Z trąbką wśród burków i małż - spontaniczne Bałkany

Autorem relacji i zdjęć jest:

Podróżniczka, fascynatka Ameryki Południowej, gór, salsy i słońca.

29 VI 2012, Kraków

Marcin

Kilka tygodni temu, moja przyjaciółka, Kamila, zaprosiła Magdę i mnie na swoją wystawę fotograficzną poświęconą Saharze. Wystawa opowiada o pustyni, o ludziach mieszkających na tym nieprzyjaznym do życia miejscu na ziemi i o podróżowaniu po tym trudnym skrawku ziemi. Kiedy Kamila była w Douz w Tunezji, odbywał się tam wówczas Festiwal Sahary, na który zjechali się przedstawiciele Saharyjskich plemion od Mali po Egipt, by zaprezentować swoje narodowe tradycje, kulturę, tańce i niezwykle barwne stroje zakorzenione w ich codziennym życiu. Zdjęcia pokazują, że pomimo surowych warunków życia, serce Sahary bije bardzo mocno. Tym sercem są mieszkający na Saharze ludzie, którzy nauczyli się kochać swoją matkę żywicielkę - pustynię.

Jak tylko dowiedziałem się o planowanym przez Kamilę wernisażu, od razu potwierdziłem naszą obecność. Kiedy więc przyszedł zapowiedziany dzień, dosiedliśmy nasze rowery
i pojechaliśmy na wystawę. Jak to zwykle bywa, na tego typu spotkaniach były też inne podróżujące osoby. I jak to zwykle bywa, wszyscy się znaliśmy.

- Cześć, jak po wyprawie? Kiedy wróciliście? – zapytała Basia.

- W styczniu. Szkoda, że się nie spotkaliśmy w podróży.

Z Basią mieliśmy się spotkać na Kubie podczas naszej podróży po Karaibach. Niestety, byliśmy na lotnisku dwie godziny przed odlotem samolotu, a na cztery godziny przed startem pracownicy lotniska zamknęli bramki. Nie pomagały prośby i błagania, musieliśmy zmienić nasze plany podróżnicze.

Basia dzieli rok na lato i zimę. Tyle, że zimę zamienia na lato w cieplejszych zakątkach świata. Od dziecka nie lubi zimna, dlatego kiedy liście w Polsce zaczynają spadać z drzew, pakuje się i leci na Kubę lub do Ameryki Południowej. Do Polski wraca, kiedy kwiaty już kwitną.

- A co cię ciągnie do tej Syrii? Przecież tam jest teraz niebezpiecznie – zapytała Magda

Dzień wcześniej Basia rozesłała do swoich znajomych informację, że poszukuje samochodu na tydzień, by wraz ze swoim kolegą pojechać na krótkie wakacje. Poszukiwała też dwie osoby, które by się razem z nimi wybrali. Magda nic mi nawet nie powiedziała o tym mailu, no bo po co się pchać tam, gdzie jest wojna domowa.

- Nie do Syrii, do Serbii, na Festiwal Trąbek – sprostowała Basia.

- Na co? – zapytaliśmy chórem.

- Na Festiwal Trąbek, który odbywa się w miejscowości Guča. To takie miasteczko w środkowej części Serbii, gdzie co rok zjeżdża się pół miliona ludzi na imprezę taką jak nasz Woodstock. Wszyscy grają na trąbkach, bębnach i innych instrumentach, raczą się rakiją
i tańczą do białego rana. Różnica jest taka, że tam występują zespoły bałkańskie, tabory cygańskie i sławy takie jak Bregovic. No i właśnie na tą imprezę chce jechać mój kolega, którego poznałam podczas pieszej wędrówki do Santiago de Compostela. Strasznie się napalił, żeby to zobaczyć. Przylatuje do Polski, a potem chcemy jechać na Festiwal.

- To gdzie mieszka ten kolega?

- Pablo mieszka w Hiszpanii, ale jest Argentyńczykiem. To co, jedziecie z nami?

- Jasne, że tak! – odpowiedzieliśmy chórem – z taką różnicą, że ja podobnie jak Pablo byłem mocno zainteresowany Festiwalem Trąbek, a Magda żywo zainteresowała się Argentyńczykiem. Niewiele brakło, a Magda byłaby zeswatana z innym Argentyńczykiem podczas jej pobytu w San Salvador de Jujuy. Szklące oczy miała również podczas naszego pobytu w domu Ezequiela, w Kostaryce.  Trzeba przyznać, że ja również bardzo polubiłem Argentyńczyków i wyczuwam ich nawet szybciej niż Magda.

W każdym bądź razie – kierunek Serbia i Bałkany!

  


Sobota, 11 VIII 2012

Magda

O 3 nad ranem pobudka. Zrywamy się z łóżek po paru godzinach snu i w składzie: moja siostra Karolina, Marcin i ja wsiadamy w spakowany już wczoraj samochód.     

Przejeżdżamy przez Nową Hutę. „Trututututu” - na Al. Róż wyjemy trąbkami przez okna samochodu, co jest znakiem porozumiewawczym dla wybierających się na Festiwal Trąbek. Na przystanku czekają już na nas Basia, nasza koleżanka-podróżniczka, pomysłodawczyni eskapady, i Pablo, znajomy Basi z drogi do Santiago de Compostela, Argentyńczyk mieszkający w Hiszpanii, który wczoraj przyleciał do Krakowa. Nawiasem mówiąc, Pablo to jeden z głównych powodów mojej aprobaty dla tego wyjazdu – uwielbiam przecież Argentyńczyków.

{jumi[*1]}

W piątkę wyruszamy w trasę. Gładko przejeżdżamy przez Muszynę na Słowację, a potem na Węgry. Koło 10.30 jesteśmy już w okolicach Miszkolca. Po drodze mięsożerna część drużyny wcina pyszne sznycle, podarowane nam przez mamę Marcina, w liczbie 36 sztuk. Postanawiamy odrobinę odbić z trasy i pospacerować chwilę po Egerze. Krętą drogą pokonujemy urokliwe wzgórza pokryte równiutkimi rządkami latorośli.

W Egerze spacerujemy po starówce, zaliczając degustację wina w jednej z piwnic. Zaopatrzyliśmy się też w parę butelek czerwonego i białego trunku, a Basia kupuje sobie uroczy metalowy kubeczek z Audrey Tautou, który będzie jej towarzyszył we wszystkich bałkańskich zakrapianych rakiją integracjach.

