ZAPAMIĘTAĆ NIEZAPOMNIANE Tajlandia & Kambodża dzień po dniu (5-31.01.2010)

Autorem relacji i zdjęć jest:


 

8 stycznia

Rano kupiliśmy bilety na Ko Pha Ngan. 550THB. Rzecz w tym, że autobus odjeżdżał wieczorem, a pokój musieliśmy opuścić w południe. Co tu robić? Postanowiłam zatem odwiedzić ostatniego Buddę, czego nie zrobiłam do tej pory. Umówiliśmy się za 2h. Ponieważ było chyba jeszcze bardziej gorąco niż dotychczas postanowiłam dostać się tam tuk-tuk’iem. Prawie zasłabłam, gdy kierowca dyliżansu zażyczył sobie 150THB + wizytę w sklepie. Taxi – 100THB.. Pocałujcie mnie w…migdał. Poszłam na piechotę. Tylko, że to dalej jeszcze niż do Grand Palace.

Z krzykiem No! No! No! Omijałam wciskających mi woreczki z kukurydzą wartości złota gołębiary i gołębiarzy, bo dziś byli całą grupą. Koszulkę można było wyżymać. Dotarłam na miejsce bez większego problemu. Kilka fotek imponujących rozmiarów leżącego buddy w Wat Pho i powrót. Droga powrotna była jednak jakaś trudniejsza, bo się zgubiłam. Podobno jednak, gubić się to odnajdywać nowe szlaki… Zatem nowym szlakiem i dzięki rozmowie niemalże na migi z nie pro-turystycznymi Tajami (co oznaczało by po prostu – nie anglojęzycznymi) udało mi się powrócić w umówione miejsce i to na czas. Jeszcze tylko krótka wizyta w kafejce internetowej (świetne klimatyzowane pomieszczenie:) ), chwila na treningu Thai boxingu (Muay Thai), momencik czekania przed biurem turystycznym na kogoś, kto nas w końcu stąd zabierze i już siedzimy w autokarze. Zaczęło lać niemiłosiernie. Zapakowaliśmy wszystko co mieliśmy do środka. Błąd! Siedzenia miały takie dziwne rozkładane podpórki na nogi, że ani nóg zawinąć pod spód, ani wcisnąć tam plecaki, jak zamierzaliśmy (dla bezpieczeństwa, żeby nam bagaż nie zginął). Jakimś cudem udało się je tam wepchnąć, co spowodowało jednak, że przez 7h podróży siedzieliśmy z kolanami w zębach! Do portu dotarliśmy jakieś 4h za wcześnie. 3 nad ranem. Poczekalnia – barak z matami do leżenia. W sumie lepsze to, niż dalej kulić nogi. Tak zatem przespaliśmy do 7 rano na podłodze i pseudo poduszkach, nieco przypominających ceratowe siedzenia wyjęte prosto z tramwaju albo inne siedziska, ale na pewno nie poduszki!

{jumi[*1]}

9 stycznia

Wsiedliśmy na stateczek. Nareszcie! Będzie wspaniale! Palmy, piaseczek i błękitna woda… Nic nie zapowiadało katastrofy. A jednak… Już po 10min po odpłynięciu od brzegu okazało się, że wody jest dużo za dużo i to sfalowanej mocno, a ja… mam chorobę morską! Próbowałam zaleczyć ją snem, co nawet skutkowało, do momentu kiedy dopłynęliśmy do pierwszego przystanku – Ko Tao, wyłączyły się silniki, a ja się obudziłam. Y wpadł na genialny pomysł – pójdziemy na górę, na pokład, jest tak przyjemnie. Rzeczywiście było. Gdyby nie odkryte dolegliwości, które wzmagały się na pełnym morzu wraz ze wzrostem fal. Usiadłam na czubie. Niemki siedzące obok poczęstowały mnie papierosem i wysmarowały się olejkiem. Poszłabym po swój, ale był gdzieś na dnie sterty plecaków na dole pokładu. Komu by się chciało skoro tu tak przyjemnie. Podwinęłam spodnie nad kolana, włożyłam okularki i delektowałam się nie spotkanym do tej pory tak wspaniałym słoneczkiem. Kolejny błąd! Szybko okazało się, że filtr 70UV by nie zaszkodził. Po nie zdjętych sandałach pozostał kwadratowy ślad na stopach. Łydki, aż do kolan, a nawet wyżej – purpurowe. Na twarzy biały ślad po okularach. Dekolt spalony, ramiona, i co dziwne, nawet plecy jak bordowe skrzydła motyla. Wyglądam jak kretyn i do tego pali żywym ogniem. No cóż, na własne życzenie. Wspaniała podróż, już nie licząc tych momentów, kiedy przy każdej fali moje wnętrzności rytmicznie razem z nimi podchodziły mi do gardła, i tak przez 4 godziny.

