam się jak Superglue. Kąpiele mogły by nie mieć końca. Trzeba było ograniczać ruchy do tych naprawdę niezbędnych i koniecznych, gdyż każdy kolejny wysiłek, typu schylenie się do plecaka lub wytarcie ręcznikiem po kąpieli, powodował natychmiastowe wystąpienie trylionów kropli potu na każdej części ciała oraz marzenie by od razu wrócić pod prysznic. Nawet leki, którymi kuracji nie mogłam przerwać podczas podróży, wylądowały w restauracji naszego guest house’u w lodówce pomiędzy piwem Chang a Coca-Colą, gdyż ich konsystencja zmieniła się niemalże w płynną.
I tak jesteśmy na Khao San Rd. 7 rano. Noc, a może dzień, trudno się połapać w tych zmianach czasu. Człowiek wylatuje rano jednego dnia, leci 15 godzin i ląduje rano dnia następnego.
Khao San puściutka, zupełnie nie zapowiadająca niczego ciekawego. Ze znalezieniem hotelu nie było najmniejszego problemu. Wystarczyło wysiąść z autobusu, a hotele, a raczej ich pracownicy, przedstawiciele i kto tam jeszcze, dla mnie po prostu naganiacze, sami nas znaleźli. Jednak my postanowiliśmy znaleźć coś sami. Przed 12stą wszystko „full”. Udało się na ulicy prostopadłej do Khao San w guest house’się o wdzięcznej nazwie Rainbow. Pokój jak pokój, no ale nie ukrywajmy, czego można się spodziewać za 350THB. A jednak nie było źle. Nie był zbyt duży, łóżko zajmowało jego zdecydowaną większość, a głównym wyposażeniem poza małą szafką w rogu, był wentylator. Okno od ulicy było ogromnym minusem, ale po tak długiej podróży hałas nie był najmniejszą przeszkodą, co zresztą rekompensował nam prysznic z ciepłą wodą, która jest rzadkością, a raczej powiedziałabym dodatkowym luksusem. Któregoś dnia postanowiliśmy sobie poprawić życie i zmienić pokój na taki z klimatyzacją (to już burżujstwo), wracaliśmy do naszego 305 z wentylatorem i oknem na ulicę szybciej niż by się mogło wydawać. Cała akcja pod tytułem przeprowadzka trwała jakieś 10 minut. Zapach, jaki wydobywa się i rozlega po całym Bangkoku, przypomina trochę mieszankę ścieków kanalizacyjnych zmiksowanych ze zgniłym jajem, albo raczej tonami takich jaj. Taki sam zapach wydobywał się właśnie z klimatyzatora. Także naszą przeprowadzkę przypłaciliśmy jedynie dodatkową kąpielą, no bo znieść i wnieść bagaż z 3-go piętra na 1-wsze i z powrotem to w tej temperaturze nie lada wyczyn.
Zaraz po pierwszej kąpieli, bez snu ruszyliśmy na miasto. Standardowa trasa zaczęta od Khao San w tę i nazad. Potem ruszyliśmy dalej. Tuk-tuk? Tuk-tuk? Dobiega z każdej strony. Po zjedzeniu tajskiej zupki na śniadanko (w tej temperaturze nie muszę mówić jakim potem to zaowocowało) ruszyliśmy dalej. Jeden taki od tuk-tuk’ów dorwał nas, a że Y bolało noga i gardło i ogólnie chorował biedaczyna, zgodziliśmy się. Jako że podróż takim tuk-tuk’iem jest tania, ale zaplanowana przez kierowcę, zaliczyliśmy 3 świątynie i sklep, bo od przywiezienia takich delikwentów jak my, kierowca dostaje w nagrodę bony na paliwo, zatem wylądowaliśmy w butiku z garniturami i płaszczami na miarę. Po wyraźnym buncie, że wcale nie chcemy i nie potrzebujemy jechać do informacji turystycznej, oraz po zapłaceniu finalnie 10, a nie 20 THB, zostaliśmy wysadzeni przez pogniewanego kierowcę pojazdu przed Grand Palace ze świątynią Wat Phra Kaew. Dodam tylko, że miejsce to było zamknięte. Zatem wracamy na piechotę. Zahaczyliśmy jeszcze o bazar jakichś starych znaczków, monet i czego tylko, co w każdym bądź razie Tajowie zbierają z ogromną pasją, i umordowani wróciliśmy do pokoju. Obudziliśmy się w godzinach mocno wieczornych by uwieńczyć dzień kolejnym spacerem po Khao San połączonym z kolacją. Khao San nie przypominało już tej ulicy, którą była jeszcze rano. Teraz setki, jak nie tysiące ludzi ze wszystkich stron świata, muzyka, tańce, granie na przeróżnych instrumentach, Tajowie gotujący swoje makarony, kurczaki na patyku, shake’i, a Tajki…. spacerują w towarzystwie europejczyków.. Wszędzie ludzie! Podjęliśmy próbę zaśnięcia, ale nikogo to nie obchodziło. Z knajpy naprzeciwko naszych pokojowych okien wysłuchaliśmy rockowego koncertu na żywo z głośnością przelatującego nad głową samolotu. Był naprawdę świetny. Skończył się o 6 rano. Mimo tak niewielkiej odległości nie udało nam się tam dotrzeć przez całe 4 dni pobytu w Bangkoku.
6 stycznia
Y i jego jet lag spali chyba do obiadu. Postanowiłam odwiedzić zamknięty wczoraj Grand Palace. Wyruszyłam około 14-stej. Drugi dzień w Bangkoku, tym najbezpieczniejszym miejscu na świecie, jak mnie zapewniano, a ja dałam się okraść! Tak, dałam się, i to jak!
Szłam sobie grzecznie szeroką alejką prowadzącą do celu z aparatem uwieszonym na grubym pasku z jeszcze większym i grubszym napisem Sony, wyglądając jak rasowy turysta, robiąc zdjęcia gromadom gołębi. I wtedy ona, stara Tajka, z twarzą całą wymalowaną na biało, co przypuszczalnie nie miało straszyć ludzi, a jedynie chronić przed słońcem, zaczęła wciskać mi do rąk niezliczone ilości woreczków z kukurydzą dla owych zapewne głodnych ptaszków. Wtedy też przypomniały mi się słowa przestrogi przed wyjazdem chyba wszystkich członków mojej rodziny, które brzmiały mniej więcej: „nie przyjmuj żadnych prezentów, nic od nikogo nie bierz, a jak już coś dostaniesz, to od razu wyrzuć”. Było to raczej w innej konwencji. Chodziło o to, że w takim otrzymanym podarku na pewno będzie co najmniej pół kilograma narkotyków bliżej nieznanego pochodzenia i nazwy i na pewno mnie zamkną. Nie spodziewałam się kokainy ukrytej w tych małych ziarenkach, ale czułam kłopoty.. Od początku wiedziałam, że będę zmuszona zapłacić, ale Pani za jeden woreczek karmy policzyła sobie 150THB, to tyle co godzinna podróż autobusem z lotniska na Khao San, a woreczków miałam w ręku 4 lub 5. Ze zdumienia wyjęłam pieniądze, no bo czemu miałabym jej nie paru groszy nie dać.. one fifty, byłam pewna, że chodzi o 1,50THB, no ale ich angielski, mimo że mówią po angielsku niemalże wszyscy tajscy ludzie, pozostawia jeszcze wiele do życzenia. I takim oto sposobem pani wyrwała mi z ręki 160THB chcąc więcej. Moja złość sięgnęła apogeum, krzyknęłam, że to i tak za dużo i poszłam dalej zwiedzać w jakże wspaniałym nastroju.
Grand Palace. No pięknie, pięknie. Ludzi tyle, że nie dało się zrobić choćby jednego kadru bez czyjejś czupryny. A to para robiąca sobie zdjęcia na zmianę w 13stu ustawieniach, z ręką pod bok, z prawego profilu, z lewego profilu, w stronę obiektywu, nie w stronę obiektywu etc., a to 50-osobowa grupa japońskich uczniów rozłażąca się jak stonka po polu, która przyjechała chyba z celowym zamiarem zepsucia wszystkich możliwych ujęć. Ale udało i mi się poprosić o zdjęcie jakiegoś miłego Niemca, których tutaj pod dostatkiem wszędzie. Głosów polskich prawie nie słychać, doliczyłabym się chyba dwóch razy dotychczas. Zwiedzanie Wat Phra Kaew zakończyłam jako ostatnia, gdy jakiś przemiły pan w mundurze krzyknął „excuse me…” co miało oznaczać, że zamykają.
{jumi[*1]}
Drogę powrotną odbyłam w towarzystwie burzy druga stroną ulicy ze schowanym aparatem by nie kusić gołębiary. Po powrocie do pokoju okazało się, że Y nadal śpi, a to ci niespodzianka. Ból gardła, ból stopy i sen, to co najbardziej przeżywał z dotychczasowej podróży. Cóż mi zostało, przyłączyłam się do jakże pasjonującego zajęcia Y’ka i zasnęłam, jednak też odczuwałam te 6 stref czasowych.