- Koleś z Couchsurfingu, u którego mieliśmy nocować przy granicy, odpisał, że nie może jednak nas dziś przyjąć – mówi Basia. - Następny host,  który może nas przyjąć, jest dopiero w Cupriji, już blisko Gucy, musimy więc dziś tam dojechać. Cóż - ja chcę dziś zatem na wiejską imprezę w serbskiej remizie, a juro w Gucy do kopki siana z jakimś młodym Serbem.

Zmieniając się za kierownicą, kontynuujemy jazdę. Zatrzymujemy się na węgierski obiad w tradycyjnej restauracji, który okazuje się przekraczać możliwości pojemnościowe naszych żołądków. Zamawiamy z Marcinem herbatę („two hot tea, please”) i dostajemy po buteleczce lodowatej Nestei…

Do granicy węgiersko-serbskiej docieramy po 18.00. Uśmiechnięty Serb wbija nam w paszporty niewyraźne pieczątki i przy zachodzącym słońcu mkniemy autostradą w kierunku Belgradu.

Nasze pupy i kręgosłupy zaczynają protestować przeciw dalszej jeździe. Pewien mój znajomy mówi, że w długą podróż zawsze zabiera ze sobą mazak, żeby móc namalować sobie kreskę między pośladkami, gdy się rozpłaszczą. Nasze pośladki już by pewnie nie pogardziły taką operacją.

Serbska autostrada jest najlepszą drogą tego dnia, jednak oznakowanie trasy nie należy do wybitnych. Nadkładamy godzinę drogi, niepotrzebnie kierując się na obwodnicę Belgradu. Nawigacja GPS zupełnie wariuje, pokazując non stop jazdę w szczerym polu. Umęczeni jazdą, o 22.30 docieramy do Cupriji.

Nie mamy pojęcia, jak znaleźć ulicę, przy której mieszka Dalibor, nasz host, więc pytamy

o drogę miejscowych. Nikt nie potrafi nam pomóc. W końcu mijamy trzy taksówki.

- Przepraszam, gdzie jest ulica Proleterskih Brigada? – pytamy.

- Ho, ho… Jedźcie za mną! - zaproponował młody taksówkarz.

Pilotowani przez życzliwego mężczyznę, dotarliśmy do celu. W podzięce dajemy mu buteleczkę domowego wina produkowanego przez Marcina.

Pod domkiem Dalibora ciemno i głucho. Basia wysyła mu sms, że dotarliśmy, a reszta dmie w trąbki, by w ten sposób dać znać całej okolicy.      

Po kilku minutach podjeżdża czerwony kabriolet, a w nim nasz Dalibor ze swoją dziewczyną.

- Dobry den! Witajcie! Pojedziemy teraz na miejsce noclegu, bo mam dziś w gościnie jeszcze trzech Włochów i nie zmieścimy się wszyscy w moim domu. – zarządza Dalibor, Gnamy więc za kabrioletem i … docieramy do „noclegowni” w postaci lokalnego Night Clubu, gdzie Dalibor pracuje jako ochroniarz.

Przed klubem Włosi rozpalili ogień, na którym w srebrnym garnku z grubego metalu przyrządzali właśnie jedzenie. Idea Dalibora była taka, byśmy wszyscy razem z nim spali na sofach w knajpie.

- O, widzicie, moje marzenie się spełniło! – krzyknęła Basia – jest remiza, jest i impreza!

Entuzjazm jednak prowadził ciężką walkę ze zmęczeniem i pragnieniem odpoczynku w domowych pieleszach.

- Dalibor, ale jest tu łazienka? Prysznic? Jesteśmy zmęczeni po całodziennej podróży, chcielibyśmy się wykąpać.

- U, no nie ma. Możemy pojechać pod prysznic do domu. W sumie możecie spać w domu, ale ja mam tylko trzy łóżka, a was jest pięcioro.   

- Nie ma problemu, damy sobie radę.

- No to pojadę do domu i przygotuję wam łóżka. Poczekajcie tutaj, za chwilę po was przyjadę.

 Sytuacja jak z bałkańskiej komedii. Opustoszały klub nocny, Włosi pichcący jedzenie przed klubem, ceratowe sofki i my, nie bardzo wiedzący, co ze sobą zrobić. Cóż zatem nam pozostało? Przyklejamy się do sofek i drzemiemy, oczekując na Dalibora. Ten na szczęście szybko nadjeżdża i wreszcie kładziemy się spać wykąpani, w świeżej domowej pościeli.

  


Niedziela, 12 VIII 2012

 Magda

 - A gdzie jest Pablo? – pyta Karolina, przeciągając się po długim śnie.

Nie ma go jednak nigdzie.                

- Dalibor, widziałeś Pabla?

- Tak, wyszedł koło 9, pytał, gdzie jest dworzec. Chciał pojechać do Belgradu i stamtąd do Wiednia, bo tam ma znajomych…

Jesteśmy zdziwieni, że zniknął, nie dając zupełnie znać.

- No to w takim razie nie musimy spieszyć się z powrotem do Krakowa – nikt z nas nie musi wracać na samolot – podsumował Marcin, wyciągając z faktu zniknięcia kolegi pozytywne wnioski.

 {jumi[*1]}

W towarzystwie bardzo przyjacielskiego Dalibora i jego rodzinki oraz urodziwych Włochów, którzy, jak się okazało, przemierzają Bałkany na  rowerach, jemy śniadanie, złożone z jogurtu, kromek białego pieczywa z szynką oraz sałatki zrobionej z gotowanej marchewki
i ziemniaków.

- Sestry? – pyta gospodyni.

- Tak, sestry.

Okazuje się, że z Serbami można się zrozumieć, jak każdy mówi po swojemu. Jedzą syr, robią rakiję z voców, i srcem kochają lepe dziewojki i muški.


Dalibor zabiera nas na spacer po mieście. Widzimy dość ubogie, dotknięte wojną domostwa, liczne budynki są podziurawione od kul.

- Wojna trwała tutaj jakieś pół roku. Mój dom też został ostrzelany – nie mieliśmy dachu i szyb – wspomina Dalibor.

Odwiedzamy bardzo zdobną cerkiew św. Jerzego,  potem robimy małe zakupy. Najbardziej popularnym, całkiem niezłym serbskim piwem jest Law, czyli „Lew”, występujący również w pysznych odmianach (grejpfrutowe i pomarańczowe).

Rodzina Dalibora to bardzo swojscy, otwarci ludzie, Opowiadamy im po polsku o naszych planach podróżniczych.

- Dalibor, a może ty chcesz pojechać do Gučy? Mamy miejsce w aucie – za Pabla – proponujemy.

- Nie, dziś nie. Muszę iść do pracy. Ale weźcie to! – odpowiada Serb, podając nam pół wielkiej flaszki rakii.

