ZAPAMIĘTAĆ NIEZAPOMNIANE Tajlandia & Kambodża dzień po dniu (5-31.01.2010)

Autorem relacji i zdjęć jest:

23 stycznia

Zbiórka o 9:00 przy restauracji – wyjazd. Kolejna mała zmiana planów. Miał być Bangkok i Kambodża, ale jako, że dojedziemy do Bangkoku w weekend i nikt nam nie załatwi w tym czasie wizy, po drodze zahaczymy o Krabi.

Po kilku nieprzespanych już nocach ruszamy z portu na Tarutao (na którym nie wiedzieć czemu zrobiłam furorę wśród muzułmanów, którzy wciąż prosili mnie o zdjęcie) dostaliśmy się z powrotem do Pak Bara. Swoją drogą ciężkie życie ma blondynka w Azji (chociaż pewnie nie tylko tu), wciąż ktoś zagaduje, zaczepia, pyta skąd jesteś, robi sobie z Tobą zdjęcia, a przy tym pewnie jeszcze ma za mega naiwną.

W Pak Bara od razu sama znalazła się agencja, która nas zabierze minibusem do Krabi. 450THB/os – utargowaliśmy na 350. 4 godzinki i jesteśmy w Krabi – dość turystycznym miejscu. W Tajlandii oni wszyscy chyba prowadzą sieciowe interesy, których są właścicielami w liczbie przynajmniej dwóch. I tak pani, która przygarnęła nas zaraz po wydostaniu się z minibusa i zaciągnęła do swojej agencji turystycznej, poleciła nam swój hotel, w którym de facto zostaliśmy. Co prawda z dala od tego resortowo-plażowego raju, ale znaleźliśmy sobie inne atrakcje. Po odnalezieniu KFC już byłam szczęśliwa:-) (tajskie żarcie jest naprawdę wspaniałe, ale mała przerwa w postaci Singera z panierowanym kurczakiem w super sztucznej bułce na pewno nie zaszkodzi). Szczęście uzupełniliśmy 300ml SinSom (tajskie połączenie rumu, whiskey i koniaku) i popłynęliśmy drewnianą łódeczką do pewnej, podobno niegroźnej ilości, wypełnionej wodą, z przemiłym staruszkiem, o szczerym uśmiechu choć niekompletnym uśmiechu. Najpierw w przyjemnej skałkowej okolicy odwiedziliśmy jakąś dużą jaskinię, następnie popłynęliśmy do wioski rybackiej, w sumie również rodzinnej wioski naszego kapitana. Niepowtarzalny widok. Domy przypominały szopki i małe, drewniane, rozpadające się garaże czy baraki poustawiane na pozbijanych deskach, które natomiast by utrzymać się na powierzchni wody zamocowane były do czegoś w rodzaju poduszek powietrznych. Wyglądały zupełnie jak pływające domy. Niektóre, wydaje mi się, że należące do bogatszej części wioski, były już bliżej brzegu, może nawet prawie na brzegu, usytuowane na palach. Jeden z rybaków oprowadził nas po włościach. Pokazali nam niektóre okazy ze swoich połowów (np. zielona całuśna rybka, dość nietypowego formatu oraz inna, kompletnie rewelacyjna, cała pokryta kolcami z białym brzuszkiem włącznie – po wyjęciu z wody (bo można było wziąć ją w ręce, co oczywiście zrobiłam) nabierała tyle powietrza, że momentalnie przybierała kształt kolczastej kuli z wybałuszonymi oczkami).

Dotarliśmy na jakąś tajską imprezkę w mieście. Połączenie festynu, na którym dzieci na secenie prezentowały swoje umiejętności wokalne i taneczne, z nocnym bazarem. Jednym słowem mnóstwo ludzi. Ale zabawa i doświadczenie nie do odtworzenia. Po zrobieniu każdego zdjęcia uśmiechali się do mnie promiennie, że byłam gotowa pomyśleć – oni mnie naprawdę lubią, a bynajmniej nie przeszkadza im moja obecność!:-) chyba nawet powiedziałam to na głos, kilkukrotnie. Z szumem w głowie poszłam spać.

 

24 stycznia

Kolejna nieprzespana noc (podczas której samoloty spadały z nieba po kilka na raz – taki sen). Że ja jeszcze funkcjonuję.

Wygląda na to, że rozpoczął się ostatni tydzień mojej podróży… ale póki co wydaje mi się, że zniosę dzielnie powrót w środek zimy (tu +35 stopni, w Polsce zima stulecia i temp. -35 stopni), pewnie mi się tylko wydaje jednak..