Pod wieczór wyruszyliśmy na spotkanie z Y’ka znajomymi, którzy dziś właśnie przylecieli do BKK. Spotkanie jednak nie doszło do skutku, gdyż koleżanka w wiadomości postanowiła zawiadomić nas co jedzą i w jakiej knajpie, ale nie gdzie się zatrzymali, co przy takim natłoku lokali, ludzi i wszystkiego co z tym związane, było po prostu niewykonalne. Więc kolejny spacer Khao San Rd., piwko & Pad Thai na krawężniku, czyli nasze ulubione zajęcie, kilka zdjęć nietypowych, a może właśnie dla nich typowych strojów, bo w końcu, tak jak oni dla nas, tak i my dla nich jesteśmy egzotyczni. Potem spaceru ciąg dalszy w stronę Grand Palace, bo przecież wieczorem jest na pewno pięknie oświetlony, no i się zeszło. Dotarliśmy do pokoju ok. 3 nad ranem. Próbę zaśnięcia umilał nam kolejny rockowy koncert. Mam już nawet swoją ulubioną piosenkę…
http://www.youtube.com/watch?v=tB8dvKsOMK4
7 stycznia
Koncert był jak co noc świetny. Trwał, żeby nie skłamać do 5a.m. Wysłuchaliśmy całego J potem już ciężko było zasnąć. Około 9 już byliśmy gotowi do kolejnej walki. Bagietki odkryte poprzedniego wieczoru w knajpie w pobliżu okazały się najlepszym wyborem. Wyruszyliśmy do centrum Bangkoku. Znów droga kolo gołębiary by dostać się na statek. Działało to na zasadzie autobusu czy kolejki podmiejskiej zatrzymującej się na poszczególnych stacjach, tyle że drogą wodną. Podpłynęła łódka zapełniona turystami. Pan, który przywiązywał i odwiązywał łódkę na każdym przystanku, wepchnął mnie na jej pokład brutalnie, moje okulary przyjęły kształt, zdawało by się nieodwracalny, a tę podróż i pana pamiętałam jeszcze przez kilka dni patrząc na ranę na prawym nadgarstku. Pan odwiązał wodny autobus, huknął w ucho gwizdkiem, który służył jako alarm ‘zamykających się drzwi’ i popłynęliśmy dalej. Wysiedliśmy w okolicy China Town. Żar lal się z nieba. Wąskie uliczki, na których wszyscy coś gotowali, sprzedawali i żebrali, a między tym wszystkim jeżdżące skutery. Nikomu nie przeszkadzało, że je swój posiłek przemielony ze spalinami z tych małych motorków. Idąc tak sobie uliczkami Bangkoku można zauważyć ludzi głównie jedzących. Że im się chce jeść w taką pogodę..
Myśl, jaka przebiegła mi przez głowę spacerując po China Town była następująca: skoro tu wszyscy sprzedają wszystko, to kto to do cholery kupuje?:)
Domy poza głównymi ulicami przypominającymi amerykańską chińską dzielnicę, rozdupczone do potęgi, strach było by tam wejść, a co dopiero zamieszkać. Wróciliśmy na łódkę i popłynęliśmy do centrum – Siam, już bez uszczerbków na zdrowiu. Stamtąd kolejką Sky Train, która wydawało by się, że będzie pędziła z prędkością światła, a ona jechała sobie powoli, bardzo powoli, wolniej niż osobowy tyle że po torach wybudowanych na wysokości. Takie powolne podniebne metro.
Wędrowaliśmy wśród wieżowców, przeszliśmy przez centrum handlowe, w którym jak już w ogóle ktoś szedł, to był to biały, a bynajmniej na pewno nie azjata. Hotel, w którym pozwolono nam wjechać na górę i zrobić zdjęcia miał ok. 50 pięter, my dotarliśmy tylko na 26, ale i tak było warto, chociaż panorama Bangkoku niewiele różniła się od warszawskiej czy innego większego miasta. No może poza tym małym szczegółem, że tu jest wyjątkowo dużo zieleni.
Podróż statkiem – done √,
Sky Train – done √,
China Town – done √
Business center – done √
wracamy na Khao San Rd. lokalnym różowym autobusem z drewnianą podłogą.
Spałam do 21-wszej, kiedy wrócił Y z informacją, że odnalazł się ze swoimi znajomymi – za 15 minut jedziemy na Pat Pong, dzielnicę rozpusty. Prawdopodobnie cel niejednego turysty z Europy i nie tylko.
Bazarek z kolczykami i innymi pierdółkami-ozdóbkami, a za nim co krok lokale z porozbieranymi Tajkami, cóż za kontrast. Wydawało by się extra. Nic podobnego! Weszliśmy do knajpy, wiadomo popatrzeć, z typowym tajskim Pussy Show! Dziewczyny małe, ale to akurat nie dziwne, grube i brzydkie, a to już gorzej. Usiedliśmy. Piwo 300THB! Kolejne - 150HB. Jak tylko zajęliśmy miejsca zaraz koło nas znalazło się około 10 sztuk takich rozebranych. Wykonywały przyjacielskie ruchy szklankami, jakby chciały się z nami stuknąć browarkiem i powiedzieć na zdrowie. Za chwilę stało na naszym stoliku 10 innych szklanek z różnymi napojami. Szybko domyśliliśmy się, że za wszystko zapłacić musimy my. No niestety dziewczyny, nie tym razem. Zaczął się show. Dziewczyny stały na scenie niemalże nieruchomo. Co jakiś czas przebierały z nogi na nogę w ramach tańca. Co parę minut któraś występowała przed szereg i wyjmowała sobie sznur jakby hawajskich naszyjników kwiatowych czy innych kotylionów ze swoich narządów rozrodczych, kolejna otworzyła tym samym organem kilka butelek czegoś, inna, spaliła z 5 papierosów na raz, nie wspomnę czym, a jeszcze inna, za pomocą tego samego narządu, strzelała patyczkami czy cokolwiek to było (w naszą stronę) do baloników, przebijając wszystkie.
Siedzący obok nas mężczyzna, na którego twarzy, również owym narządem, siedziała jeszcze inna brzydka Tajka, bawił się wybornie. Dość! Wyszliśmy.
Dla kontrastu weszliśmy do lokalu, gdzie już kompletnie ubrane, naprawdę ładne Tajki tańczyły sobie na scenie, promiennie się uśmiechając… i piwo tylko 140THB :) aż miło się siedziało.
Wróciliśmy na Khao San Rd. zmiażdżeni tym, co zobaczyliśmy. Spacer po Khao, kąpiel, spać,…koncert!
Zgodnie ustaliliśmy wyjazd na wyspę w dniu następnym.
8 stycznia
Rano kupiliśmy bilety na Ko Pha Ngan. 550THB. Rzecz w tym, że autobus odjeżdżał wieczorem, a pokój musieliśmy opuścić w południe. Co tu robić? Postanowiłam zatem odwiedzić ostatniego Buddę, czego nie zrobiłam do tej pory. Umówiliśmy się za 2h. Ponieważ było chyba jeszcze bardziej gorąco niż dotychczas postanowiłam dostać się tam tuk-tuk’iem. Prawie zasłabłam, gdy kierowca dyliżansu zażyczył sobie 150THB + wizytę w sklepie. Taxi – 100THB.. Pocałujcie mnie w…migdał. Poszłam na piechotę. Tylko, że to dalej jeszcze niż do Grand Palace.
Z krzykiem No! No! No! Omijałam wciskających mi woreczki z kukurydzą wartości złota gołębiary i gołębiarzy, bo dziś byli całą grupą. Koszulkę można było wyżymać. Dotarłam na miejsce bez większego problemu. Kilka fotek imponujących rozmiarów leżącego buddy w Wat Pho i powrót. Droga powrotna była jednak jakaś trudniejsza, bo się zgubiłam. Podobno jednak, gubić się to odnajdywać nowe szlaki… Zatem nowym szlakiem i dzięki rozmowie niemalże na migi z nie pro-turystycznymi Tajami (co oznaczało by po prostu – nie anglojęzycznymi) udało mi się powrócić w umówione miejsce i to na czas. Jeszcze tylko krótka wizyta w kafejce internetowej (świetne klimatyzowane pomieszczenie:) ), chwila na treningu Thai boxingu (Muay Thai), momencik czekania przed biurem turystycznym na kogoś, kto nas w końcu stąd zabierze i już siedzimy w autokarze. Zaczęło lać niemiłosiernie. Zapakowaliśmy wszystko co mieliśmy do środka. Błąd! Siedzenia miały takie dziwne rozkładane podpórki na nogi, że ani nóg zawinąć pod spód, ani wcisnąć tam plecaki, jak zamierzaliśmy (dla bezpieczeństwa, żeby nam bagaż nie zginął). Jakimś cudem udało się je tam wepchnąć, co spowodowało jednak, że przez 7h podróży siedzieliśmy z kolanami w zębach! Do portu dotarliśmy jakieś 4h za wcześnie. 3 nad ranem. Poczekalnia – barak z matami do leżenia. W sumie lepsze to, niż dalej kulić nogi. Tak zatem przespaliśmy do 7 rano na podłodze i pseudo poduszkach, nieco przypominających ceratowe siedzenia wyjęte prosto z tramwaju albo inne siedziska, ale na pewno nie poduszki!
{jumi[*1]}9 stycznia
Wsiedliśmy na stateczek. Nareszcie! Będzie wspaniale! Palmy, piaseczek i błękitna woda… Nic nie zapowiadało katastrofy. A jednak… Już po 10min po odpłynięciu od brzegu okazało się, że wody jest dużo za dużo i to sfalowanej mocno, a ja… mam chorobę morską! Próbowałam zaleczyć ją snem, co nawet skutkowało, do momentu kiedy dopłynęliśmy do pierwszego przystanku – Ko Tao, wyłączyły się silniki, a ja się obudziłam. Y wpadł na genialny pomysł – pójdziemy na górę, na pokład, jest tak przyjemnie. Rzeczywiście było. Gdyby nie odkryte dolegliwości, które wzmagały się na pełnym morzu wraz ze wzrostem fal. Usiadłam na czubie. Niemki siedzące obok poczęstowały mnie papierosem i wysmarowały się olejkiem. Poszłabym po swój, ale był gdzieś na dnie sterty plecaków na dole pokładu. Komu by się chciało skoro tu tak przyjemnie. Podwinęłam spodnie nad kolana, włożyłam okularki i delektowałam się nie spotkanym do tej pory tak wspaniałym słoneczkiem. Kolejny błąd! Szybko okazało się, że filtr 70UV by nie zaszkodził. Po nie zdjętych sandałach pozostał kwadratowy ślad na stopach. Łydki, aż do kolan, a nawet wyżej – purpurowe. Na twarzy biały ślad po okularach. Dekolt spalony, ramiona, i co dziwne, nawet plecy jak bordowe skrzydła motyla. Wyglądam jak kretyn i do tego pali żywym ogniem. No cóż, na własne życzenie. Wspaniała podróż, już nie licząc tych momentów, kiedy przy każdej fali moje wnętrzności rytmicznie razem z nimi podchodziły mi do gardła, i tak przez 4 godziny.