Czule żegnamy się z rodziną i pomykamy do Gučy. Droga prowadzi przez góry, towarzyszy nam pejzaż niczym z Beskidów. Po drodze kupujemy ogromnego arbuza, którego ubieramy w okularki słoneczne i chustkę na głowę i nadajemy mu imię Pablo, bo jakoś brak nam piątego towarzysza podróży…

Instalujemy się na darmowym polu namiotowym oferującym prysznic i latrynę i biegniemy ku scenie festiwalowej. Ma dziś dać koncert Čeča, najbardziej znana serbska gwiazda – nie możemy tego przegapić! Pokonując tłumy bezzębnych, byczkowatych dresów, docieramy do bramek.

- Ale na Čečę trzeba mieć bilety! Macie?

- Nie, nie mamy. Pierwsze słyszymy. Gdzie możemy je kupić?

- W hotelu, centrum Gučy.

Przeciskamy się z powrotem przez gawiedź, myśląc swoje o serbskiej organizacji. Nigdzie nie ma informacji o tym, że koncert jest płatny,  nie ma plakatów, ani punktów sprzedaży biletów, a na nasze pytania o cokolwiek, wszyscy nam mówią „Ne rozumem”.

Centrum Gucy przypomina jeden wielki jarmark, więc przedostanie się gdziekolwiek zajmuje sporo czasu. Mięsożerna część ekipy kosztuje plaskavicę, czyli coś w rodzaju mielonego sznycla podawanego w specjalnej, drożdżowo-gofrowatej bułce. Kusimy się jeszcze na palacinky z euro kremem i plazmą, czyli naleśniki z kremem czekoladowym i posypką z mielonego tajemniczego składnika obfitego w witaminy.

Gdy docieramy do hotelu, nie ma już biletów na koncert. Postanawiamy jednak uparcie wejść na koncert za darmo. Idziemy do bocznego wejścia i przekonujemy policjantów, że należy nas wpuścić.

Złamaliśmy wszelkie zasady festiwalu: weszliśmy za darmo, wnieśliśmy alkohol
i przeskoczyliśmy dwie bramki, znajdując się tuż obok operatora kamery.

Stojąc pod samiutką sceną, widzimy słynną Čečę w pełnej okazałości. Jest ubrana tak, jak u nas gwiazdy nosiły się dekadę temu i ma kiepski makijaż, bo cała się świeci… Śpiewa jednak fajnie - bałkańskie piosenki zmieszane trochę ze stylem pop. Bawimy się świetnie!

Po koncercie znów przechodzimy przez stragany oferujące kiczowate gadżety, serbskie bardzo mięsne żarcie oraz oficerskie czapeczki i trąbki. Widzimy skąpo ubrane dziewczyny tańczące na stołach, przy których tłuści Serbowie jedzą rozmaite mięcha. Kręcą pośladkami pokazując obfite wdzięki. Gdzie niegdzie grupki trębaczy przygrywają w knajpach. Od czasu do czasu jakiś bogacz wtyka trębaczom do trąbek dolary. Karolina dostaje różę od jakiejś kobiety, a młody Serb (z pełnym uzębieniem!) usilnie próbuje ją pocałować. Dołączamy się do podrygującej grupki osób i zaczynamy tańczyć, sącząc z piersiówki paskudną rakiję, podarek od Dalibora. 

Klimat festiwalu jest bardzo serbski. Można się zabawić, zjeść, napić – wszystko swojskie, wszystko z srca! Tylko temperatura bardzo spadła… Dlatego koło północy kończymy tańce i swawole i parami wracamy do namiotu. Dziewczyny po drodze szukają gorącej herbatki, zagadują Serba, który miło wspomina Polaka, Artura Motylowskiego i ze względu na przyjaźń z owym Arturem (którego przy okazji pozdrawiamy serdecznie!) częstuje je obfitym darmowym kubkiem.

Zmarznięci układamy się ciaśniutko w namiocie, zasypiamy, czując srbską rakiję w krwi.

 


Poniedziałek 13 VIII

Magda

Po późnym śniadaniu na trawie zwijamy manatki i kierujemy się do Bośni i Hercegowiny. Cel na dziś to Sarajewo.

Podróż przez górskie tereny idzie nam dość wolno, Dojeżdżamy do granicy około 14-stej.

Wojskowy sprawdza nam paszporty.

- A zielona karta? Gdzie macie zieloną kartę? – pyta.

Okazuje się, że zielona karta to ubezpieczenie samochodu za 30 euro, które trzeba wykupić, by wjechać do kraju.

 {jumi[*1]}

Załatwiamy formalności i Bośnia otwiera się przed nami. Od pierwszych chwil jesteśmy zachwyceni górskim pejzażem, bardzo odmiennym od serbskiego.

W tym niewielkim, mającym około 50 000 km kwadratowych kraju, żyje około 4 mln ludzi. Pierwotni mieszkańcy wywodzą się z ludów indoeuropejskich, które osiedliły się tu przed dwoma tysiącami lat. Byli oni podbijani kolejno przez Rzymian, Awarów, Słowian i Turków, którzy wpływali na architekturę i kulturę kraju. Obecnie połowa Bośniaków z nich to muzułmanie, resztę stanowią prawosławni, katolicy i Żydzi. Historia. Której reperkusją jest przemieszanie się kultur oraz poglądów na życie i świat czyni z Bośniaków naród niesamowicie tolerancyjny, uprzejmy i otwarty, czego od początku możemy doświadczyć. Bośniacy pytani o drogę, starają się pomóc, jak tylko potrafią, znają angielski i nie szkoda im poświęcić kilku minut na rozmowę z nami. W kontraście z Serbami, którzy notorycznie spławiali nas tekstem „ne rozumem”, jawią się nam jako osoby wyjątkowo uczynne
i przyjazne.

Do Wyszehradu jedziemy przez krainę przypominającą nasze Pieniny: wapienne skałki wieńczą górskie szczyty porośnięte rześkim lasem. Góry przecinają wartkie rzeki, mieniące się w odcieniach turkusu i lazuru, gdzieniegdzie wcinając się w zbocza, tworząc malownicze kaniony.

W Wyszehradzie oglądamy most turecki z XVI wieku, odsłaniający karty historii miasta, jako ważnego ośrodka komunikacyjnego z Imperium Osmańskim.

