18 stycznia
Już wiem! Wyraz, który idealnie oddaje panujący tu klimat to Sanatorium! Wczoraj myślałam o koloniach, ale nie, jednak sanatorium. Dużo tu rodzinek z dziećmi, starszych państwa, restauracja wygląda zupełnie jak stołówka, domki jak schronisko, cisza nocna o północy. Nie ma po co wstawać, no ale trzeba. Pójdziemy na plażę, śniadanko, a potem się zobaczy, bo mapka (czarno-biała kserówka z recepcji) niewiele mówiła, no może oprócz kształtu wyspy.
Już prawie na plaży zobaczyłam dwie małpki. Ale tu jest fajnie!:-) Kurde zostawiłam aparat w domku. Przez cały dzień uzbierało się jeszcze kilka tych małpek. A to szły sobie wyasfaltowanym chodniczkiem, a to jadły znalezione kokosy zatapiając w nich całą głowę siedząc na drzewie, a to chodziły po stołach na stołówce, rzecz jasna tych samych, na których my potem jedliśmy, aha no i dwie wyjadały coś z przewróconych uprzednio pojemników na śmieci.
Niech się coś dzieje, weźmy rowery (250THB/sztukę do 17:00... hehe tanio tu nie jest na pewno. W to miejsce na Ko Pha Ngan mielibyśmy skuter na 3 doby!) No nic, jedziemy. Podjechaliśmy jakieś 500m, pierwsza górka, a rower, niby górski, staje dęba wyraźnie apelując, że on dalej nie jedzie! O masakro. Rower pod pachę i idziemy. Kondycja -1. Nie dojdę! Pot wystąpił w postaci bąbli pod skórą, na skórze i mam wrażenie, że zostawał nawet na asfalcie. W końcu z górki. Górka zdawała się nie mieć końca.
Maloe. W zasadzie kolejna osada różowych bungalowów, ale już w znacznie przyjemniejszym otoczeniu. Przywitał nas las palm (to co, że sztucznie i jak od linijki zasadzonych?:-) ...Podobno można obliczyć stopień ingerencji człowieka w środowisko poprzez policzenie kątów prostych na płaszczyźnie 1m2. Analogicznie, im więcej kątów prostych, tym większa ingerencja ręki ludzkiej). I plaża jakaś taka fajna, tu skałki, co jakiś rząd iglaczków palma, łupinki kokosów porozrzucane tu i ówdzie, fajnie. Zostajemy. Jutro się przenosimy do Maloe, do domku po jakiejś parze. Tylko teraz jeszcze jak stąd wrócić, a potem jak dotrzeć z plecakami??
Wrócić się udało – jakoś. Pchaliśmy rowery pod górę tylko przez jakąś połowę drogi… więcej rowerów nie wypożyczymy na pewno! Bynajmniej nie na tej wyspie.
19 stycznia
Ostatniej nocy długo nie mogłam zasnąć. Zaowocowało to kilkoma przemyśleniami, a raczej niezapisanymi obrazkami, takie migawki...
Obrazek 1
Nakon Si Thammarat. Pierwsze minuty po wyjściu z dworca kolejowego, zaraz po rikszarzach i motocyklach - taksówkach. Chodnik, handel kwitnie. Starsza pani jak zwykle sprzedające coś. Tym razem jednak zawartość wielkich, metalowych miednic ruszała się, ewidentnie żyła. Zawartość pierwszej i drugiej to małe, wielkości dłoni żółwie. Słodkie. Trzecia misa, również wypełniona była po brzegi jakąś ruszającą się formą życia. Były to grube, grubości 1,5 kciuka, długości również porządnego kciuka, koloru jasno kremowego, z dużymi, czarnymi głowami, wijące się, ohydne robale bez nóg. Coś a’la dżdżownice. Matko przenajświętsza czy oni to jedzą?! Mam nadzieję, że to nie wylądowało w żadnym konsumowanym przeze mnie dotychczas tajskim posiłku… a co z żółwiami? Też je jedzą? No to już by było za wiele…
{jumi[*1]}
Obrazek 2
Odnośnie sanatorium, czy nazwijmy to, ośrodka wczasowego, przyszła mi taka myśl do głowy, że jakby tak jeszcze to wszystko ogrodzić, np. siatką, taką pomalowaną na zielono, albo drutem kolczastym, było by idealnie.
Wybaczcie sarkazm.
Ma to miejsce jakieś swoje zalety na pewno, jednak minusy znacznie przeważają.
Przypominam sobie klimat z Ko Pha Ngan. Wyspa, normalne miasteczko tętniące życiem, po którym można się przemieszczać bez ograniczeń. Fakt, dużo turystów, bo co krok to maly resort z bungalowami, to sklep, to przydrożna knajpka obwoźna rozstawiana na motorze, ale było jakoś tak normalnie. Otwarta przestrzeń, mimo że zamknięta na małym kawałku lądu gdzieś pośrodku morza, człowiek czuł się wolny… A tutaj, nie jestem nawet pewna do końca czy jest tu jakiś sklep. Droga prowadzi tylko do pewnego momentu. Nie ma pola manewru…
Obrazek 3
Na to przemyślenie składa się kilka elementów..