W porcie od razu znalazła się setka tubylców oferująca hotele, hostele i inne swoje resorty, tworząc przy tym taki tłum, że nie było jak zejść z łódki. Przemiły taksówkarz zabrał nas do miejsca Happy Beach. Bungalow, 250THB za 2 osoby/dobę (niecałe 25zł, czyli 12,5zł/os), może 30m od brzegu morza, co prawda z zimną wodą, ale plaża i widok wynagrodziły i to…
Po zachodzie słońca poszliśmy na spacer wzdłuż plaży. Nagle hałas – coś na kształt pracującej maszyny… no sama dokładnie nie wiem jakiej… generalnie dźwięk pracującego silnika, który wciąż się nasilał. Jakie było moje zdziwienie, gdy dowiedziałam się, że to cykady. I zrobiło się świetnie. Pusta plaża, ciepły, ledwo wyczuwalny wiaterek i ten dźwięk, który był już tak bardzo głośny, że czułam jakbym siedziała między nimi, niepowtarzalny, dźwięk przypominający połączenie świerszcza z żabą, przez megafon i na drzewach :-) wciąż jednak jak pracujący silnik..
O 20.00 przeszedł sen.
10 stycznia
14 godzin snu wpłynęło błogo, ale należało się nam.
Niedziela – spędzona na robieniu NIC. Śniadanko, opalanko, obiadek, no nic :-) Wakacje!
Jedyny plan jaki powstał tego dnia, to dostać się na wyspę naprzeciwko, która okazała się bezludną. 1500THB. Zobaczymy.
11 stycznia
Wypożyczyliśmy skuter i w drogę. Piękne plaże, malusi wodospad plus view point, na który ciężko było mi się wspiąć. Trekking jest dyscypliną zdecydowanie i stanowczo nie dla mnie. Chociaż mam wrażenie, że przy panujących tu warunkach atmosferycznych – dla nikogo.
Przez ląd pognaliśmy na sam cypel wyspy, na najsłynniejszą na wyspie plażę Haad Rin, gdzie odbywa się Full Moon Party. Kiedy my tam byliśmy wszystko wyglądało w miarę normalnie, no może oprócz ze stu usytuowanych jedna przy drugiej budek z drinkami. Piękna, duża plaża, jak niemal wszędzie otoczona cudnymi wzgórzami. Podobno jednak podczas Full Moon Party nie jest już tak urokliwa. 30tyś. Osób na jednej plaży, pijanych, po różnego rodzaju pigułkach i innych narkotykach, sikający do teraz tak ładnie wyglądającego morza i ciała rozrzucone jak martwe nad ranem po całej miejscowości, to nie mogło być aż tak fajne, jak przypuszczaliśmy. Tak czy siak zabrakło nas tam. Wróciliśmy po zachodzie, mocno zadowoleni z dzisiejszego dnia. Daliśmy radę, chociaż pierwsze minuty mojego kierowcy na skuterze wskazywały na to, że jednak nie damy.
12 stycznia
Skuter dzień drugi. Ruszyliśmy z zaplanowaną jeszcze wczoraj trasę. Jedna z najładniejszych plaż na Ko Pha Ngan, okazało się, że zwiedzona w dniu poprzednim. Jedziemy dalej. Kolejny punkt na trasie – wyspa Ko Ma. Niesamowite miejsce. Na wyspę przechodzi się mielizną, zupełnie jak przeprawa przez dwa łączące się ze sobą morza. Nawet fale biły w przeciwne strony, jedną w drugą. Pięknie. Widoki niepowtarzalne. Pod wodą również, gdyż jest to miejsce reklamowane do nurkowania, snorkling’u itp.
Jeszcze jeden view point. Tym razem bez wspinaczki, wjeżdżamy skuterkiem. Stromo, ale wjechaliśmy. Zjazd zawsze gorszy. Delikatny poślizg, ale we did it! Drogi na wyspie wyglądają jak istny rollercoaster! Jedziemy dalej, zobaczymy dokąd prowadzi ta droga… Jechaliśmy tak jakiś czas do momentu, aż skończyła się droga, a naszym oczom ukazało się urwisko, przed którym ledwo wyhamowaliśmy, po czym zmieniliśmy kierunek zawracając. Asfalt mieszał się trochę ze żwirem wiec poprosiłam Y żeby uważał, na co w odpowiedzi dostałam oburzone ‘wiem!’ Minutę po moich słowach, nie wiedzieć czemu, nawet nie było większego powodu, ominęliśmy żwir, wjeżdżaliśmy pod górę, prędkość ok, i nagle zobaczyłam, że motor się kładzie na prawy bok,
potem Y, a za nimi ja... nie było nawet jak reagować, nie mieliśmy szans... przed oczami w ciągu tych kilku sekund zobaczyłam tylko aparat fotograficzny, który trzymałam w ręku i…resztę swojego życia… Potem odruchowo zamknęłam oczy. Poczułam ból w kolanie, a za chwilę na twarzy, uderzyłam brodą o nawierzchnię, na mnie spadł motor... to były sekunda, wiedziałam ze już nie mamy szans i tylko myśl co teraz będzie... usłyszałam za sobą ‘aśka??’ ...to mój pierwszy wypadek w życiu... zaczęłam sie trząść, zostawiliśmy motor, odeszliśmy na bok. Ok mogę ruszać nogami, nie jest źle... 2 min później przejeżdżała para Niemców na skuterze, zobaczyli nas całych zakrwawionych - ‘pomóc wam, coś wam sie stalo? - nie nie, ok.’, ale zatrzymali się, jak się okazało Ona była lekarzem :) no i... z mniejszymi i większymi ranami zakończyliśmy dzisiejsze zwiedzanie. Na szczęście mieliśmy kaski.. Y w sumie wygląda gorzej, całe przedramiona łydka stopa, bok, ja natomiast rozwalone kolano lewa dłoń no i twarz :(
Wieczorem wspominając wydarzenia minionego dnia, pomyślałam sobie, że w zasadzie to zakrawa na cud, ze mogę się bujać w hamaku rozwieszonym na tarasie tej małej chatki…
Zapiliśmy wszystko rumem z colą, poprawiliśmy piwem w barze na plaży przy ognisku z nowopoznanymi Grekami. Do końca dnia buzie nam się nie zamykały zastanawiając się, co tak naprawdę się stało? Na wieczór już nawet mieliśmy z tego kupę śmiechu..
Jutro liżę rany i nigdzie sie nie ruszam :)
Swoją drogą, oblewaliście kiedyś świeże rany rumem?:)
13 stycznia
13-sty, no właśnie…
Od rana, zamiast lizać rany – planowo, liczyliśmy straty (rysy) na skuterze. Właścicielka naliczyła ich na 10.000THB (1.000pln)! No come on! Policyjne groźby spowodowały spadek kosztów naprawy do 5.000THB. To wciąż dużo, ale 2.500THB na głowę (czyli jakieś 75$) jesteśmy w stanie łyknąć. Zresztą, tak czy inaczej zapłacić musimy, gdyż kartą przetargową jest mój paszport, który dałam w zastaw przy wypożyczaniu skutera.
Co za dzień! Do tego z planowanego opalania nici. Po wczorajszym nocnym oberwaniu chmury dziś nadal pada. Widocznie jeszcze się wszystko nie oberwało :) Jak 13-sty, to 13-sty. Ściana deszczu. Poszliśmy na spacer wybrzeżem. Wieczorem być może jakaś impreza w dżungli, chociaż przy takiej pogodzie… we’ll see ehhh.
Z imprezy nici. Wszystko na niebie i ziemi pozbawiło nas dylematu – nie przestało padać.
14 stycznia
Mieliśmy wyjechać z Koh Pha Ngan, ale jakoś tak… nie zdążyliśmy. No ale wobec tego może dziś poliżemy rany, świeci nawet słońce.
Suma summarum zapłaciliśmy 5.000THB za naprawę skutera. Resztę dnia spędziliśmy na plaży kontemplując.
Cóż za brutalny kraj ta Tajlandia. Przypomniało mi się kilka podpatrzonych obrazków…
Chłopiec maltretujący na plaży całkiem dorodnego kraba, rzucając w niego wodorostami, których nawet nie wzięłabym do ręki. Zresztą samo robienie zdjęć temu wystraszonemu cudakowi wydawało mi się i tak już ogromną ingerencją w jego prywatność. Tym bardziej, że został wykopany na powierzchnię i pewnie wybudzony przy tym ze snu przez watahę psów, które miały z tego niezłą zabawę.
Kolejnym bohaterem może z pewnością zostać karaluch (tak sądzę), który nieopatrznie trafił do naszej chatki z bambusa i szybko stracił życie. Jednak jeszcze szybciej o jego śmierci dowiedziały się mrówki. I takim oto sposobem w naszej łazience powstało w ciągu kilku minut mrowisko krwiożerczych mrówek. A my głupki pierwszego dnia próbowaliśmy wywabić je z domku cukrem, idioci;-) Tak więc karaluch, czy jak ktoś woli żuczek, a w zasadzie jego szczątki, zostały rozrzucone przy domku. Mrówki zniknęły razem z nim.
I wydawałoby się, że w końcu spokój siedząc na mini tarasiku, kiedy to odwiedziły nas jaszczurki.