Droga do Sarajewa w dalszym ciągu wiedzie przez góry, widokowo jest doskonała. Do stolicy docieramy koło 18. Szukamy hostelu, w którym możemy się zatrzymać. Najpierw trafiamy do Hostelu Tito 46, gdzie nie ma miejsc, ale piękny recepcjonista pozwala nam skorzystać z wifi, poleca nam knajpkę z burkiem, czyli bośniackim typowym jedzeniem oraz podaje namiar na hostel Downtown. Przez Internet rezerwujemy jednak inną miejscówkę, która jednak okazuje się posiadać jedynie recepcję w centrum, a pokoje w różnych miejscach miasta, a dla naszej czwórki został już ostatni, dość daleko. Rezygnujemy zatem z takiej opcji i kierujemy się do poleconego Downtown, z nadzieją, że będzie dysponował pokojem dla 4 osób. Sarajewo to miasto na bardzo stromych wzgórzach, po których jeździ się wąziutkimi drogami, w większości jednokierunkowymi. Znalezienie miejsca na zaparkowanie jest sztuką wyższą, zatem cała operacja poszukiwania schronienia w promieniu 3 km zajmuje nam około 3 godziny. Hostel Downtown na szczęście okazuje się superczysty, supermiły i za 12 euro od osoby otwarty na pobyt naszej czwórki.

Po rozkosznym prysznicu udajemy się na nocny spacer po mieście. Sarajewo oczarowuje nas zupełnie. Kościoły, meczety i synagogi współegzystują ze sobą, tworząc pokojową mozaikę kultur. Otoczone kolorowymi kawiarenkami, oferującymi mocną kawę lub czaj w niewiele większych od naparstka naczynkach, są otwarte mimo późnej pory na wizyty swoich wiernych.

Atakują nas zapachy świeżo przyrządzanych burków i czorby, pożywnej zupy z mięsa  cielęcego.

Nie możemy oprzeć się aromatom, więc siadamy w jednej „burkodajni” pełnej miejscowych ludzi. Miła dziewczyna zaprasza nas bliżej lady, by wytłumaczyć nam, co możemy zjeść.

- Mamy burki z mięsem, ziemniakami, serem, szpinakiem lub dynią – wyjaśniła

Każdy z nas zamawia po wielkiej porcji burków z domowej roboty jogurtem, co zapewnia nam znakomitą ucztę po 8 złotych… Na ścianie knajpki widzimy oprawiony kawałek gazety z wywiadem z właścicielem – knajpka ta bowiem została uznana za najlepszą burkodajnię w Sarajewie.

- Najbory burek! – czyli „najlepszy burek” mówimy do pana właściciela.

Pan bardzo cieszy się i zaprasza nas na herbatę i kawę. Kawę w Bośni gotuje się w maleńkim, bogato zdobionym metalowym dzbanuszku, a następnie przelewa do „naparstków”. Oprawiony w tak bogaty rytuał, łyczek mocnego napoju ożywia ciało i wyśmienicie smakuje.

Przemiło biesiadujemy, delektując się nie tylko doskonałym jedzeniem, lecz również rozmową z miejscowymi ludźmi. Doświadczamy ich przyjaznego otwarcia i sympatii do podróżnych.

Po posiłku docieramy do pstrokatego bazarku baščaršii, kuszącego mnóstwem ozdobnych srebrnych i miedzianych naczyń, barwną biżuterią i tysiącami apaszek. Przed kilkoma wiekami setki karawan przemierzały przez to miejsce. Kupcy z Dubrownika budowali to kamienne magazyny darie, w których chowano towar, chroniąc go przed pożarami. Bazar pamięta czasy, kiedy setki karawan przemierzały przez to miejsce. Mijamy sebilj, czyli starą studnię (z 1537 roku), będącą fragmentem pierwszego w Europie wodociągu. Studnia jest dziś symbolem miasta. Baščaršija miała swoje prawa, zasady i tolerancję. Zgodnie z tradycją, na targu nikt nie mieszkał. Wieczorem, gdy kończono pracę, miejsca strzegli strażnicy. Gdy jakiś kupiec zapomniał zgasić lampę, strażnik całą noc siedział przed składem, żeby nie wybuchnął pożar. Rano zapominalski handlarz winien był dać mu równowartość jego miesięcznej płacy. Gdy jakiś właściciel składu zapomniał go zamknąć, pašanvadzija pilnował dobytku całą noc, a rano kupiec był winny oddać mu 1/3 wartości tego, co znajdowało się w składzie.

Oczarowani orientalną magią Sarajewa, jedynego miasta na świecie, gdzie na powierzchni jednego kilometra kwadratowego pokojowo stykają się wszystkie religie świata, kupujemy jeszcze duży kawał wyrabianej tu tradycyjnie chałwy i wracamy do hostelu na zasłużony sen.

 


Wtorek 14 VIII

Magda

Wstajemy wcześnie, by śniadanie spałaszować przy targu, w otoczeniu synagog i meczetów starówki.

W świetle dnia dobrze widać, jak niektóre budynki ucierpiały w trakcie ostatniej wojny. Wiele z nich jest już doskonale odrestaurowanych, ale nieliczne poza ścisłym centrum pozostały w stanie ruiny, albo mają dziury po kulach zatkane betonem.

 {jumi[*1]}

Z Marcinem kupujemy srebrny zestaw do parzenia i picia kawy od pana, który na naszych oczach wyklepuje z metalu naczynka i wymyślnie ozdabia je, stukając młoteczkami
i kowadełkami.

W licznych kramach widzimy portrety Tito, powieszone na ścianach lub oferowane na sprzedaż. Tito jest ciągle czczony przez Bośniaków. Wraz z partyzantami stworzył on w 1943 roku władzę tymczasową; założono wówczas Federacyjną Ludową Republikę Jugosławii, w skład której jako jedna z 6 republik wchodziła Bośnia i Hercegowina, potwierdzając swoje istnienie, jako byt niezależny od Austro-Węgier.

Obok podobizn Tito, spotykamy maskotki Vučka, wilczka, będącego maskotką rozegranych tu XIV Zimowych Igrzysk Olimpijskich w lutym 1984 roku.

Przechodzimy przez most, przy którym 28 VI 1918 roku w wyniku zamachu zginął Franciszek Ferdynand. Operacji dokonał członek organizacji „Młoda Bośnia”, zabijając księcia i jego żonę Zofię, co było bezpośrednią przyczyną pierwszej wojny światowej.