W porcie od razu znalazła się setka tubylców oferująca hotele, hostele i inne swoje resorty, tworząc przy tym taki tłum, że nie było jak zejść z łódki. Przemiły taksówkarz zabrał nas do miejsca Happy Beach. Bungalow, 250THB za 2 osoby/dobę (niecałe 25zł, czyli 12,5zł/os), może 30m od brzegu morza, co prawda z zimną wodą, ale plaża i widok wynagrodziły i to…

Po zachodzie słońca poszliśmy na spacer wzdłuż plaży. Nagle hałas – coś na kształt pracującej maszyny… no sama dokładnie nie wiem jakiej… generalnie dźwięk pracującego silnika, który wciąż się nasilał. Jakie było moje zdziwienie, gdy dowiedziałam się, że to cykady. I zrobiło się świetnie. Pusta plaża, ciepły, ledwo wyczuwalny wiaterek i ten dźwięk, który był już tak bardzo głośny, że czułam jakbym siedziała między nimi, niepowtarzalny, dźwięk przypominający połączenie świerszcza z żabą, przez megafon i na drzewach :-) wciąż jednak jak pracujący silnik..

O 20.00 przeszedł sen.

10 stycznia

14 godzin snu wpłynęło błogo, ale należało się nam.

Niedziela – spędzona na robieniu NIC. Śniadanko, opalanko, obiadek, no nic :-) Wakacje!

Jedyny plan jaki powstał tego dnia, to dostać się na wyspę naprzeciwko, która okazała się bezludną. 1500THB. Zobaczymy.

11 stycznia

Wypożyczyliśmy skuter i w drogę. Piękne plaże, malusi wodospad plus view point, na który ciężko było mi się wspiąć. Trekking jest dyscypliną zdecydowanie i stanowczo nie dla mnie. Chociaż mam wrażenie, że przy panujących tu warunkach atmosferycznych – dla nikogo.

Przez ląd pognaliśmy na sam cypel wyspy, na najsłynniejszą na wyspie plażę Haad Rin, gdzie odbywa się Full Moon Party. Kiedy my tam byliśmy wszystko wyglądało w miarę normalnie, no może oprócz ze stu usytuowanych jedna przy drugiej budek z drinkami. Piękna, duża plaża, jak niemal wszędzie otoczona cudnymi wzgórzami. Podobno jednak podczas Full Moon Party nie jest już tak urokliwa. 30tyś. Osób na jednej plaży, pijanych, po różnego rodzaju pigułkach i innych narkotykach, sikający do teraz tak ładnie wyglądającego morza i ciała rozrzucone jak martwe nad ranem po całej miejscowości, to nie mogło być aż tak fajne, jak przypuszczaliśmy. Tak czy siak zabrakło nas tam. Wróciliśmy po zachodzie, mocno zadowoleni z dzisiejszego dnia. Daliśmy radę, chociaż pierwsze minuty mojego kierowcy na skuterze wskazywały na to, że jednak nie damy.


12 stycznia

Skuter dzień drugi. Ruszyliśmy z zaplanowaną jeszcze wczoraj trasę. Jedna z najładniejszych plaż na Ko Pha Ngan, okazało się, że zwiedzona w dniu poprzednim. Jedziemy dalej. Kolejny punkt na trasie – wyspa Ko Ma. Niesamowite miejsce. Na wyspę przechodzi się mielizną, zupełnie jak przeprawa przez dwa łączące się ze sobą morza. Nawet fale biły w przeciwne strony, jedną w drugą. Pięknie. Widoki niepowtarzalne. Pod wodą również, gdyż jest to miejsce reklamowane do nurkowania, snorkling’u itp.