Zawsze myślałam, że one jakąś zieleninkę wsuwają J jednak już pierwszego dnia podziwiałam z jakim apetytem i sprytem łapią różne małe muszki, komary i inne robaczki. Tego jednak dnia na naszych oczach rozegrał się dramat. Trzy jaszczurki symetrycznie Porozstawiane w trzech przeciwległych rogach dachu w oczekiwaniu na kolację, która nie nadlatywała. Co za bezrobaczny wieczór. Wtedy nadleciał duży motyl, który z przejęzyczenia dostał imię Molyl, który w zasadzie okazał się ćmą. Jaszczurki zasadziły się na Molyla, ale co któraś zbliżała się za bardzo, Molyl odlatywał. Wydawałoby się, że robi z jaszczurek głupkówJ Jednak w pewnej chwili Molyl popełnił jakiś fatalny błąd strategiczny i stracił życie. Ta mała jaszczurka (no bo w sumie Molyl po rozłożeniu skrzydełek był jej wielkości) połykała go kilkanaście minut..
Te historie miały miejsce na przestrzeni góra dwóch dni. Teraz musi się wydarzyć już coś poważnego…
15 stycznia
Przed wyjazdem krótka wizyta w aptece – tajski aviomarin zakupiony, mogę płynąć.
Wcześniej darmowe śniadanko u właścicieli resortu, pożegnawczo - zadośćuczyniające, zdaje się J Chwilka czekania na świeżym powietrzu wśród wszystkich ludzi i narodowości świata, no i popłynęliśmy. Tym razem przygotowana, aviomarin zażyty w porę, filtr UV40, zdjęte sandałki, elegancko. Po 3 godzinach rejsu przesiadka do autokaru. Jeszcze 2 godzinki i jesteśmy. Surat Thani (เทศบาลเมืองสุราษฎร์ธานีี). Jeden hotel (chociaż to na wyrost powiedziane), dosłownie kilku spotkanych białych. Krótki spacer po okolicy, bilard na stole do snoockera u Tajów (coś nieprawdopodobnego, taki duży, że ledwo widać przeciwległy jego róg). Miejscowi mieli z nas niezły ubawJ Zakup najdziwniejszych owoców na typowych przydrożnych straganach i powrót do pokoju. O NIE!, tym razem nie śpię przy ścianie! Nie ma mowy!... To był najohydniejszy z noclegów podczas całej podróży! Do tego zarwane pół nocy z powodu straszliwego swędzenia, myśleliśmy, że to pchły!... jednak to tylko komary postanowiły zjeść nas na kolację…
16 stycznia
Pobudka w okolicach 5 nad ranem. Dziś podróż III klasą pociągiem (klas jest pięć) do Nakhon Si Thammarat. Pociąg planowo 6:42, odjechał o 6:20.. no ale już na początku podróży dało się zauważyć, że my mamy zegarki, a oni mają czas, coś jak w Egipcie.
III klasa wyglądała zupełnie jak osobowy z Warszawy, no może z tą małą różnicą, że w osobowym z Warszawy nie jadą pod Twoim siedzeniem ryby w miskach oraz pani, która co chwilę je podlewa dwiema kroplami wody. Na szczęście pani i ryby wysiedli w jakiejś drugiej godzinie podróży. Potem już przewinęło się kilka normalnych azjatyckich uczennic (doszłam do wniosku, że w szkołach oprócz mundurków, obowiązuje je również posiadanie takich samych fryzur, a bynajmniej tej samej długości), które przez kolejne 2 godziny czesały się i poprawiały swoje uczesania tyle razy, że ja się chyba nie czeszę tyle razy w ciągu całego dnia.
Tak oto dotarliśmy. Na dworcu rikszarzy nie dało się ominąć, ale skorzystać nie chcieliśmy, bo żal ludzi w taki sposób wykorzystywać (choć dla nich to jedyny zarobek…). Za radą Pascala udaliśmy się do sugerowanego hotelu (podobno inne nie nadawały się nawet dla największych hardcorowców). 400THB, klimatyzacja, gorąca woda (która prędko okazała się ledwie ciepłą, ale i tak była spełnieniem marzeń). Po długiej, a może nawet dłuższej chwili, nie spodziewając się luksusów, zauważyliśmy jeden – w postaci telewizora!:-) Był również przedpokój – istne burżujstwo.
Miasto przypominało trochę chińską dzielnicę w Bangkoku, chociaż tak naprawdę nie jestem do końca przekonana czy umiem już odróżnić Taja od Chińczyka.
Nasz pobyt tu uwarunkowany był odnalezieniem muzułmańskiego meczetu (był, i to nawet z ładnym minaretem, do którego doprowadziło nas nawoływanie do modlitwy z głośników w środku miasta – znów wplątuje się jakiś element z egipskich wspomnień) oraz muzułmanina z brodą. Misja wykonana.
W drodze powrotnej ze spaceru nie mogło zabraknąć ważnej części takich wycieczek – oczywiście zgubiliśmy się:-) Ale podobno „błądząc odnajdujesz nowe drogi”. W sumie zaowocowało to odnalezieniem przepięknej i kolorowej jak żadna dotąd, świątyni chińskiej. To nic, że w środku dominował handel niewiadomo czym, i tak warto było się zgubić.
Pod wieczór cztery wizyty w 7eleven w ramach gastrofazy, 3 fascynujące filmy w ramach kontemplowania burżujstwa i nauki angielskiego, aha no i kilka tajskich teledysków ze słowami do karaoke – bezcenne. Pobudka o 4:30.
17 stycznia
Znalezienie dworca autobusowego w mieście, gdzie po pierwsze nikt nie mówi po angielsku, po drugie, gdy jest szósta rano i na ulicach kompletnie pusto, graniczy z cudem. No ale udało się. Jedziemy do Trang. Minibusem dotarliśmy w 2 godzinki. Plan, który zakładał 2-dniowy pobyt tutaj, poległ po postawieniu pierwszej stopy na miejscowym asfalcie, kiedy to zaatakowała nas Pani z biura podróży: ‘ile zostajemy, dokąd jedziemy? Zapraszam do biura’. Grzecznie i bez słowa sprzeciwu poszliśmy za Panią. W ogrodzie botanicznym jednak nie można nocować, a oddalony jest od miasta o 20km. Zatem jedziemy na Ko Tarutao (Morski Park Narodowy). 550THB. Za dwie godzinki dwugodzinny minibusie do Pak Bara, a stamtąd pół godzinki super expresową łódką. Rzeczywiście, busik dojechał szybciutko, nikt nie wspomniał jednak o dwugodzinnym oczekiwaniu na łódkę. Ale nic to, już tak niedługo i będę na swoim wymarzonym, bajkowym Tarutao!
Port… czar prysł. Rozpłakać się? Jakież wielkie było moje rozczarowanie! Już pomijając fakt, że momencie opływania wyspy, by dostać się do portu, z każdej strony witały nas tylko skały, ale jednak tylko skały. Wysiadka. Czuję, że załamanie i płacz są coraz bliżej. Co ja tu robię? Ja nie chcę tu być!
Zakwaterowanie. Polecane bungalowy – wszystkie zajęte. Do wyboru mamy long house przypominający schronisko w stylu stodoły z łazienką wspólną lub bungalow za 800THB. Ok., bierzemy bungalow. W recepcji dowiedzieliśmy się również, ze Internet jest cholernie drogi i do tego dostępny od godz. 9-16.
{jumi[*1]}
Bungalow. Domek obłożony sajdingiem, w środku podłogi z terakoty i nawet coś w stylu pierwszego piętra. Ładny, ale swoim wyglądem pasujący raczej na przedmieścia jakiegoś polskiego miasta. Zupełnie nie w tajskim stylu, bez klimatu. Z tym, że nie działa prąd. Zatęskniłam za bambusowym domkiem z Ko Pha Ngan (nawet z robakami).
Na ścianie w przedpokoju wielka kartka poinformowała nas, że za karmienie małp kara 1000THB. No nie rozśmieszajcie mnie, rozumiem Park Narodowy, ale bez przesady!
Niemiła Pani z recepcji uprzejmie poinformowała nas, że prąd jest…. Od 18:00 do 00:00……:-) oraz, że zjeść możemy w restauracji, która czynna jest od 7:00 do 14:00 oraz od 17:00 do 20:00:-) Zabierzcie mnie stąd. Kolejny plan szlag trafił:-) Miało być tak cudownie, że chcieliśmy zostać tydzień i jechać prosto do Bangkoku, a stamtąd do Kambodży, a ja gdybym mogła, to uciekłabym tą samą łódką, która nas tu dostarczyła, tyle tylko, że ona nie wracała, a płynęła na kolejną wyspę Ko Lipe, tajskie Bermudy……
No dobrze, chociaż zachód słońca był piękny. Spacer plażą, która zdawało się nie ma końca, zarówno wzdłuż jak i w szerz, z każdą minutą utwierdzała nas w przekonaniu, że to jednak nie plaża, to musi być lotnisko, no może gdyby nie te wszędzie zasuwające małe kraby, skałki i szum fal:-) Jednak sama plaża bez szału, chociaż z drugiej strony hmm… no niby piękna, ogromna, zielono, piaseczek bialutki, aż skrzypiał pod stopami taki był miałki i tylko to jedno gigantyczne ALE… gdzie są kurde palmy?!?!? Zamiast tego, iglaczki, coś w stylu sosenek, jodełek itp., a palm jak na lekarstwo! A w Internecie to była wyspa ze snów ehh.
18 stycznia
Już wiem! Wyraz, który idealnie oddaje panujący tu klimat to Sanatorium! Wczoraj myślałam o koloniach, ale nie, jednak sanatorium. Dużo tu rodzinek z dziećmi, starszych państwa, restauracja wygląda zupełnie jak stołówka, domki jak schronisko, cisza nocna o północy. Nie ma po co wstawać, no ale trzeba. Pójdziemy na plażę, śniadanko, a potem się zobaczy, bo mapka (czarno-biała kserówka z recepcji) niewiele mówiła, no może oprócz kształtu wyspy.