Mijamy też Inad Kuči, czyli „przekorny dom”, posiadający bardzo ciekawą historię. Przed wiekami postanowiono wybudować w Sarajewie meczet dla podróżujących do Mekki pielgrzymów. Świątynię postanowiono wybudować na lewym brzegu Miljacki, jednak jeden mały domek stanowił przeszkodę. Przedstawiciele władz zaproponowali jego mieszkańcowi, by wybrał sobie dowolne miejsce w Sarajewie, a postawią mu tam nowy dom, bogaty jak tylko zapragnie, gdy tylko zgodzi się zburzyć własny. Mieszkaniec jednak odmawiał. Ostatecznie starzec zgodził się na rozebranie domu i przeniesienie cegła po cegle na drugą stronę rzeki, co też uczyniono. Jakiś czas później szukano miejsca pod ratusz. Wybrano miejsce po prawej stronie Miljacki – przeszkadzał tylko jeden mały domek… Gdy do niego zapukano, aby poinformować właściciela, że trzeba zburzyć jego dom, ten odmówił. „Mój pradziad nie pozwolił zburzyć tego domu, gdy powstawał meczet, ja nie pozwolę teraz. Jeśli chcecie to miejsce, przestawcie mój dom, tam gdzie stał przed 200 laty”. Wkrótce mały domek cegła po cegle został przeniesiony na stare miejsce, a Sarajewo żyło dalej swoim życiem.

Żałujemy, że nie możemy sobie pozwolić na spędzenie kolejnego dnia w tym przeciekawym mieście. Wracamy do hostelu koło południa. Marcin wyprowadza auto z garażu i wyjeżdżamy stromo pod górkę do głównej ulicy. Okazuje się, że robotnik wysypał żwir przed domkiem
i zaparkował przed nim auto, by z drugiej strony poprawić nawierzchnię – droga jest tak wąska, że nie mamy szans z niej wyjechać… Po negocjacjach z robotnikami
i skomplikowanych operacjach logistycznych udaje się nam jednak pokonać zator i przez  jednokierunkowe labirynty dróg na górkach wyjeżdżamy z miasta.

Kierujemy się do Mostaru, miasteczka, którego ozdobami są turecki most z 1566 roku na bardzo malowniczej rzece Neretwii i śliczna starówka z kamiennymi uliczkami. Jest bardzo gorąco. Ponoć miejscowość ta ma śródziemnomorski klimat i bardzo dużą liczbę dni słonecznych, podczas których niebo przybiera wyjątkowo błękitny odcień, dodając miejscu czaru.

Niestety, czar pryska z powodu całej masy turystów, którzy kłębią się na moście i przy wszędobylskich straganach, oferujących pamiątkową tandetę made in China.

Krótko więc bawimy w Mostarze i kierujemy się ku Medjugorie. Według naszego przewodnika, codziennie o 18.40 Vicce Ivanovic ukazuje się tam Matka Boża i zaraz o tej godzinie kobieta wychodzi do pielgrzymów, przekazując im przesłanie. Wierni przynoszą Vicce swoje prośby do matki Bożej, wypisane na karteczkach. Spieszymy się więc, by dojechać na miejsce i wyjść na górę Podbrdo, gdzie mają miejsce objawienia i gdzie mieszka jedna z widzących.

Podobno pierwsze objawienie w Medjugorie miało miejsce 24 czerwca 1981 roku. Maryja ukazała się szóstce dzieci w wieku 10-17 lat. Od tego momentu Vicka ma widzenia codziennie, a reszta dzieci raz do roku. Matka Boża przekazuje przesłanie pokoju. Istnieje dokumentacja ponad 600 uzdrowień wymodlonych tu właśnie. Podobno wielu ludzi czuje tutaj w sposób wyjątkowy obecność Maryi – albo poprzez wyjątkowe przeżycia duchowe lub przez nieuzasadniony obecnością kwiatów intensywny różany zapach.

Udaje nam się dotrzeć na wzgórze na przepiękny zachód słońca. Część pielgrzymów wychodzi tu po ostrych skałach na bosaka. Czuję się dziwnie, mijając kobietę z tatuażem przedstawiającym różaniec wykonanym wokół kostki, z krzyżykiem opadającym na śródstopie… Stojący na miejscu pierwszego objawienia posąg Maryi jest otoczony przez pielgrzymów. Trzeba przyznać, że jest to przeuroczy zakątek. Ze wzgórza widać dużą przestrzeń, uwieńczoną przy linii horyzontu kilkoma pasmami wyrazistych gór.

Atmosfera tego miejsca jest dość osobliwa. Poza ścisłym otoczeniem pomnika nie ma religijnego skupienia, raczej panuje klimat masowej wycieczki.

Szukamy domu Vicki. Niestety, nikogo przed nim nie ma, pewnie rodzina wyjechała na wakacje. Zamiast pielgrzymów z intencjami, widzimy wypasione hotele i SPA, mnóstwo restauracji i kilometry straganów z dewocjonaliami (nawet w domu Vicki jest sklep z figurkami!). Kontrast między sferą sacrum a biznesem i luksusem uderza…

Watykan nie uznał do tej pory Medjugorie, żaden papież nie odwiedził tego miejsca, mimo wizyt w Bośni i Chorwacji. Zastanawia mnie, czy to kwestia czasu, czy też realizowane są tutaj interesy nie tylko jasnej strony mocy…

Decydujemy się na nocleg już po chorwackiej stornie. Wsiadamy więc w auto i mkniemy ku morzu. 

Przed 23 instalujemy się na sympatycznym kempingu w okolicach miejscowości Gradac i z bośniackim winem wybieramy się na nocny spacer brzegiem Adriatyku.

 


Środa 15 VIII

Magda

Zasłużony dzień odsypiania i lenienia się na plaży.

Ponieważ wybrzeże w Chorwacji jest kamieniste, leżymy na karimatach, a właściwie Marcin
i ja większość czasu spędzamy w wodzie, snorklując. Rybki nie dorównują rafie karaibskiej, ale jest ich bardzo wiele. Sporo jest też jeżowców, dobrze jest mieć tego świadomość i płetwy na nogach… Bakcyla do snorklowania załapuje też Karolina, po raz pierwszy próbując tej dyscypliny.

 {jumi[*1]}

Marcin zdobywa kilogram materiału na obiad wart w chorwackiej restauracji 130 złotych…

- Zapamiętam ten smak do końca życia! To najlepsze małże jakie jadłam, takie świeżutkie
i mięciutkie – komentuje Basia, jedząc upolowane na skałach za pomocą noża nurkowego mięczaki. – Umiesz polować, możesz zostać w naszym namiocie! – żartuje.

Słońce pali ostro. Lazurowe niebo odgradza od horyzontu skalisty łańcuch gór, delikatnie porośnięty niewielkimi krzakami. Krajobraz kształtują wyspy, ciągnące się wzdłuż wybrzerza
i linia brzegowa zapraszająca wieloma zatoczkami. Spotkanie błękitu morza i surowych gór tworzy dynamiczne tło dla wędrówki słońca, bardzo urokliwe.   

