20 stycznia
Nie dość wszystkich moich obaw dotyczących zagrożenia Tsunami, dostałam e-mail od kolegi X., w którym treścią i główną myślą przewodnią był link do strony portalu wp.pl, a wdzięczny tytuł artykułu z 18.I. brzmiał: „Nadchodzi gigantyczne trzęsienie ziemi”. I rzeczywiście artykuł nie odbiegał wiele od tematu. Suche informacje, że do Indonezji nadciąga potężne trzęsienie ziemi, które zmiecie z powierzchni ziemi miasto Padang i wywoła tsunami, ponieważ to z 2004 roku jeszcze nie wyładowało całych swych mocy. To było bardzo budujące po tabliczkach z ostrzeżeniami, wizjami i nieprzespanej nocy oraz po obejrzeniu wiadomości o trzęsieniu ziemi na Haiti.
Dziś po już prawie przespanej nocy, bo spałam całe jej pół, a przeżytej cudem z powodu niemalże uduszenia, bo przecież o północy (a wczoraj nawet o 23:00) wyłączają prąd, zatem i wiatrak, który powoduje i tak nieznaczne ruchy w tym gęstym powietrzu, po prostu nie działał. Jak oni tu w ogóle dają radę?
{jumi[*1]}
Wyruszyliśmy na wyprawę na plażę Ao Sone, 4km marszu. I w zasadzie wiele się nie wydarzyło. Spacer przyjemny, ładna plaża, szerokości może nie aż tak znacznej, za to długości naprawdę porządnego lotniska – 3km – postaci ginęły w oddali i naprawdę nie było widać jej końca. Dużo zieleni, krabów (jeden ciekawy egzemplarz nawet udało mi się dziś sfotografować. Fala podrzuciła mi pod nogi, między dużymi kamieniami przez które właśnie się przeprawiałam, piękną muszelkę. Wydawało mi się, że się poruszyła. Ale żeby upewnić się, że na pewno to nie udar, szurnęłam muszelkę patyczkiem. Jakie było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że nie jest to, jak przypuszczałam, ślimak, a krab z takim pięknym domkiem.), odgłosy śledzących nas małp i wśród tych odgłosów jeszcze jeden niesłychany dźwięk, który na mojej liście rankingowej tajskich dźwięków obejmuje prowadzenie przed cykadami przypominającymi nadrzewne połączenie świerszcza z żabą. Ten dźwięk wydawany przez nieokreślone przeze mnie jak dotąd żyjątka zamieszkujące drzewa, rozpoczyna się od czegoś w rodzaju „trrrr…” przechodząc stopniowo w ewidentny gwizdek czajnika przy wrzącej wodzie. To wszystko oczywiście z siłą głośnika na koncercie, przy którym się niefortunnie stanęło oraz oczywiście przez stereo, no bo las był z dwóch stron ścieżki. No i tak sobie idziesz przez taki las i sobie myślisz, kurde, niech ktoś wyłączy wreszcie ten czajnik! Nie no, niepodważalny zwycięzca:-)
Po powrocie ze spaceru kolejna małpia scenka. Małpa-złodziejka tym razem uciekła z paczką chipsów w zębach, co wzbudziło kolejne zamieszanie wśród fotografów z naszej baungalowskiej wioski.
Swoją drogą zachód słońca obnaża bardzo dokładną ilość fotografów tu zamieszkujących. Wszyscy perfekcyjnie wyposażeni w statywy i po trzy obiektywy. Czy oni mają kogoś, kto za nimi to nosi?
21 stycznia
Y. poszedł sobie na 12-kilometrową (w jedną stronę) wyprawę do jakiegoś dawnego więzienia i nad wodospad. Ja miałam zostać i korzystać ze słońca, uzupełniając w opaleniznę miejsca po zgubionej skórze, bo przecież nie dam rady tam dojść (zdaniem Y-ka oczywiście)... Z tym, że słońca dziś nie widziałam jeszcze póki co. Chyba na złość. No dobrze to zacznę od śniadanka, a w następnej kolejności policzę średnie wydatki dziennie, dotychczas. Przy okazji dowiem się jaki dziś dzień tygodnia, miesiąca i który dzień wyprawy. Strasznie się tu zatracam. Czas swoje, a ja swoje...
Wczorajszy dzień śmiało nazwałabym dniem zwierzaka, albo robala. Na Ko Pha Ngan przez niemalże tydzień nie było ich tam tyle, co tu w 2 dni. Inwazja małp, mrówka w mojej Coli, której mało co nie wypiłam, duży insekt, który wycierał się w mój ręcznik, dwa ogromne karaluchy w łazience (pomijając już mrowisko w tym samym miejscu i mrówki grupowo noszące po ścianach jakieś patyki), jaszczurka, która postanowiła spać w naszym bungalowku (tu mogę dodać, że to jest trzeci dźwięk na mojej liście) oraz rano odnalezienie wielkiego karalucha/żuka w kubku z herbatą (szczerze to już nie wiem, co tu jest karaluchem, a co zwykłym żukiem).