Już prawie na plaży zobaczyłam dwie małpki. Ale tu jest fajnie!:-) Kurde zostawiłam aparat w domku. Przez cały dzień uzbierało się jeszcze kilka tych małpek. A to szły sobie wyasfaltowanym chodniczkiem, a to jadły znalezione kokosy zatapiając w nich całą głowę siedząc na drzewie, a to chodziły po stołach na stołówce, rzecz jasna tych samych, na których my potem jedliśmy, aha no i dwie wyjadały coś z przewróconych uprzednio pojemników na śmieci.
Niech się coś dzieje, weźmy rowery (250THB/sztukę do 17:00... hehe tanio tu nie jest na pewno. W to miejsce na Ko Pha Ngan mielibyśmy skuter na 3 doby!) No nic, jedziemy. Podjechaliśmy jakieś 500m, pierwsza górka, a rower, niby górski, staje dęba wyraźnie apelując, że on dalej nie jedzie! O masakro. Rower pod pachę i idziemy. Kondycja -1. Nie dojdę! Pot wystąpił w postaci bąbli pod skórą, na skórze i mam wrażenie, że zostawał nawet na asfalcie. W końcu z górki. Górka zdawała się nie mieć końca.
Maloe. W zasadzie kolejna osada różowych bungalowów, ale już w znacznie przyjemniejszym otoczeniu. Przywitał nas las palm (to co, że sztucznie i jak od linijki zasadzonych?:-) ...Podobno można obliczyć stopień ingerencji człowieka w środowisko poprzez policzenie kątów prostych na płaszczyźnie 1m2. Analogicznie, im więcej kątów prostych, tym większa ingerencja ręki ludzkiej). I plaża jakaś taka fajna, tu skałki, co jakiś rząd iglaczków palma, łupinki kokosów porozrzucane tu i ówdzie, fajnie. Zostajemy. Jutro się przenosimy do Maloe, do domku po jakiejś parze. Tylko teraz jeszcze jak stąd wrócić, a potem jak dotrzeć z plecakami??
Wrócić się udało – jakoś. Pchaliśmy rowery pod górę tylko przez jakąś połowę drogi… więcej rowerów nie wypożyczymy na pewno! Bynajmniej nie na tej wyspie.
19 stycznia
Ostatniej nocy długo nie mogłam zasnąć. Zaowocowało to kilkoma przemyśleniami, a raczej niezapisanymi obrazkami, takie migawki...
Obrazek 1
Nakon Si Thammarat. Pierwsze minuty po wyjściu z dworca kolejowego, zaraz po rikszarzach i motocyklach - taksówkach. Chodnik, handel kwitnie. Starsza pani jak zwykle sprzedające coś. Tym razem jednak zawartość wielkich, metalowych miednic ruszała się, ewidentnie żyła. Zawartość pierwszej i drugiej to małe, wielkości dłoni żółwie. Słodkie. Trzecia misa, również wypełniona była po brzegi jakąś ruszającą się formą życia. Były to grube, grubości 1,5 kciuka, długości również porządnego kciuka, koloru jasno kremowego, z dużymi, czarnymi głowami, wijące się, ohydne robale bez nóg. Coś a’la dżdżownice. Matko przenajświętsza czy oni to jedzą?! Mam nadzieję, że to nie wylądowało w żadnym konsumowanym przeze mnie dotychczas tajskim posiłku… a co z żółwiami? Też je jedzą? No to już by było za wiele…
{jumi[*1]}
Obrazek 2
Odnośnie sanatorium, czy nazwijmy to, ośrodka wczasowego, przyszła mi taka myśl do głowy, że jakby tak jeszcze to wszystko ogrodzić, np. siatką, taką pomalowaną na zielono, albo drutem kolczastym, było by idealnie.
Wybaczcie sarkazm.
Ma to miejsce jakieś swoje zalety na pewno, jednak minusy znacznie przeważają.
Przypominam sobie klimat z Ko Pha Ngan. Wyspa, normalne miasteczko tętniące życiem, po którym można się przemieszczać bez ograniczeń. Fakt, dużo turystów, bo co krok to maly resort z bungalowami, to sklep, to przydrożna knajpka obwoźna rozstawiana na motorze, ale było jakoś tak normalnie. Otwarta przestrzeń, mimo że zamknięta na małym kawałku lądu gdzieś pośrodku morza, człowiek czuł się wolny… A tutaj, nie jestem nawet pewna do końca czy jest tu jakiś sklep. Droga prowadzi tylko do pewnego momentu. Nie ma pola manewru…
Obrazek 3
Na to przemyślenie składa się kilka elementów..
Wzdłuż alejek przy plaży poutykane w ziemię niebieskie tabliczki na wysokość 2m z napisem „TSUNAMI HAZARD ZONE” i strzałkami, w którą stronę uciekać, mocno przykuły moją uwagę. Plus nocna Posadówka na plaży. Te dwa czynniki w efekcie wywołały lęk przed morzem i szumem fal bijących głośno o brzeg oraz wizje, że kutry rybackie, które widać było na horyzoncie (a w zasadzie ich światła) nagle zmieniły swoje położenie jakby się przesuwały na jakiejś ogromnej fali… To wszystko w efekcie zaowocowało nieprzespaną nocą, podczas której wciąż upewniałam się, podnosząc się do pozycji siedzącej i patrząc przez okna, przez które był widok na morze, czy te statki oba na pewno jeszcze tam są. Źle ze mną. Że już nie wspomnę o modlitwach by morze w końcu przestało mi przypominać, że wciąż tam jest i przestało szumieć.
Dzień kokosa.
Jak również przeprowadzki do osady Ban Maloe.
W drodze do recepcji, przed samym naszym domkiem scenka. Dwie małpki, z czego jedna zajęła miejsce na trzech dużych pojemnikach na śmieci w trzech kolorach. Podniosła klapę pierwszego, włożyła głowę, zamknęła. Podniosła klapę drugiego, włożyła głowę, zamknęła. Widocznie to musiały być pojemniki na szkło i papier:-) lub zostały po prostu wcześniej opróżnione. Także małpka niewiele myśląc wskoczyła cała do przewróconego obok trzeciego kubła. Wtedy do mnie dołącza Y. z nową małpią historyjką. Podobno do opuszczonego już przeze mnie i opuszczanego przez Y. naszego domku, na balkon weszła małpa. Chciała wejść do środka, ale coś ją spłoszyło. Poszła na balkon sąsiadów (bo nie wiem czy wspominałam wcześniej, że nasze domki do tego wszystkiego, przypominały zwyczajowe osiedle domków jednorodzinnych w małym mieście, mianowicie były domkami szeregowymi, tzw. Bliźniakami), gdzie przy pokrzykiwaniu sąsiadki wybiegła tą samą drogą z opakowaniem Pringels’ów w ręku i schowała się z koleżanką małpką pod balkonem. Szkoda, że tego nie widziałam.
Kolejna próba skorzystania z Internetu. Bo jak się dostaniemy do Maloe o Internecie możemy zapomnieć – 4km pod górę, o nie, dzięki. Dwa stanowiska czynne do 16:00. Jak to się dzieje, że za każdym razem, kiedy mogę z niego skorzystać nagle okazuje się, że albo już trzeba iść bo zaraz autobus, albo czas się skończył, albo, tak jak właśnie teraz, że podjechał samochód, który miał nas zabrać na kolejne ‘osiedle’. A przecież specjalnie wyszłam wcześniej by mieć czas... Tak się zastanawiałam, gdybym chciała napisać krótkiego mail’a pozdrawiającego (nie stosując metody kopiuj-wklej) do każdego, do kogo rzeczywiście chciałabym napisać, to ile czasu musiałabym na to poświęcić i czy znowu by mi nic nie przerwało? Zdaje się jakbyśmy mieli dużo czasu, no bo w sumie cały miesiąc w moim przypadku, dni płyną sielsko, nie mamy jakichś bojowych zadań, a jednak gdzieś ten czas umyka. Czy na pewno dobrze go spędzamy?...
Różowe bungalowki w Maloe tylko z wierzchu wyglądały cukierkowo. W środku nie było już tak słodko, no ale jednak znośnie. 2 godzinki na plaży (dłużej się nie da w pełnym słońcu, nawet dwie to aż nadto) wzbogacone siedmioma kąpielami w nieco chłodniejszym niż temperatura piasku i porządnie wzburzonym Morzu Andamańskim. Krótki samotny spacer na plażę i triumf. Oprócz serii zdjęć (bo jak się okazało w tej części wyspy małpy chodzą stadami, a nie jak na poprzedniej plaży w parkach) wróciłam z okazałym trofeum. Ponieważ za naszym osiedlem już nie aż tak posklejanych bungalowów, bo tylko po dwa, rozpościera się zagajnik posadzonych pięknie i w szeregu kokosowych palm, postanowiłam jeden owoc sobie zdobyć. Był wielkości dużej głowy, a proces jego otwierania/rozłupywania trwał nie krócej niż pół godziny. Niesamowite uczucie, coś jak uczenie się wszystkiego od nowa, jak prehistoryczny człowiek szukający żywności by przeżyć, walczący z tym twardym jak kamień czymś, w nadziei, że w środku będzie coś jadalnego. Był pyszny. I ciężki – przy pomyśle rozbicia go drogą rzucenia o podłogę, spadł mi na duży palec u nogi. Bogatsi o nowe doświadczenia. Potem już tylko obserwowaliśmy jak kolejni sąsiedzi zdobywają to samo doświadczenie:-)
Zostałam sama, odpoczywałam na łóżku gapiąc się na pięknie zwiniętą pod sufitem różową moskitierę, która po rozwinięciu zasłaniała całe łóżko, tworząc kształt dzwonu i mocno ograniczając przestrzeń do spania, gdy na balkonie usłyszałam hałas. Pewnie Y. wrócił ze swojej nurkowo-spacerowej wyprawy. Ale coś mnie tknęło by jednak się podnieść. Zauważyłam już tylko ogon zawijającej za winkiel małpy z reklamówką w ręku. Skubnęła z naszego balkonu resztki kokosa, te które my uznaliśmy za niejadalne i z myślą pozbycia się ich w formie wyrzucenia zawinęłam w foliową torebkę i zostawiłam na małej ‘balustradce’. No i wtedy się zaczęło. Z domków co i rusz wydobywali się kolejni sąsiedzi by sprawdzić co to za poruszenie. To było jak inwazja małp na naszą osadę. Było ich całe stado. Małe, duże i jeszcze większe, a także takie malutkie, które przemieszczały się tylko przyczepione łapkami do brzucha matki. Wszyscy staliśmy z oczami jak pięć złotych. Niektóre chodziły po balkonach zaglądając przez okna w poszukiwaniu jakiegoś łupu albo po prostu siadały na balustradach lub krążyły wokół domku, inne skakały po drzewkach, wyglądały jakby się bawiły, biegały po plaży, jedna znalazła puszkę po Pepsi i próbowała wypić z niej ostatnią kroplę, co wyglądało dosyć śmiesznie, inna znalazła krzaczek z papryczkami chilli i spokojnie sobie jadła, kolejna siedziała na małej skałce, czy raczej dużym kamieniu kontemplując, dwie brały prysznic w przed-domkowym artystycznym prysznicu z kamieni, pozostała reszta patrzyła jak złodziej reklamówki opróżnia jej zawartość. Jadł sam, inne małpki mogły co najwyżej popatrzeć. Gdy któraś spróbowała podejść rozpoczynała się wojna wśród dziwnych dźwięków, które podczas tej walki wydawały. Jedna wykorzystała właśnie taki moment nieuwagi małpki-właścicielki torebki, zabrała ją uciekając z uśmiechem na twarzy, dosłownie.