Popołudnie spędzamy w wiosce. Niestety, atmosfera Chorwacji jest strasznie sztuczna – wszystko jest robione specjalnie pod turystów, a do tego drogie. Nie ma knajpek „z duszą”, gdzie lokalny barman będzie zagadywał tysiącem historyjek zasłyszanych od miejscowych rybaków, a miejscowych rybaków nie sposób spotkać z sieciami pełnymi ryb i odkupić od nich tuzina na grillowaną kolację. Wszystko jest gotowe, podane na tacy, zapakowane w kapsułę akulturowości, spreparowaną dla Niemców i innych gości z zachodu. Zastanawiam się, czy im nie cuchnie to kiczem, bo mnie strasznie. Nie ma lokalnych potraw, wszędzie można za to zjeść pizzę, lasagne i spaghetti. W wersji z owocami morza są droższe niż w Polsce… Łażenie po miasteczku zupełnie mnie nie wciąga. Zapachy nie kuszą, nie ciekawią miejscowi (trudno ich odróżnić), nie nurtują mnie żadne pytania, no może poza jednym: czy Chorwacja w ogóle ma swoją kulturę?

Na szczęście, nasze twórcze grono i z brakiem kulturowości potrafi sobie poradzić. Basia czerpie inspiracje z bogatego w tradycje Dalekiego Wschodu. Wyjmuje drewniany mini-masażer w postaci fallicznie kojarzących się dwóch kuleczek przymocowanych po bokach do patyka i niczym mała Tajka masuje nas po plecach. Jest to równie przyjemne jak interesowne, bo należy czule odpłacić się jej tym samym, oczywiście.

 


Czwartek 16 VIII

Magda

Raniutko zwijamy manatki i pędzimy do Splitu.

Znalezienie miejsca parkingowego graniczy tu z cudem, ostatecznie udaje się nam zostawić auto na płatnym parkingu przy plaży.

Pod dowództwem Karoliny-archeolożki, mkniemy do centrum, eksplorować Pałac Dioklecjana, zabytek wpisany na listę dziedzictwa kulturowego UNESCO. Jest to rezydencja zbudowana przez cesarza na przełomie III i IV wieku jako willa, w której miał zamiar osiąść po zamierzonej na 305 r. abdykacji. Budowla została zaplanowana na wzór castrum romanum (warownego obozu rzymskiego), na prostokącie o wymiarach 214 na 175m. Spacer po pełnych zakamarków starych murach jest naprawdę fascynujący! Mieści się w nich wiele restauracji i sklepów, wałęsając się po uliczkach i schodach odkrywa się coraz to nowe miejsca. Można też wpaść na rzymskich legionistów w kusych spódniczkach, co bywa całkiem przyjemne, bo niektórzy z nich są niczego sobie.

 {jumi[*1]}

Wychodzimy na wierzę katedry, skąd roztacza się panorama na cały Split. Mój lęk wysokości nie pozwala mi wyjść na samą górę, gdyż klatka schodowa jest tak skonstruowana, że po obu jej stronach jest pionowo w dół. Nie wiem, jak to jest, że ten lęk wcale mi nie mija, mimo igrania z nim np. w Himalajach… 

Jesteśmy głodni, ale żadna restauracja nie przypada nam do gustu. Albo jest super droga, albo oferuje jedynie jakieś zapychacze. Wsiadamy więc w auto i jedziemy na północ.

Po drodze szukamy restauracyjki, która będzie wyglądała na taką dla miejscowych,
z nadzieją, że jednak istnieją jakieś lokalne dania, trzeba je tylko odkryć. Zatrzymujemy się w jadłodajni na wzgórzu, gdzie szczupła kelnerka z wysoko upiętym kokiem, makijażem a’la lata 60-te i szarymi jedynkami jest naszą nadzieją na porcję swojskości. Spojrzenie w menu przynosi jednak rozczarowanie. Pizza, lasagne i spaghetti… Jem więc wielki talerz makaronu, tęskniąc niemiłosiernie za aromatycznymi duszonymi warzywami i opiekanym ziemniaczkiem z masełkiem czosnkowym, albo sałatką z niebieskim serkiem pleśniowym, orzechami włoskimi i winogronem. Choćby za kremem z borowików, czy nawet
z mrożonych brokułów z groszkiem ptysiowym i śmietanką… Ech…

W pobliżu restauracji znajdujemy niedrogi camping w miejscowości Seline. Szybko biegniemy do morza, popływać trochę, zanim słońce zajdzie i zrobi się zimno. Karolina wskakuje w moją piankę, płetwy i maskę do snorklingu, dlatego marznę szybciej niż ona
i Marcin. Kładę się więc na ręczniku obok Basi i rozmawiamy na nigdy nie kończący się temat, czyli o facetach. Odkąd jestem żoną mojego męża, który jest facetem absolutnie fajnym, ten temat zawsze umacnia mnie w poczuciu szczęścia i zadowolenia.

Słońce, niczym ogromna, wolno opadająca czerwona pomarańcza, zachodzi za horyzont.

Wracamy na camping, gdzie po ciepłym prysznicu, posilamy się najdroższym arbuzem tego wyjazdu. 

 - Cześć, czy mogę się dosiąść? Mój kumpel położył się spać i nie mam co robić. Skąd jesteście? – pyta nas po angielsku wysoki chłopak.

- Z Polski, siadaj – odpowiadamy, rozpoczynając w ten sposób znajomość z Samem, Nowozelandczykiem uczącym angielskiego na wolontariacie we Francji.

Chłopak uświadamia nas, że jesteśmy w przedsionku górskiego Parku Narodowego Paklenica, który jest rajem dla alpinistów. Rozpościera się on w południowo-wschodniej części pasma górskiego Velebit i tworzy potężne skalne szańce, podnoszące się nawet do wysokości 1800m. Do masywu górskiego wrzynają się dwa monumentalne kaniony - Velika
i Mala Paklenica. Żałuję, że nie mamy czasu, by zostać tu dzień dłużej i pójść w góry.

Odłączamy się z Marcinem od reszty, by pobyć chwilę tylko ze sobą. Gdy wracamy, Karolina i Sam postanawiają pójść na spacer. Jest już pierwsza w nocy, dlatego w trójkę kładziemy się spać, życząc młodzieży miłej randki.

 


Piątek 17 VIII

Magda

Przy świetle poranka dopiero dobrze widać, jaki Sam jest przystojny. Fajnie, jakby Karolina miała chłopaka z Nowej Zelandii – byłoby kogo odwiedzać w rejonach świata, do których podróż od dawna mi się marzy... Niestety, dziś trzeba nam stąd wyjechać, a pośpiech nie sprzyja romansom.