Kolejny samotny spacer, tym razem plażą Maloe zaowocował krabową sesją fotograficzną. Okazało się, że tych chodzących muszelek jest tutaj dużo więcej, całe setki. Każdy w innej muszelce, a niektóre były niebywale piękne i kolorowe.
Po powrocie nowoprzybyli lokatorzy do naszego sklejonego ścianą bungalowu, okazali się Polakami. Przywitałam ich serdecznie, nawet sama zaczepiłam, bo jednak fajnie pogadać we własnym języku. Ucięliśmy sobie krótką pogawędkę, podczas której dowiedziałam się, co mnie pogryzło podczas wczorajszego pobytu na plaży Ao Sone. Ponieważ na gołym piasku, centralnie w słońcu nie szło wytrzymać, postanowiłam zbliżyć się trochę do wody, tak by fale delikatnie obmywały moje ciało i żeby czuć było morską bryzę. Długo się nie należałam. Teraz właśnie się dowiedziałam, że były to, zupełnie niegroźne, ale też mocno upierdliwe, pchły plażowe – fuj! Zatem jeszcze inne stworzenia. W nocy też mnie coś podszczypywało i nie pozwalało zasnąć.. Czyżby to pchły łóżkowe?
Swoją drogą Ci państwo, którzy przyjechali, wygląda na to, że też już trochę świata zwiedzili. Tajlandia co najmniej kilkakrotnie, Borneo, Kambodża, Egipt. Tylko tyle wspomnieli podczas 10-minutowej rozmowy. Ja chyba też tu wrócę, tu w sensie do Tajlandii, ale wybierając inne miejsca by mieć większe rozeznanie. W zasadzie czemu nie, piękny kraj, łatwo się po nim podróżuje, jest ciepło, żeby nie powiedzieć skrajnie gorąco i co ważne, jest tanio.
Tak sobie dywaguję przed domkiem, a małpy zaczynają kolejne oblężenie, lecę!:-)
Swoją drogą, podobno są tu ich dwa rodzaje, szare, które widziałam i czarne...
22 stycznia
Moja skóra dziwnie reaguje na tutejszy klimat. Jak tylko wysmaruję się olejkiem w celu opalania, a potem dostanę najmniejszą dawkę słońca, a co za tym idzie potu, od razu pojawiają mi się na całym ciele bąble podskórne, w których zbiera się woda (a nie daj Boże jeszcze wejść do wody, wtedy bąble zwiększają swoją objętość dwukrotnie), następnie pękają i skóra zaczyna odchodzić płatami. Bąble przekazują mi informację, że skóra postanowiła mnie opuścić i jest to tak systematyczny proces, który powtarza się nieustannie od dwóch tygodni na poszczególnych częściach ciała, najpierw nogi, potem plecy, ramiona, znowu nogi, wczoraj brzuch, dzisiaj dekolt, wyglądam jak krowa – łaciata:-)
Teraz już wiem, po muszli można spodziewać się wszystkiego. Nigdy nie wiesz co kryje muszla. Dziś podczas południowego przypiekania się na plaży, powiązanego z równoległym gubieniem kolejnych warstw skóry (ile człowiek ma warstw skóry??) oraz kolejnej kąpieli orzeźwiającej w słonej wodzie, po której skóra jakby odpada jeszcze szybciej, zostawiłam klapki przy brzegu i musiałam po nie wrócić, przy okazji znajdując przy nich piękną, dużą, brązową muszlę. Oczywiście nie była pusta. Okazało się, że zamieszkuje ją robaczek wyglądający jak skorpion z podwiniętym ogonem, czarny w blado żółte kropki i z niebieskim językiem. Opuścił swój domek. Popołudniem spacer do lasu w poszukiwaniu czarnych małp. Co prawda małp spotkałam wiele, niektóre wręcz krzyczały na mnie abym natychmiast opuściła ich teren, co też posłusznie zrobiłam, ale czarną małpka była tylko jedna. Siedziała wysoko na drzewie więc jakość zdjęcia jest raczej niezadowalająca. Jednak gdy na mnie zerkała z wysokości wyglądała jak przybysz z przyszłości – białe obwoluty wokół oczu i ust sprawiały wrażenie wyglądu naprawdę kosmicznego i budziły respekt.
Wieczór spędziliśmy z naszymi sąsiadami Polakami, Basią i Miśkiem (jej mężem, postawnym, dobrze zbudowanym facetem, chyba z 190cm o imieniu Piotr). Cóż za urokliwe zdrobnienie, bo bardziej przypominał gryzli, chociaż rzeczywiście był bardzo przyjemnym i miłym człowiekiem.
Zaczynam preferować (a raczej tęsknić) styl europejski. Tajskie jedzenie jest naprawdę świetne, pikantne (tak jak lubię), jest w czym wybierać. A jednak trzeci tydzień z rzędu ryżu i makaronu... nie mam siły. Tęsknię za białym chlebem, masłem i żółtym serem. Dlatego też od kilku dni przeplatam obiadowe Pad Thai z kanapkami z tuńczykiem i herbata na śniadanie.