Wzdłuż alejek przy plaży poutykane w ziemię niebieskie tabliczki na wysokość 2m z napisem „TSUNAMI HAZARD ZONE” i strzałkami, w którą stronę uciekać, mocno przykuły moją uwagę. Plus nocna Posadówka na plaży. Te dwa czynniki w efekcie wywołały lęk przed morzem i szumem fal bijących głośno o brzeg oraz wizje, że kutry rybackie, które widać było na horyzoncie (a w zasadzie ich światła) nagle zmieniły swoje położenie jakby się przesuwały na jakiejś ogromnej fali… To wszystko w efekcie zaowocowało nieprzespaną nocą, podczas której wciąż upewniałam się, podnosząc się do pozycji siedzącej i patrząc przez okna, przez które był widok na morze, czy te statki oba na pewno jeszcze tam są. Źle ze mną. Że już nie wspomnę o modlitwach by morze w końcu przestało mi przypominać, że wciąż tam jest i przestało szumieć.
Dzień kokosa.
Jak również przeprowadzki do osady Ban Maloe.
W drodze do recepcji, przed samym naszym domkiem scenka. Dwie małpki, z czego jedna zajęła miejsce na trzech dużych pojemnikach na śmieci w trzech kolorach. Podniosła klapę pierwszego, włożyła głowę, zamknęła. Podniosła klapę drugiego, włożyła głowę, zamknęła. Widocznie to musiały być pojemniki na szkło i papier:-) lub zostały po prostu wcześniej opróżnione. Także małpka niewiele myśląc wskoczyła cała do przewróconego obok trzeciego kubła. Wtedy do mnie dołącza Y. z nową małpią historyjką. Podobno do opuszczonego już przeze mnie i opuszczanego przez Y. naszego domku, na balkon weszła małpa. Chciała wejść do środka, ale coś ją spłoszyło. Poszła na balkon sąsiadów (bo nie wiem czy wspominałam wcześniej, że nasze domki do tego wszystkiego, przypominały zwyczajowe osiedle domków jednorodzinnych w małym mieście, mianowicie były domkami szeregowymi, tzw. Bliźniakami), gdzie przy pokrzykiwaniu sąsiadki wybiegła tą samą drogą z opakowaniem Pringels’ów w ręku i schowała się z koleżanką małpką pod balkonem. Szkoda, że tego nie widziałam.
Kolejna próba skorzystania z Internetu. Bo jak się dostaniemy do Maloe o Internecie możemy zapomnieć – 4km pod górę, o nie, dzięki. Dwa stanowiska czynne do 16:00. Jak to się dzieje, że za każdym razem, kiedy mogę z niego skorzystać nagle okazuje się, że albo już trzeba iść bo zaraz autobus, albo czas się skończył, albo, tak jak właśnie teraz, że podjechał samochód, który miał nas zabrać na kolejne ‘osiedle’. A przecież specjalnie wyszłam wcześniej by mieć czas... Tak się zastanawiałam, gdybym chciała napisać krótkiego mail’a pozdrawiającego (nie stosując metody kopiuj-wklej) do każdego, do kogo rzeczywiście chciałabym napisać, to ile czasu musiałabym na to poświęcić i czy znowu by mi nic nie przerwało? Zdaje się jakbyśmy mieli dużo czasu, no bo w sumie cały miesiąc w moim przypadku, dni płyną sielsko, nie mamy jakichś bojowych zadań, a jednak gdzieś ten czas umyka. Czy na pewno dobrze go spędzamy?...