Jedziemy do Parku Narodowego Plitvickie Jeziora, którego największą atrakcją jest 16 jezior krasowych połączonych ze sobą licznymi wodospadami. O 12 wchodzimy do rezerwatu, gdzie oczekiwano od nas uiszczenia opłaty wyższej niż za wejście do olśniewających, gigantycznych Wodospadów Iguazú na pograniczu Argentyny i Brazylii, gdzie jest 270 kaskad. Przechytrzamy system, pokazując karty ubezpieczeniowe Planeta Młodych World, które Chorwaci uznają za legitymacje studenckie. Płacimy więc o 40% taniej, czyli po jakieś 50 zł od osoby – nadal więcej, niż normalny bilet w Iguazú...

 {jumi[*1]}

Bezzwłocznie po wejściu na teren parku orientujemy się, że Plitvice właśnie przeżywają oblężenie. Kilkutysięczna armia turystów zajęła wszelkie szlaki i kładki i strzela z aparatów fotograficznych do bezbronnych turkusowych jeziorek…

Wędrówka w masakrycznym tłumie jest męcząca, ale mimo to trzeba przyznać, że przyroda jest tu przepiękna. Wapienne podłoże ciągle zmienia swój kształt, dzięki tzw. erozjom trawertynowym. Polega to na tym, że skały wapienne rozpuszczają się, będąc podmywane przez wody podpowierzchniowe. Dzieje się tak dzięki obecności unikalnych bakterii, które żyją na tarasach w mchu i trawie. Podobno tamy między jeziorami narastają szybko, około 3 cm na rok. Jeziora Plitvickie powstały przez runięcie podziemnych jaskiń, które następnie wypełniła woda. Ich bajkowy turkusowy kolor powodują minerały i organizmy żyjące w wodzie. Promienie słoneczne przenikają przez jeziora, ożywiając wszystkie ich warstwy, dlatego w krystalicznej wodzie widzimy całe ławice ryb. Ponad nami w konarach drzew słyszymy dzięcioły i inne ptaki. Ponoć lasy zamieszkują wilki, lisy, kuny, a nawet niedźwiedzie – ale Turystyczna Armia płoszy je zupełnie.

Rezygnujemy z opcji płynięcia łódką przez jeziora, gdyż kolejka do takiego udogodnienia jest dłuższa niż Pielgrzymka do Częstochowy. Tuptamy sobie pieszo całą urokliwą pętelkę, co zajmuje nam około 5 godzin.

Pożegnawszy park, kontynuujemy jazdę na północ. Pada pomysł, by zanocować w Zagrzebiu.

Zatrzymujemy się na obiad w miejscowości Rastoke i przez przypadek odkrywamy zupełnie niesamowite miejsce. Przez mały drewniany mostek tylko dla pieszych przechodzimy przez wartką rzekę o bardzo malowniczym kanionie. Rzeka w tym miejscu wpada w inną rzekę – ewenement polega na tym, że różnica poziomów między nimi wynosi kilkadziesiąt metrów! Woda wyżłobiła wysepki, które ludzie połączyli mostkami, a szybki nurt spowodowany spadkiem terenu wykorzystali jako źródło energii: zbudowali młyny. Naszym oczom ukazuje się rząd starych, drewnianych młynów wodnych! Widok niczym kadr z innej epoki! Miejsce naprawdę fascynujące. Nieopodal młynów znajdują się dwie restauracje polecone nam przez miejscową kobietę. Jakie szczęście, że akurat tu dopadł nas głód! Inaczej nigdy nie trafilibyśmy do tego magicznego zakątka. Restauracje połączone są z muzeum etnograficznym prezentującym miejscowe tradycje. Schodząc do jednej z nich, zatrzymujemy się przy kramie z zabawkami. Przez dłuższą chwilę zapominamy o głodzie, testując jedną za drugą: są to drewniane miniaturki młynów wodnych działające na baterie słoneczne! Nachylamy baterię w stronę zachodzącego słońca, a ono leniwymi promieniami lekko wprawia młyny w ruch. Genialne!

W końcu docieramy na posiłek. Jedzenie nie jest może najlepsze (choć w Chorwacji urasta do uczty niebiańskiej! zamawiam zupę grzybową i regionalną surówkę z białej kapusty, kukurydzy i marchewki), ale klimat jest znakomity: trafiliśmy akurat na koncert zespołu bluesowego.

A jednak Chorwacja może mieć duszę!

Posileni, po porządnej sjeście, koło 21 ruszamy dalej. Prowadzę samochód w kierunku Zagrzebia. Na autostradzie panuje bardzo intensywny ruch i wszelkie manewry włączania się do ruchu czy zmian pasów stresują mnie mocno. Nie potrafię oceniać odległości świateł, które widzę za samochodem. Po raz kolejny twierdzę, że nie mam talentu do bycia kierowcą.

- Ja nigdy w życiu nie siądę za kierownicą – mówi Basia. – Gdybym miała zrobić to, co ty przed chwilą zrobiłaś, dostałabym zawału. Nie jeżdżę i tyle stresu mam mniej. Gdybym była w Boliwii i wybuchłaby tam wojna domowa – wiedziałabym doskonale, co zrobić, ale za kierownicą dostałabym zupełnej paniki…

Cóż, dobrze, że nie jestem jedyną osobą, której na drodze włącza się strach. Ale ja chcę jeździć i wiem, że muszę go przełamać. (Nie jeździłam kilka lat, odkąd miałam karambol przy ul. Opolskiej w Krakowie).  Pomaga mi w tym Marcin, jego cierpliwość i wiara, że sobie ze wszystkim poradzę. W byciu razem jest to niesamowity „benefit”: ma się nie tylko swoją motywację i nadzieję, ale również wiarę tej drugiej połówki. To bardzo pomaga, kiedy własna motywacja gdzieś nagle znika i człowiek zaczyna wątpić w swe siły. Marcin nie przeżywa moich emocji, nie czuje mojego strachu, dlatego bardziej racjonalnie wie, że ostatecznie sobie poradzę, nawet jeśli chwilowo mam kryzys.

Jedziemy do miejsca, gdzie teoretycznie ma być camping. Niestety, nie ma go w promieniu 10 km. Marcin decyduje jechać dalej i szukać campingu, nie zostawać w żadnym hotelu w centrum miasta.