Jeszcze jeden view point. Tym razem bez wspinaczki, wjeżdżamy skuterkiem. Stromo, ale wjechaliśmy. Zjazd zawsze gorszy. Delikatny poślizg, ale we did it! Drogi na wyspie wyglądają jak istny rollercoaster! Jedziemy dalej, zobaczymy dokąd prowadzi ta droga… Jechaliśmy tak jakiś czas do momentu, aż skończyła się droga, a naszym oczom ukazało się urwisko, przed którym ledwo wyhamowaliśmy, po czym zmieniliśmy kierunek zawracając. Asfalt mieszał się trochę ze żwirem wiec poprosiłam Y żeby uważał, na co w odpowiedzi dostałam oburzone ‘wiem!’ Minutę po moich słowach, nie wiedzieć czemu, nawet nie było większego powodu, ominęliśmy żwir, wjeżdżaliśmy pod górę, prędkość ok, i nagle zobaczyłam, że motor się kładzie na prawy bok,

potem Y, a za nimi ja... nie było nawet jak reagować, nie mieliśmy szans... przed oczami w ciągu tych kilku sekund zobaczyłam tylko aparat fotograficzny, który trzymałam w ręku i…resztę swojego życia… Potem odruchowo zamknęłam oczy. Poczułam ból w kolanie, a za chwilę na twarzy, uderzyłam brodą o nawierzchnię, na mnie spadł motor... to były sekunda, wiedziałam ze już nie mamy szans i tylko myśl co teraz będzie... usłyszałam za sobą ‘aśka??’ ...to mój pierwszy wypadek w życiu... zaczęłam sie trząść, zostawiliśmy motor, odeszliśmy na bok. Ok mogę ruszać nogami, nie jest źle... 2 min później przejeżdżała para Niemców na skuterze, zobaczyli nas całych zakrwawionych - ‘pomóc wam, coś wam sie stalo? - nie nie, ok.’, ale zatrzymali się, jak się okazało Ona była lekarzem :) no i... z mniejszymi i większymi ranami zakończyliśmy dzisiejsze zwiedzanie. Na szczęście mieliśmy kaski.. Y w sumie wygląda gorzej, całe przedramiona łydka stopa, bok, ja natomiast rozwalone kolano lewa dłoń no i twarz :(

Wieczorem wspominając wydarzenia minionego dnia, pomyślałam sobie, że w zasadzie to zakrawa na cud, ze mogę się bujać w hamaku rozwieszonym na tarasie tej małej chatki…

Zapiliśmy wszystko rumem z colą, poprawiliśmy piwem w barze na plaży przy ognisku z nowopoznanymi Grekami. Do końca dnia buzie nam się nie zamykały zastanawiając się, co tak naprawdę się stało? Na wieczór już nawet mieliśmy z tego kupę śmiechu..

Jutro liżę rany i nigdzie sie nie ruszam :)

Swoją drogą, oblewaliście kiedyś świeże rany rumem?:)

 

13 stycznia

13-sty, no właśnie…

Od rana, zamiast lizać rany – planowo, liczyliśmy straty (rysy) na skuterze. Właścicielka naliczyła ich na 10.000THB (1.000pln)! No come on! Policyjne groźby spowodowały spadek kosztów naprawy do 5.000THB. To wciąż dużo, ale 2.500THB na głowę (czyli jakieś 75$) jesteśmy w stanie łyknąć. Zresztą, tak czy inaczej zapłacić musimy, gdyż kartą przetargową jest mój paszport, który dałam w zastaw przy wypożyczaniu skutera.

Co za dzień! Do tego z planowanego opalania nici. Po wczorajszym nocnym oberwaniu chmury dziś nadal pada. Widocznie jeszcze się wszystko nie oberwało :) Jak 13-sty, to 13-sty. Ściana deszczu. Poszliśmy na spacer wybrzeżem. Wieczorem być może jakaś impreza w dżungli, chociaż przy takiej pogodzie… we’ll see ehhh.

Z imprezy nici. Wszystko na niebie i ziemi pozbawiło nas dylematu – nie przestało padać.

 

Back To Top