Różowe bungalowki w Maloe tylko z wierzchu wyglądały cukierkowo. W środku nie było już tak słodko, no ale jednak znośnie. 2 godzinki na plaży (dłużej się nie da w pełnym słońcu, nawet dwie to aż nadto) wzbogacone siedmioma kąpielami w nieco chłodniejszym niż temperatura piasku i porządnie wzburzonym Morzu Andamańskim. Krótki samotny spacer na plażę i triumf. Oprócz serii zdjęć (bo jak się okazało w tej części wyspy małpy chodzą stadami, a nie jak na poprzedniej plaży w parkach) wróciłam z okazałym trofeum. Ponieważ za naszym osiedlem już nie aż tak posklejanych bungalowów, bo tylko po dwa, rozpościera się zagajnik posadzonych pięknie i w szeregu kokosowych palm, postanowiłam jeden owoc sobie zdobyć. Był wielkości dużej głowy, a proces jego otwierania/rozłupywania trwał nie krócej niż pół godziny. Niesamowite uczucie, coś jak uczenie się wszystkiego od nowa, jak prehistoryczny człowiek szukający żywności by przeżyć, walczący z tym twardym jak kamień czymś, w nadziei, że w środku będzie coś jadalnego. Był pyszny. I ciężki – przy pomyśle rozbicia go drogą rzucenia o podłogę, spadł mi na duży palec u nogi. Bogatsi o nowe doświadczenia. Potem już tylko obserwowaliśmy jak kolejni sąsiedzi zdobywają to samo doświadczenie:-)
Zostałam sama, odpoczywałam na łóżku gapiąc się na pięknie zwiniętą pod sufitem różową moskitierę, która po rozwinięciu zasłaniała całe łóżko, tworząc kształt dzwonu i mocno ograniczając przestrzeń do spania, gdy na balkonie usłyszałam hałas. Pewnie Y. wrócił ze swojej nurkowo-spacerowej wyprawy. Ale coś mnie tknęło by jednak się podnieść. Zauważyłam już tylko ogon zawijającej za winkiel małpy z reklamówką w ręku. Skubnęła z naszego balkonu resztki kokosa, te które my uznaliśmy za niejadalne i z myślą pozbycia się ich w formie wyrzucenia zawinęłam w foliową torebkę i zostawiłam na małej ‘balustradce’. No i wtedy się zaczęło. Z domków co i rusz wydobywali się kolejni sąsiedzi by sprawdzić co to za poruszenie. To było jak inwazja małp na naszą osadę. Było ich całe stado. Małe, duże i jeszcze większe, a także takie malutkie, które przemieszczały się tylko przyczepione łapkami do brzucha matki. Wszyscy staliśmy z oczami jak pięć złotych. Niektóre chodziły po balkonach zaglądając przez okna w poszukiwaniu jakiegoś łupu albo po prostu siadały na balustradach lub krążyły wokół domku, inne skakały po drzewkach, wyglądały jakby się bawiły, biegały po plaży, jedna znalazła puszkę po Pepsi i próbowała wypić z niej ostatnią kroplę, co wyglądało dosyć śmiesznie, inna znalazła krzaczek z papryczkami chilli i spokojnie sobie jadła, kolejna siedziała na małej skałce, czy raczej dużym kamieniu kontemplując, dwie brały prysznic w przed-domkowym artystycznym prysznicu z kamieni, pozostała reszta patrzyła jak złodziej reklamówki opróżnia jej zawartość. Jadł sam, inne małpki mogły co najwyżej popatrzeć. Gdy któraś spróbowała podejść rozpoczynała się wojna wśród dziwnych dźwięków, które podczas tej walki wydawały. Jedna wykorzystała właśnie taki moment nieuwagi małpki-właścicielki torebki, zabrała ją uciekając z uśmiechem na twarzy, dosłownie.
Lee, nasz sąsiad, miał na tę okoliczność aparat z obiektywem jak 5 moich, wielkości małej armaty, przez który wyglądało jakby się siedziało pośrodku stadka. Może uda mi się wydębić od niego kilka zdjęć. Okazało się, że Lee jest zawodowym fotografem i sprzedaje swoje zdjęcia do różnych gazet w Anglii. Przyjechał tu ze swoją, wygląda na to, że dziewczyną, która jest jego dyrektorem artystycznym, i która pochwaliła moje zdjęcia zachodów słońca (na pewno tylko przez grzeczność) :-) Małpki zwąchały również, że jedni z sąsiadów uczą się właśnie otwierać kolejny orzech kokosowy, więc spróbowały podejść bliżej. Jadły z ręki. Mimo grożącej grzywny za dokarmianie, ciekawość wzięła górę, na czym ja skorzystałam fajnymi kadrami. Jak tak patrzę na te zwierzaki to rzeczywiście chyba musimy od nich pochodzić:-)
Tak czy siak ubaw lepszy niż w zoo, to było naprawdę widowiskowe.
Podczas kolacji, za restauracją zobaczyłam jeszcze małe, 4-osobnikowe stadko…no właśnie…czego? Czarne osobniki z płaskimi, wydłużonymi pyszczkami, może tajskie dzikie świnie, a może dziki… I zanosiło się już na koniec zwierzęcych opowieści na dzień dzisiejszy, gdy do pokoju przez dziurę w oknie (bo część okien ma zamiast szyb powyłamywane okiennice) wpadło coś z hukiem i trzaskiem, że na początku myślałam, że to nasz sąsiad wraca po wyprawie do pokoju. Jednak nie, ta wizyta była zdecydowanie do naszego pokoju. Duży, czarny, latający robal. Szerszeń? Robal okazał się jednak tylko krewnym Molyla, trochę zmutowanym. Poniósł śmierć. Dobranoc, mam dość zwierząt na dziś.
Aha, jeszcze tylko jedno, dziś podczas którejś kąpieli w morzu, widziałam małego, wielkości niecałej dłoni, pięknego, białego żółwia w czarne plamki.