Niestety, kolejne 3 campingi też nie istnieją w miejscach, gdzie są oznaczone na mapie. Mijamy dziesiątki winnic, natomiast zbliża się północ, a my nie mamy miejsca na nocleg. Policjanci kierują nas na jakiś objazd. Nie bardzo wiemy, gdzie jesteśmy, przez około pół godziny. O pierwszej w nocy lądujemy w Varazdinie, miasteczku blisko granicy z Węgrami. Emocje nam trochę puszczają, bo jazda nie wiadomo dokąd frustruje, a zmęczenie potęguje złość. Przejeżdżamy miasto wzdłuż i w szerz w poszukiwaniu noclegu. Większość obiektów jest już zamkniętych. Lokujemy się ostatecznie w akademiku przemianowanym na hostel, który szczęśliwie okazuje się najtańszym punktem noclegowym w mieście. Za nocleg w bardzo przytulnych i czystych dwuosobowych pokojach płacimy po 20 euro. Plus jest taki, że wreszcie jestem sam na sam z moim mężem! Choć to akademik i nie ma małżeńskiego łóżka, robimy powtórkę z Kamasutry i padamy snem kamiennym.

 


Sobota 18 VIII

Magda

Budzimy się przed południem  i równo o 12 wylogowujemy się z hostelu, jak przykazuje regulamin.

Trzy godziny później, sprawnie przekroczywszy unijną granicę, docieramy nad Balaton.

Instalujemy się na campingu pomiędzy Balatonelle a Balatonszemes. Zachwyca nas węgierski cennik i organizacja. Jest tanio i wszystko perfekcyjnie zaplanowane. Dostajemy znaczek na namiot, na samochód oraz mini legitymację dla każdego z nas. Wiemy, gdzie mamy się rozbić, a camping oferuje prysznice z ciepłą wodą, kuchnie, przebieralnie, lodówki i sejfy na dokumenty.  

Szybko stawiamy nasz domek i pędzimy na plażę. Drałuję z pół kilometra od brzegu, by woda raczyła przykryć mi kolana. Taki marsz jest nawet bardziej męczący niż pływanie, co mnie cieszy, bo lubię choć raz dziennie porządnie dać sobie w kość. Woda jest cieplutka. Przez godzinę rozkoszuję się pływaniem w blasku ciepłych promieni słońca. Pyszny relaks.

 {jumi[*1]}

Marcin nadciąga na plażę z pontonem. Zakładam więc okulary i chustkę na głowę, żeby mnie zbytnio nie spaliło podczas rejsu. Wypływamy na głęboką wodę i … plum! Za sprawą Marcina ponton ląduje do góry nogami, a ja czynię fikołka przez burtę. Niestety, jest jedna ofiara śmiertelna tego przewrotu - moje okulary słoneczne, które nasadziłam na nos, spodziewając się  kulturalnego rejsu… Wszystkie znaki na to wskazują, że kulturalnego rejsu nie będzie – bo to czas na wodne igraszki! Bawimy się więc w skoki przez ponton, przewroty pontonu z załogą, przewroty załogi z pontonem, śpiewanie „Góralu czy ci nie żal” pod przewróconym pontonem i najprzyjemniejsze - całowanie się pod przewróconym pontonem (mam nadzieję, że Marcin gra w to tylko ze mną).

Gdy zaczyna robić się zimno, bierzemy prysznic i pędzimy polować na pyszną kolację. Po drodze zahaczamy o Lidla, gdzie kupujemy 18 butelek wina (głównie Egri Bikaver
i Tokaj, ale też dobre wina z Hiszpanii i Włoch) w cenie 1,5 euro za sztukę. Docieramy do centrum Balatonelle, gdzie trwa jakiś festiwal. Jest mnóstwo kramów z biżuterią
i duperelkami, setki stoisk producentów win, zachęcających do degustacji kieliszka za 2 złote, no i żarcie. Wreszcie pachnące ostrymi przyprawami pysznie wyglądające żarcie.

Ślinianki decydują za mnie: jak tylko widzę tortille z serem, z której wnętrza uśmiechają się pieczone papryczki, pomidorki i cukinie, kupuję porcję i zapominam o reszcie świata. Kęs po kęsie przeżuwam danko, delektując się każdym gryzem. Wszyscy idą w moje ślady, również zamawiają tortille, tyle że mięsne. I też są upojeni ich smakiem (no, może winem, bo parę degustacji za 2 złote mamy już za sobą).

Palętamy się po targu, to wpadając na jakąś dyskotekę, to lądując na wesołym miasteczku, to przyglądając się ogromnym kociołkom z gulaszem. Kolory, aromaty i wrzawa komponują się idealnie w huczny koniec urlopu.

Uwieńczeniem dnia jest spożyty w namiocie pożegnalny arbuz moczony w nabytej w Lidlu sangrii. Bardzo płynnie wprowadza nas w sen.

 


Niedziela 20 VIII 

Magda

Urlopy mają jedną wadę: kończą się. Czas wracać.

Wstajemy wcześnie, mkniemy do Słowacji, a potem do Polski. Wszystko idzie sprawnie do polskiej granicy: ojczyzna wita nas setem objazdów i gigantycznych korków. Między Nowym Sączem a Bochnią jedziemy 15km/h, istny koszmar. Droga wlecze się niemiłosiernie, docieramy do domu po 19.

 {jumi[*1]}

- 8,5 na 10 – Basia podsumowuje wspólnie spędzony czas podróży. - Mogliśmy być jeszcze jeden dzień w Sarajewie i pojechać do Zagrzebia. No i za grzeczna byłam.

- Dla mnie 4 na 5 – mówi Karolina – zadowolona jestem, że zobaczyłam dwa nowe kraje, tyle ciekawych miejsc.

- No i za krótko miałaś dostęp do Nowozelandczyka – żartuję.

- Jak na tak spontaniczny wyjazd, to byliśmy dobrze przygotowani – komentuje Marcin. – Następnym razem weźmiemy jeszcze przedłużacz do prądu, toporek do wbijania śledzi od namiotu i zapasową butlę gazową.

- I Pitera – dodaję, myśląc o moim wiernym przyjacielu, pluszowym króliku, którego dostałam od taty, gdy miałam 5 lat. – Dwa lata siedzi już w domu, dawno nigdzie nie był. 

W Krakowie stuka nam 3300 przejechanych kilometrów. Pokonaliśmy długą trasę. Co takiego jest w podróżowaniu, że wstaje się o świcie, zarywa się noce, godzinami siedzi się w aucie,  żeby coś przeżyć, czegoś doświadczyć? Ktoś kiedyś powiedział „podróżować znaczy żyć”. Bo w podróżowaniu jest prawda, jest rzeczywiste spotkanie.

Wracamy do punktu wyjścia, chwytam klamkę od drzwi mieszkania. Witam się z naszym  domem, ale nie jestem już tą samą Magdą, która wyjechała. Z podróży wraca się bardziej świadomym, a zysk świadomości przeradza się w wyzwanie. To daje siłę, a jej wykorzystanie przynosi radość i wolność.

 

 

 

 
Back To Top