Dziś wyprawa łódką do centrum turystycznego Krabi. Piękne widoki, z każdej strony skały, potężne, piękne, kolorowe, pojedyncze i w gromadach, wyrastające po środku morza. Pierwsza plaża na którą dotarliśmy – Railay Beach - była niezwykłej urody, otoczona właśnie tymi skałami, białymi i czerwonymi. Z tego, co zdążyliśmy się zorientować, można się było na nie również wspinać, dla amatorów ścianek i gór:-) Aby dostać się na drugą plażę musieliśmy dostać się na West Railay, na zachodnią stronę cypla. Po drodze mijaliśmy resorty ućkane jeden na drugim w postaci murowanych osiedli (min. 2000THB za noc). West side to ogromna plaża po sam jej koniec utkana na gęsto turystami na leżaczkach, ręczniczkach, piaseczku, w wodzie, no całe tabuny. Okolica naprawdę prześliczna, gdyby tak tylko wykopać stamtąd tych wszystkich ludzi. Również osadzone pośród skał, a uroku dodają „zaparkowane” w mega długiej linii słynne tajskie łódki z kolorowymi szmatkami przywiązanymi na dziobie. Jedna taka łódeczka zabrała nas na ostatnią już w dniu dzisiejszym (a może nawet już do końca wyjazdu) plażę. Ta okazała nam prawdziwą twarz Krabi. Plaża długa, ale niezbyt szeroka, zapełniona na ścisk plażowiczami... gdyby tak się dało opalać jeden na drugim, to znacznie więcej by ich tam weszło;-) woda też jakaś taka mętna, jakby przybrudzona. Zaraz za plażą schodki i wyjście na deptak z restauracjami, butikami i innymi sklepami - dla głodnych był McDonald’s, a dla nieodzianych Armani.

Teraz już siedzę w dwupiętrowym autokarze w delfinki do Bangkoku:-) Na samą myśl o 12-godzinnej podróży bolą mnie wszystkie członki, a dopiero wyruszyliśmy.

{jumi[*1]}

25 stycznia

Bangkok po raz drugi. Bezsenności ciąg dalszy. 6 rano. Weź tu człowieku bądź mądry i znajdź hostel o tej porze na KhaoSan Rd. Po 12 godzinach podróży autobusem nie zależy mi specjalnie na luksusach, oby było łóżko. Niestety w pierwszych, no prawie dziesięciu, odwiedzonych przez nas hotelach na recepcji widniały tabliczki FULL. Po tych kilku próbach udało się, znowu jakoś tak za ładnie i pachnąco.

W Bangkoku jednak mi się śpi najlepiej:-) Y załatwił wizy, ja kupiłam bilety, jutro jedziemy do Kambodży!:-) kolejne 11 godzin w autobusie – już nie mogę się doczekać:-)

Ponieważ nie mieliśmy możliwości zrobić porządnego prania z uwagi na fakt sporej intensywności przemieszczania się, dziś nastała chwila pierwszych zakupów. Dwie koszulki I love Bangkok są w moim posiadaniu.

W końcu też zahaczę na dłuższą chwilę o kafejkę internetową.

Ale najważniejsza rzecz – strefa zagrożenia tsunami opuszczona!:-)

Kolejny spacer po Khaosan Rd., mogłabym tak chodzić w tę i z powrotem bezustannie, ta ulica żyje swoim życiem.

Krótka podróż lokalnym autobusem do parku Lumpini. Zawsze to jakaś oszczędność. Wsiadasz do różowego autobusu z drewnianą podłogą i wszystkimi otwartymi oknami, już w drzwiach czeka na Ciebie pan/-i w masce na twarzy i kasujący bilety za jedyne 7THB, a poznajesz miasto od podszewki, gdzie tuk-tuk (w sumie również przyjemny pojazd) kosztowałby ze 100THB, jak nie więcej.

Kiedyś dziwiłam się, a może nawet i  śmiałam z chińczyków w telewizji, jak chodzili w maskach na twarzy. Błąd! Po jednej takiej przejażdżce czy spacerze ulicami Bangkoku można bardzo szybko zmienić zdanie, aż samemu zaczyna się marzyć by jak najszybciej zasłonić sobie czymś nie tylko nos i usta, ale całą twarz. Po kilku godzinach zwiedzania i maszerowania ulicami wydaje ci się, że oblepiony jesteś nie tylko od słonecznego potu, ale że na tej warstwie znajduje się jeszcze jedna, znacznie grubsza i bardziej śmierdząca od poprzedniej, człowiek cały jest pokryty spalinami. To tak jakby przejść się w np. warszawskim korku, tylko że takim, w którym stałyby same stare autobusy, z których rur wydechowych wydobywa się czarny dym i tak przez kilka kilometrów pomiędzy samochodami. Wszystkim wybierającym się w te strony polecam zakup maseczki bardziej niż, no nie wiem, stoperów do uszu:-)

Park był... duży. Oczywiście zielono, stawik, setki gołębi, w dwie strony wyasfaltowane alejki, szerokie na tyle, by zrobić z nich spokojnie dwupasmową drogę przelotową do… gdziekolwiek:)

Nie zdążyliśmy nawet obejść wszystkiego, gdyż spotkaliśmy małą grupkę polaków, przy której utknęliśmy na dłuższą chwilę, aczkolwiek owocną. Podczas rozmowy, która średnio się kleiła, i w którą ja średnio się angażowałam, żeby nie powiedzieć, że bardziej mnie zainteresował waran, który wyszedł na brzeg stawu.

Opuszczając park na jednym ze skrzyżowań parkowych alejek trafiliśmy na grupowy tajski aerobik… z 50-ciu podskakujących, kompletnie nie w rytm, bez ładu i składu, Tajów w dresach… cudowny widok:-)

Po powrocie na KhaoSan w końcu udaliśmy się na tajski koncert rockowy, na który nie udało nam się dostać 3 tygodnie temu, mimo że knajpa, w której był grany była po przeciwnej stronie ulicy.

 

Back To Top