Lee, nasz sąsiad, miał na tę okoliczność aparat z obiektywem jak 5 moich, wielkości małej armaty, przez który wyglądało jakby się siedziało pośrodku stadka. Może uda mi się wydębić od niego kilka zdjęć. Okazało się, że Lee jest zawodowym fotografem i sprzedaje swoje zdjęcia do różnych gazet w Anglii. Przyjechał tu ze swoją, wygląda na to, że dziewczyną, która jest jego dyrektorem artystycznym, i która pochwaliła moje zdjęcia zachodów słońca (na pewno tylko przez grzeczność) :-) Małpki zwąchały również, że jedni z sąsiadów uczą się właśnie otwierać kolejny orzech kokosowy, więc spróbowały podejść bliżej. Jadły z ręki. Mimo grożącej grzywny za dokarmianie, ciekawość wzięła górę, na czym ja skorzystałam fajnymi kadrami. Jak tak patrzę na te zwierzaki to rzeczywiście chyba musimy od nich pochodzić:-)
Tak czy siak ubaw lepszy niż w zoo, to było naprawdę widowiskowe.
Podczas kolacji, za restauracją zobaczyłam jeszcze małe, 4-osobnikowe stadko…no właśnie…czego? Czarne osobniki z płaskimi, wydłużonymi pyszczkami, może tajskie dzikie świnie, a może dziki… I zanosiło się już na koniec zwierzęcych opowieści na dzień dzisiejszy, gdy do pokoju przez dziurę w oknie (bo część okien ma zamiast szyb powyłamywane okiennice) wpadło coś z hukiem i trzaskiem, że na początku myślałam, że to nasz sąsiad wraca po wyprawie do pokoju. Jednak nie, ta wizyta była zdecydowanie do naszego pokoju. Duży, czarny, latający robal. Szerszeń? Robal okazał się jednak tylko krewnym Molyla, trochę zmutowanym. Poniósł śmierć. Dobranoc, mam dość zwierząt na dziś.
Aha, jeszcze tylko jedno, dziś podczas którejś kąpieli w morzu, widziałam małego, wielkości niecałej dłoni, pięknego, białego żółwia w czarne plamki.
20 stycznia
Nie dość wszystkich moich obaw dotyczących zagrożenia Tsunami, dostałam e-mail od kolegi X., w którym treścią i główną myślą przewodnią był link do strony portalu wp.pl, a wdzięczny tytuł artykułu z 18.I. brzmiał: „Nadchodzi gigantyczne trzęsienie ziemi”. I rzeczywiście artykuł nie odbiegał wiele od tematu. Suche informacje, że do Indonezji nadciąga potężne trzęsienie ziemi, które zmiecie z powierzchni ziemi miasto Padang i wywoła tsunami, ponieważ to z 2004 roku jeszcze nie wyładowało całych swych mocy. To było bardzo budujące po tabliczkach z ostrzeżeniami, wizjami i nieprzespanej nocy oraz po obejrzeniu wiadomości o trzęsieniu ziemi na Haiti.
Dziś po już prawie przespanej nocy, bo spałam całe jej pół, a przeżytej cudem z powodu niemalże uduszenia, bo przecież o północy (a wczoraj nawet o 23:00) wyłączają prąd, zatem i wiatrak, który powoduje i tak nieznaczne ruchy w tym gęstym powietrzu, po prostu nie działał. Jak oni tu w ogóle dają radę?
{jumi[*1]}
Wyruszyliśmy na wyprawę na plażę Ao Sone, 4km marszu. I w zasadzie wiele się nie wydarzyło. Spacer przyjemny, ładna plaża, szerokości może nie aż tak znacznej, za to długości naprawdę porządnego lotniska – 3km – postaci ginęły w oddali i naprawdę nie było widać jej końca. Dużo zieleni, krabów (jeden ciekawy egzemplarz nawet udało mi się dziś sfotografować. Fala podrzuciła mi pod nogi, między dużymi kamieniami przez które właśnie się przeprawiałam, piękną muszelkę. Wydawało mi się, że się poruszyła. Ale żeby upewnić się, że na pewno to nie udar, szurnęłam muszelkę patyczkiem. Jakie było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że nie jest to, jak przypuszczałam, ślimak, a krab z takim pięknym domkiem.), odgłosy śledzących nas małp i wśród tych odgłosów jeszcze jeden niesłychany dźwięk, który na mojej liście rankingowej tajskich dźwięków obejmuje prowadzenie przed cykadami przypominającymi nadrzewne połączenie świerszcza z żabą. Ten dźwięk wydawany przez nieokreślone przeze mnie jak dotąd żyjątka zamieszkujące drzewa, rozpoczyna się od czegoś w rodzaju „trrrr…” przechodząc stopniowo w ewidentny gwizdek czajnika przy wrzącej wodzie. To wszystko oczywiście z siłą głośnika na koncercie, przy którym się niefortunnie stanęło oraz oczywiście przez stereo, no bo las był z dwóch stron ścieżki. No i tak sobie idziesz przez taki las i sobie myślisz, kurde, niech ktoś wyłączy wreszcie ten czajnik! Nie no, niepodważalny zwycięzca:-)
Po powrocie ze spaceru kolejna małpia scenka. Małpa-złodziejka tym razem uciekła z paczką chipsów w zębach, co wzbudziło kolejne zamieszanie wśród fotografów z naszej baungalowskiej wioski.
Swoją drogą zachód słońca obnaża bardzo dokładną ilość fotografów tu zamieszkujących. Wszyscy perfekcyjnie wyposażeni w statywy i po trzy obiektywy. Czy oni mają kogoś, kto za nimi to nosi?
21 stycznia
Y. poszedł sobie na 12-kilometrową (w jedną stronę) wyprawę do jakiegoś dawnego więzienia i nad wodospad. Ja miałam zostać i korzystać ze słońca, uzupełniając w opaleniznę miejsca po zgubionej skórze, bo przecież nie dam rady tam dojść (zdaniem Y-ka oczywiście)... Z tym, że słońca dziś nie widziałam jeszcze póki co. Chyba na złość. No dobrze to zacznę od śniadanka, a w następnej kolejności policzę średnie wydatki dziennie, dotychczas. Przy okazji dowiem się jaki dziś dzień tygodnia, miesiąca i który dzień wyprawy. Strasznie się tu zatracam. Czas swoje, a ja swoje...
Wczorajszy dzień śmiało nazwałabym dniem zwierzaka, albo robala. Na Ko Pha Ngan przez niemalże tydzień nie było ich tam tyle, co tu w 2 dni. Inwazja małp, mrówka w mojej Coli, której mało co nie wypiłam, duży insekt, który wycierał się w mój ręcznik, dwa ogromne karaluchy w łazience (pomijając już mrowisko w tym samym miejscu i mrówki grupowo noszące po ścianach jakieś patyki), jaszczurka, która postanowiła spać w naszym bungalowku (tu mogę dodać, że to jest trzeci dźwięk na mojej liście) oraz rano odnalezienie wielkiego karalucha/żuka w kubku z herbatą (szczerze to już nie wiem, co tu jest karaluchem, a co zwykłym żukiem).
Kolejny samotny spacer, tym razem plażą Maloe zaowocował krabową sesją fotograficzną. Okazało się, że tych chodzących muszelek jest tutaj dużo więcej, całe setki. Każdy w innej muszelce, a niektóre były niebywale piękne i kolorowe.
Po powrocie nowoprzybyli lokatorzy do naszego sklejonego ścianą bungalowu, okazali się Polakami. Przywitałam ich serdecznie, nawet sama zaczepiłam, bo jednak fajnie pogadać we własnym języku. Ucięliśmy sobie krótką pogawędkę, podczas której dowiedziałam się, co mnie pogryzło podczas wczorajszego pobytu na plaży Ao Sone. Ponieważ na gołym piasku, centralnie w słońcu nie szło wytrzymać, postanowiłam zbliżyć się trochę do wody, tak by fale delikatnie obmywały moje ciało i żeby czuć było morską bryzę. Długo się nie należałam. Teraz właśnie się dowiedziałam, że były to, zupełnie niegroźne, ale też mocno upierdliwe, pchły plażowe – fuj! Zatem jeszcze inne stworzenia. W nocy też mnie coś podszczypywało i nie pozwalało zasnąć.. Czyżby to pchły łóżkowe?
