ZAPAMIĘTAĆ NIEZAPOMNIANE Tajlandia & Kambodża dzień po dniu (5-31.01.2010)

Autorem relacji i zdjęć jest:

6 stycznia

Y i jego jet lag spali chyba do obiadu. Postanowiłam odwiedzić zamknięty wczoraj Grand Palace. Wyruszyłam około 14-stej. Drugi dzień w Bangkoku, tym najbezpieczniejszym miejscu na świecie, jak mnie zapewniano, a ja dałam się okraść! Tak, dałam się, i to jak!

Szłam sobie grzecznie szeroką alejką prowadzącą do celu z aparatem uwieszonym na grubym pasku z jeszcze większym i grubszym napisem Sony, wyglądając jak rasowy turysta, robiąc zdjęcia gromadom gołębi. I wtedy ona, stara Tajka, z twarzą całą wymalowaną na biało, co przypuszczalnie nie miało straszyć ludzi, a jedynie chronić przed słońcem, zaczęła wciskać mi do rąk niezliczone ilości woreczków z kukurydzą dla owych zapewne głodnych ptaszków. Wtedy też przypomniały mi się słowa przestrogi przed wyjazdem chyba wszystkich członków mojej rodziny, które brzmiały mniej więcej: „nie przyjmuj żadnych prezentów, nic od nikogo nie bierz, a jak już coś dostaniesz, to od razu wyrzuć”. Było to raczej w innej konwencji. Chodziło o to, że w takim otrzymanym podarku na pewno będzie co najmniej pół kilograma narkotyków bliżej nieznanego pochodzenia i nazwy i na pewno mnie zamkną. Nie spodziewałam się kokainy ukrytej w tych małych ziarenkach, ale czułam kłopoty.. Od początku wiedziałam, że będę zmuszona zapłacić, ale Pani za jeden woreczek karmy policzyła sobie 150THB, to tyle co godzinna podróż autobusem z lotniska na Khao San, a woreczków miałam w ręku 4 lub 5. Ze zdumienia wyjęłam pieniądze, no bo czemu miałabym jej nie paru groszy nie dać.. one fifty, byłam pewna, że chodzi o 1,50THB, no ale ich angielski, mimo że mówią po angielsku niemalże wszyscy tajscy ludzie, pozostawia jeszcze wiele do życzenia. I takim oto sposobem pani wyrwała mi z ręki 160THB chcąc więcej. Moja złość sięgnęła apogeum, krzyknęłam, że to i tak za dużo i poszłam dalej zwiedzać w jakże wspaniałym nastroju.

Grand Palace. No pięknie, pięknie. Ludzi tyle, że nie dało się zrobić choćby jednego kadru bez czyjejś czupryny. A to para robiąca sobie zdjęcia na zmianę w 13stu ustawieniach, z ręką pod bok, z prawego profilu, z lewego profilu, w stronę obiektywu, nie w stronę obiektywu etc., a to 50-osobowa grupa japońskich uczniów rozłażąca się jak stonka po polu, która przyjechała chyba z celowym zamiarem zepsucia wszystkich możliwych ujęć. Ale udało i mi się poprosić o zdjęcie jakiegoś miłego Niemca, których tutaj pod dostatkiem wszędzie. Głosów polskich prawie nie słychać, doliczyłabym się chyba dwóch razy dotychczas. Zwiedzanie Wat Phra Kaew zakończyłam jako ostatnia, gdy jakiś przemiły pan w mundurze krzyknął „excuse me…” co miało oznaczać, że zamykają.

{jumi[*1]}

Drogę powrotną odbyłam w towarzystwie burzy druga stroną ulicy ze schowanym aparatem by nie kusić gołębiary. Po powrocie do pokoju okazało się, że Y nadal śpi, a to ci niespodzianka. Ból gardła, ból stopy i sen, to co najbardziej przeżywał z dotychczasowej podróży. Cóż mi zostało, przyłączyłam się do jakże pasjonującego zajęcia Y’ka i zasnęłam, jednak też odczuwałam te 6 stref czasowych.

Pod wieczór wyruszyliśmy na spotkanie z Y’ka znajomymi, którzy dziś właśnie przylecieli do BKK. Spotkanie jednak nie doszło do skutku, gdyż koleżanka w wiadomości postanowiła zawiadomić nas co jedzą i w jakiej knajpie, ale nie gdzie się zatrzymali, co przy takim natłoku lokali, ludzi i wszystkiego co z tym związane, było po prostu niewykonalne. Więc kolejny spacer Khao San Rd., piwko & Pad Thai na krawężniku, czyli nasze ulubione zajęcie, kilka zdjęć nietypowych, a może właśnie dla nich typowych strojów, bo w końcu, tak jak oni dla nas, tak i my dla nich jesteśmy egzotyczni. Potem spaceru ciąg dalszy w stronę Grand Palace, bo przecież wieczorem jest na pewno pięknie oświetlony, no i się zeszło. Dotarliśmy do pokoju ok. 3 nad ranem. Próbę zaśnięcia umilał nam kolejny rockowy koncert. Mam już nawet swoją ulubioną piosenkę…