Swoją drogą Ci państwo, którzy przyjechali, wygląda na to, że też już trochę świata zwiedzili. Tajlandia co najmniej kilkakrotnie, Borneo, Kambodża, Egipt. Tylko tyle wspomnieli podczas 10-minutowej rozmowy. Ja chyba też tu wrócę, tu w sensie do Tajlandii, ale wybierając inne miejsca by mieć większe rozeznanie. W zasadzie czemu nie, piękny kraj, łatwo się po nim podróżuje, jest ciepło, żeby nie powiedzieć skrajnie gorąco i co ważne, jest tanio.
Tak sobie dywaguję przed domkiem, a małpy zaczynają kolejne oblężenie, lecę!:-)
Swoją drogą, podobno są tu ich dwa rodzaje, szare, które widziałam i czarne...
22 stycznia
Moja skóra dziwnie reaguje na tutejszy klimat. Jak tylko wysmaruję się olejkiem w celu opalania, a potem dostanę najmniejszą dawkę słońca, a co za tym idzie potu, od razu pojawiają mi się na całym ciele bąble podskórne, w których zbiera się woda (a nie daj Boże jeszcze wejść do wody, wtedy bąble zwiększają swoją objętość dwukrotnie), następnie pękają i skóra zaczyna odchodzić płatami. Bąble przekazują mi informację, że skóra postanowiła mnie opuścić i jest to tak systematyczny proces, który powtarza się nieustannie od dwóch tygodni na poszczególnych częściach ciała, najpierw nogi, potem plecy, ramiona, znowu nogi, wczoraj brzuch, dzisiaj dekolt, wyglądam jak krowa – łaciata:-)
Teraz już wiem, po muszli można spodziewać się wszystkiego. Nigdy nie wiesz co kryje muszla. Dziś podczas południowego przypiekania się na plaży, powiązanego z równoległym gubieniem kolejnych warstw skóry (ile człowiek ma warstw skóry??) oraz kolejnej kąpieli orzeźwiającej w słonej wodzie, po której skóra jakby odpada jeszcze szybciej, zostawiłam klapki przy brzegu i musiałam po nie wrócić, przy okazji znajdując przy nich piękną, dużą, brązową muszlę. Oczywiście nie była pusta. Okazało się, że zamieszkuje ją robaczek wyglądający jak skorpion z podwiniętym ogonem, czarny w blado żółte kropki i z niebieskim językiem. Opuścił swój domek. Popołudniem spacer do lasu w poszukiwaniu czarnych małp. Co prawda małp spotkałam wiele, niektóre wręcz krzyczały na mnie abym natychmiast opuściła ich teren, co też posłusznie zrobiłam, ale czarną małpka była tylko jedna. Siedziała wysoko na drzewie więc jakość zdjęcia jest raczej niezadowalająca. Jednak gdy na mnie zerkała z wysokości wyglądała jak przybysz z przyszłości – białe obwoluty wokół oczu i ust sprawiały wrażenie wyglądu naprawdę kosmicznego i budziły respekt.
Wieczór spędziliśmy z naszymi sąsiadami Polakami, Basią i Miśkiem (jej mężem, postawnym, dobrze zbudowanym facetem, chyba z 190cm o imieniu Piotr). Cóż za urokliwe zdrobnienie, bo bardziej przypominał gryzli, chociaż rzeczywiście był bardzo przyjemnym i miłym człowiekiem.
Zaczynam preferować (a raczej tęsknić) styl europejski. Tajskie jedzenie jest naprawdę świetne, pikantne (tak jak lubię), jest w czym wybierać. A jednak trzeci tydzień z rzędu ryżu i makaronu... nie mam siły. Tęsknię za białym chlebem, masłem i żółtym serem. Dlatego też od kilku dni przeplatam obiadowe Pad Thai z kanapkami z tuńczykiem i herbata na śniadanie.
23 stycznia
Zbiórka o 9:00 przy restauracji – wyjazd. Kolejna mała zmiana planów. Miał być Bangkok i Kambodża, ale jako, że dojedziemy do Bangkoku w weekend i nikt nam nie załatwi w tym czasie wizy, po drodze zahaczymy o Krabi.
Po kilku nieprzespanych już nocach ruszamy z portu na Tarutao (na którym nie wiedzieć czemu zrobiłam furorę wśród muzułmanów, którzy wciąż prosili mnie o zdjęcie) dostaliśmy się z powrotem do Pak Bara. Swoją drogą ciężkie życie ma blondynka w Azji (chociaż pewnie nie tylko tu), wciąż ktoś zagaduje, zaczepia, pyta skąd jesteś, robi sobie z Tobą zdjęcia, a przy tym pewnie jeszcze ma za mega naiwną.
W Pak Bara od razu sama znalazła się agencja, która nas zabierze minibusem do Krabi. 450THB/os – utargowaliśmy na 350. 4 godzinki i jesteśmy w Krabi – dość turystycznym miejscu. W Tajlandii oni wszyscy chyba prowadzą sieciowe interesy, których są właścicielami w liczbie przynajmniej dwóch. I tak pani, która przygarnęła nas zaraz po wydostaniu się z minibusa i zaciągnęła do swojej agencji turystycznej, poleciła nam swój hotel, w którym de facto zostaliśmy. Co prawda z dala od tego resortowo-plażowego raju, ale znaleźliśmy sobie inne atrakcje. Po odnalezieniu KFC już byłam szczęśliwa:-) (tajskie żarcie jest naprawdę wspaniałe, ale mała przerwa w postaci Singera z panierowanym kurczakiem w super sztucznej bułce na pewno nie zaszkodzi). Szczęście uzupełniliśmy 300ml SinSom (tajskie połączenie rumu, whiskey i koniaku) i popłynęliśmy drewnianą łódeczką do pewnej, podobno niegroźnej ilości, wypełnionej wodą, z przemiłym staruszkiem, o szczerym uśmiechu choć niekompletnym uśmiechu. Najpierw w przyjemnej skałkowej okolicy odwiedziliśmy jakąś dużą jaskinię, następnie popłynęliśmy do wioski rybackiej, w sumie również rodzinnej wioski naszego kapitana. Niepowtarzalny widok. Domy przypominały szopki i małe, drewniane, rozpadające się garaże czy baraki poustawiane na pozbijanych deskach, które natomiast by utrzymać się na powierzchni wody zamocowane były do czegoś w rodzaju poduszek powietrznych. Wyglądały zupełnie jak pływające domy. Niektóre, wydaje mi się, że należące do bogatszej części wioski, były już bliżej brzegu, może nawet prawie na brzegu, usytuowane na palach. Jeden z rybaków oprowadził nas po włościach. Pokazali nam niektóre okazy ze swoich połowów (np. zielona całuśna rybka, dość nietypowego formatu oraz inna, kompletnie rewelacyjna, cała pokryta kolcami z białym brzuszkiem włącznie – po wyjęciu z wody (bo można było wziąć ją w ręce, co oczywiście zrobiłam) nabierała tyle powietrza, że momentalnie przybierała kształt kolczastej kuli z wybałuszonymi oczkami).
Dotarliśmy na jakąś tajską imprezkę w mieście. Połączenie festynu, na którym dzieci na secenie prezentowały swoje umiejętności wokalne i taneczne, z nocnym bazarem. Jednym słowem mnóstwo ludzi. Ale zabawa i doświadczenie nie do odtworzenia. Po zrobieniu każdego zdjęcia uśmiechali się do mnie promiennie, że byłam gotowa pomyśleć – oni mnie naprawdę lubią, a bynajmniej nie przeszkadza im moja obecność!:-) chyba nawet powiedziałam to na głos, kilkukrotnie. Z szumem w głowie poszłam spać.
24 stycznia
Kolejna nieprzespana noc (podczas której samoloty spadały z nieba po kilka na raz – taki sen). Że ja jeszcze funkcjonuję.
Wygląda na to, że rozpoczął się ostatni tydzień mojej podróży… ale póki co wydaje mi się, że zniosę dzielnie powrót w środek zimy (tu +35 stopni, w Polsce zima stulecia i temp. -35 stopni), pewnie mi się tylko wydaje jednak..
Dziś wyprawa łódką do centrum turystycznego Krabi. Piękne widoki, z każdej strony skały, potężne, piękne, kolorowe, pojedyncze i w gromadach, wyrastające po środku morza. Pierwsza plaża na którą dotarliśmy – Railay Beach - była niezwykłej urody, otoczona właśnie tymi skałami, białymi i czerwonymi. Z tego, co zdążyliśmy się zorientować, można się było na nie również wspinać, dla amatorów ścianek i gór:-) Aby dostać się na drugą plażę musieliśmy dostać się na West Railay, na zachodnią stronę cypla. Po drodze mijaliśmy resorty ućkane jeden na drugim w postaci murowanych osiedli (min. 2000THB za noc). West side to ogromna plaża po sam jej koniec utkana na gęsto turystami na leżaczkach, ręczniczkach, piaseczku, w wodzie, no całe tabuny. Okolica naprawdę prześliczna, gdyby tak tylko wykopać stamtąd tych wszystkich ludzi. Również osadzone pośród skał, a uroku dodają „zaparkowane” w mega długiej linii słynne tajskie łódki z kolorowymi szmatkami przywiązanymi na dziobie. Jedna taka łódeczka zabrała nas na ostatnią już w dniu dzisiejszym (a może nawet już do końca wyjazdu) plażę. Ta okazała nam prawdziwą twarz Krabi. Plaża długa, ale niezbyt szeroka, zapełniona na ścisk plażowiczami... gdyby tak się dało opalać jeden na drugim, to znacznie więcej by ich tam weszło;-) woda też jakaś taka mętna, jakby przybrudzona. Zaraz za plażą schodki i wyjście na deptak z restauracjami, butikami i innymi sklepami - dla głodnych był McDonald’s, a dla nieodzianych Armani.