http://www.youtube.com/watch?v=tB8dvKsOMK4  

7 stycznia

Koncert był jak co noc świetny. Trwał, żeby nie skłamać do 5a.m. Wysłuchaliśmy całego J potem już ciężko było zasnąć. Około 9 już byliśmy gotowi do kolejnej walki. Bagietki odkryte poprzedniego wieczoru w knajpie w pobliżu okazały się najlepszym wyborem. Wyruszyliśmy do centrum Bangkoku. Znów droga kolo gołębiary by dostać się na statek. Działało to na zasadzie autobusu czy kolejki podmiejskiej zatrzymującej się na poszczególnych stacjach, tyle że drogą wodną.  Podpłynęła łódka zapełniona turystami. Pan, który przywiązywał i odwiązywał łódkę na każdym przystanku, wepchnął mnie na jej pokład brutalnie, moje okulary przyjęły kształt, zdawało by się nieodwracalny, a tę podróż i  pana pamiętałam jeszcze przez kilka dni  patrząc na ranę na prawym nadgarstku. Pan odwiązał wodny autobus, huknął w ucho gwizdkiem, który służył jako alarm ‘zamykających się drzwi’ i popłynęliśmy dalej. Wysiedliśmy w okolicy China Town. Żar lal się z nieba. Wąskie uliczki, na których wszyscy coś gotowali, sprzedawali i żebrali, a między tym wszystkim jeżdżące skutery. Nikomu nie przeszkadzało, że je swój posiłek przemielony ze spalinami z tych małych motorków. Idąc tak sobie uliczkami Bangkoku można zauważyć ludzi głównie jedzących. Że im się chce jeść w taką pogodę..

Myśl, jaka przebiegła mi przez głowę spacerując po China Town była następująca: skoro tu wszyscy sprzedają wszystko, to kto to do cholery kupuje?:)

Domy poza głównymi ulicami przypominającymi amerykańską chińską dzielnicę, rozdupczone do potęgi, strach było by tam wejść, a co dopiero zamieszkać. Wróciliśmy na łódkę i popłynęliśmy do centrum – Siam, już bez uszczerbków na zdrowiu. Stamtąd kolejką Sky Train, która wydawało by się, że będzie pędziła z prędkością światła, a ona jechała sobie powoli, bardzo powoli, wolniej niż osobowy tyle że po torach wybudowanych na wysokości. Takie powolne podniebne metro.

Wędrowaliśmy wśród wieżowców, przeszliśmy przez centrum handlowe, w którym jak już w ogóle ktoś szedł, to był to biały, a bynajmniej na pewno nie azjata. Hotel, w którym pozwolono nam wjechać na górę i zrobić zdjęcia miał ok. 50 pięter, my dotarliśmy tylko na 26, ale i tak było warto, chociaż panorama Bangkoku niewiele różniła się od warszawskiej czy innego większego miasta. No może poza tym małym szczegółem, że tu jest wyjątkowo dużo zieleni.

Podróż statkiem – done √,

Sky Train – done √,

China Town – done √

Business center – done √

wracamy na Khao San Rd. lokalnym różowym autobusem z drewnianą podłogą.

Spałam do 21-wszej, kiedy wrócił Y z informacją, że odnalazł się ze swoimi znajomymi – za 15 minut jedziemy na Pat Pong, dzielnicę rozpusty. Prawdopodobnie cel niejednego turysty z Europy i nie tylko.

Bazarek z kolczykami i innymi pierdółkami-ozdóbkami, a za nim co krok lokale z porozbieranymi Tajkami, cóż za kontrast. Wydawało by się extra. Nic podobnego! Weszliśmy do knajpy, wiadomo popatrzeć, z typowym tajskim Pussy Show! Dziewczyny małe, ale to akurat nie dziwne, grube i brzydkie, a to już gorzej. Usiedliśmy. Piwo 300THB! Kolejne - 150HB. Jak tylko zajęliśmy miejsca zaraz koło nas znalazło się około 10 sztuk takich rozebranych. Wykonywały przyjacielskie ruchy szklankami, jakby chciały się z nami stuknąć browarkiem i powiedzieć na zdrowie. Za chwilę stało na naszym stoliku 10 innych szklanek z różnymi napojami. Szybko domyśliliśmy się, że za wszystko zapłacić musimy my. No niestety dziewczyny, nie tym razem. Zaczął się show. Dziewczyny stały na scenie niemalże nieruchomo. Co jakiś czas przebierały z nogi na nogę w ramach tańca. Co parę minut któraś występowała przed szereg i wyjmowała sobie sznur jakby hawajskich naszyjników kwiatowych czy innych kotylionów ze swoich narządów rozrodczych, kolejna otworzyła tym samym organem kilka butelek czegoś, inna, spaliła z 5 papierosów na raz, nie wspomnę czym, a jeszcze inna, za pomocą tego samego narządu, strzelała patyczkami czy cokolwiek to było (w naszą stronę) do baloników, przebijając wszystkie.

Siedzący obok nas mężczyzna, na którego twarzy, również owym narządem, siedziała jeszcze inna brzydka Tajka, bawił się wybornie. Dość! Wyszliśmy.

Dla kontrastu weszliśmy do lokalu, gdzie już kompletnie ubrane, naprawdę ładne Tajki tańczyły sobie na scenie, promiennie się uśmiechając… i piwo tylko 140THB :) aż miło się siedziało.

Wróciliśmy na Khao San Rd. zmiażdżeni tym, co zobaczyliśmy. Spacer po Khao, kąpiel, spać,…koncert!

 

Zgodnie ustaliliśmy wyjazd na wyspę w dniu następnym.

Back To Top