Teraz już siedzę w dwupiętrowym autokarze w delfinki do Bangkoku:-) Na samą myśl o 12-godzinnej podróży bolą mnie wszystkie członki, a dopiero wyruszyliśmy.
{jumi[*1]}
25 stycznia
Bangkok po raz drugi. Bezsenności ciąg dalszy. 6 rano. Weź tu człowieku bądź mądry i znajdź hostel o tej porze na KhaoSan Rd. Po 12 godzinach podróży autobusem nie zależy mi specjalnie na luksusach, oby było łóżko. Niestety w pierwszych, no prawie dziesięciu, odwiedzonych przez nas hotelach na recepcji widniały tabliczki FULL. Po tych kilku próbach udało się, znowu jakoś tak za ładnie i pachnąco.
W Bangkoku jednak mi się śpi najlepiej:-) Y załatwił wizy, ja kupiłam bilety, jutro jedziemy do Kambodży!:-) kolejne 11 godzin w autobusie – już nie mogę się doczekać:-)
Ponieważ nie mieliśmy możliwości zrobić porządnego prania z uwagi na fakt sporej intensywności przemieszczania się, dziś nastała chwila pierwszych zakupów. Dwie koszulki I love Bangkok są w moim posiadaniu.
W końcu też zahaczę na dłuższą chwilę o kafejkę internetową.
Ale najważniejsza rzecz – strefa zagrożenia tsunami opuszczona!:-)
Kolejny spacer po Khaosan Rd., mogłabym tak chodzić w tę i z powrotem bezustannie, ta ulica żyje swoim życiem.
Krótka podróż lokalnym autobusem do parku Lumpini. Zawsze to jakaś oszczędność. Wsiadasz do różowego autobusu z drewnianą podłogą i wszystkimi otwartymi oknami, już w drzwiach czeka na Ciebie pan/-i w masce na twarzy i kasujący bilety za jedyne 7THB, a poznajesz miasto od podszewki, gdzie tuk-tuk (w sumie również przyjemny pojazd) kosztowałby ze 100THB, jak nie więcej.
Kiedyś dziwiłam się, a może nawet i śmiałam z chińczyków w telewizji, jak chodzili w maskach na twarzy. Błąd! Po jednej takiej przejażdżce czy spacerze ulicami Bangkoku można bardzo szybko zmienić zdanie, aż samemu zaczyna się marzyć by jak najszybciej zasłonić sobie czymś nie tylko nos i usta, ale całą twarz. Po kilku godzinach zwiedzania i maszerowania ulicami wydaje ci się, że oblepiony jesteś nie tylko od słonecznego potu, ale że na tej warstwie znajduje się jeszcze jedna, znacznie grubsza i bardziej śmierdząca od poprzedniej, człowiek cały jest pokryty spalinami. To tak jakby przejść się w np. warszawskim korku, tylko że takim, w którym stałyby same stare autobusy, z których rur wydechowych wydobywa się czarny dym i tak przez kilka kilometrów pomiędzy samochodami. Wszystkim wybierającym się w te strony polecam zakup maseczki bardziej niż, no nie wiem, stoperów do uszu:-)
Park był... duży. Oczywiście zielono, stawik, setki gołębi, w dwie strony wyasfaltowane alejki, szerokie na tyle, by zrobić z nich spokojnie dwupasmową drogę przelotową do… gdziekolwiek:)
Nie zdążyliśmy nawet obejść wszystkiego, gdyż spotkaliśmy małą grupkę polaków, przy której utknęliśmy na dłuższą chwilę, aczkolwiek owocną. Podczas rozmowy, która średnio się kleiła, i w którą ja średnio się angażowałam, żeby nie powiedzieć, że bardziej mnie zainteresował waran, który wyszedł na brzeg stawu.
Opuszczając park na jednym ze skrzyżowań parkowych alejek trafiliśmy na grupowy tajski aerobik… z 50-ciu podskakujących, kompletnie nie w rytm, bez ładu i składu, Tajów w dresach… cudowny widok:-)
Po powrocie na KhaoSan w końcu udaliśmy się na tajski koncert rockowy, na który nie udało nam się dostać 3 tygodnie temu, mimo że knajpa, w której był grany była po przeciwnej stronie ulicy.
26 stycznia
7 rano wyjazd do Kambodży. Planowo – kolejne 11h w autobusie.
W praktyce wyszło trochę inaczej. Około 4 godzin do granicy. Tam 1,5h czekania w biurze turystycznym, by Ci którzy załatwienie sobie wizy do Kambodży zostawili właśnie na tę chwilę, skutecznie wydłużając i tak już dość długi proces. Przejście przez granicę (na piechotę!), potem jeszcze kilka okienek w celu, no nie wiem, chyba upewnienia się, że oby na pewno celnicy na granicy się nie pomylili i potwierdzenie tego jeszcze kilkoma pieczątkami. Co w sumie zajęło kolejną godzinę, jak nie lepiej.
Dzień dobry, witamy w Kambodży!
Z Tajlandii do Kambodży przedostawali się handlarze, starzy i starsi, dzieci, młodzież… całymi rodzinami. Na drewnianych, trudno to nazwać nawet wózkami, ciągniętych przez jedną osobę, a popychanych (albo i nie) przez jeszcze kogoś z tyłu, wieźli towar na handel, w ilości takiej, że spokojnie można byłoby załadować nim 3 albo 4 takie wózki. W taki upał wyglądali jakby wykonywali pracę ponad siły, ale na ich twarzach nie było widać smutku, za to ogromne zmęczenie. Chociaż podobno ci ludzie chcę pracować, byle coś robić, byle nie czuć się starym i niepotrzebnym. Tak czy siak, dla mnie i każdego innego europejczyka (który nie jest tak zahartowany w podróżowaniu i przyzwyczajony do widoku biedy) to wyglądało dokładnie jak Witamy w Trzecim Świecie, tu zaprzęgamy ludzi do wozów… Bardzo bolesny widok…
W autokarze, w którym organizatorzy ‘wycieczki’ po raz setny upewnili się, że wszyscy mają bilety, okazało się, że jedzie z nami Polka, która pomieszkuje w Bangkoku, studiuje, pracuje itd. Zanocowała w naszym hotelu, a wieczorem udaliśmy się na wspólny rekonesans Siam Reap. Nie narzekam, ale fajnie jest się czasem odezwać do kogoś innego, aniżeli do osoby, z którą podróżujesz.
27 stycznia
Od rana walczymy z Angko Wat. Zaczęliśmy we trójkę, ale nowopoznana koleżanka wymiękła po 2km jazdy rowerem, twierdząc że jednak zostanie w mieście.
Oczywiście zaczęliśmy od kompleksu Angkor Wat. Bardzo przyjemnie, chociaż szkoda, że świątynia w sporej części pokryta jest zielonymi siatkami wskazującymi na rozległe prace konserwujące.
Z jednej strony to bardzo dobrze, że chłopaki dbają, ale burzy to jednak widowiskowość miejsca. Objechaliśmy kompleks w kilka godzin, by następnie dostać się do ostatniej już w tym dniu, mieszczącej się na niewielkim wzgórzu – miejsce polecane do oglądania zachodów słońca z pięknymi widokami, również na główną świątynię Angkor Wat. Górka poszła gładko, okazało się jednak, że aby dostać się do świątyni na jej szczycie, trzeba pokonać mnóstwo schodów (ja ze schodami i wysokościami jestem na bakier!). Nie byłoby może w tym zbyt dużego problemu, gdyby nie to, że wejście po nich polegało po prostu na wspinaniu się, dosłownie jak po ściance, przytrzymując się kolejnych stopni, które dla utrudnienia były szerokości niecałej dziecięcej stopy, a do tego powykruszane. Jak małe stopy mieli kambodżańscy mnisi?:)
Swoją drogą zachód słońca z tego miejsca był nijaki, żeby nie powiedzieć dupowaty. Do tego ciężko było zrobić choćby jedno zdjęcie przez ścianę ludzi przede mną, a Angor Wat owszem, było widać, hen hen daleko, mocno zminiaturyzowany i po przeciwnej stronie gdzie zachodziło słońce, bez sensu. Schodzić pomagał mi jakiś przemiły francuz widząc moje zrozpaczeni w oczach, że już chyba będę musiała zostać na tej górze albo się z niej rzucić. Nie czekaliśmy na zachód…z dołu to wszystko wyglądało jak małpi gaj!
Przy jakiejś innej świątyni, która przypominała świątynię Inków i chyba jako jedyna na terenie całego kompleksu była pusta, spotkaliśmy parę Polaków. Bardzo fajni ludzie, a ich podróż ma trwać 10 miesięcy. Z nimi też spędziliśmy wieczór.
{jumi[*1]}
28 stycznia
Wschodnia część Angkor.
40km na rowerze.
Ta Phrom – świetna świątynia porośnięta drzewami i oplątana korzeniami.
Nic więcej nie mam dziś do powiedzenia… w zasadzie to po prostu nie mam siły.
29 stycznia
Kambodża w wersji turystycznej zaliczona. Czas na prawdziwą Kambodżę. Wybraliśmy się w tym celu na kolejny rowerowy wypad „na wieś”. Coś wspaniałego zobaczyć prawdziwe życie azjatyckich ludzi i świetny sposób by docenić co się ma.
30-31 stycznia
To wszystko już było... całodniowa podróż z powrotem do Thai, przeprawa przez granicę, Bangkok, KhaoSan Rd.... czas wracać.
Trochę szkoda wyjeżdżać, dużo myśli niepoukładanych, tyle jeszcze chciałoby się zobaczyć…ale to następnym razem.
Teraz czas oczekiwania na najnowszej wydanie Lonely Planet – India… :-)