Czwartek 16 VIII
Magda
Raniutko zwijamy manatki i pędzimy do Splitu.
Znalezienie miejsca parkingowego graniczy tu z cudem, ostatecznie udaje się nam zostawić auto na płatnym parkingu przy plaży.
Pod dowództwem Karoliny-archeolożki, mkniemy do centrum, eksplorować Pałac Dioklecjana, zabytek wpisany na listę dziedzictwa kulturowego UNESCO. Jest to rezydencja zbudowana przez cesarza na przełomie III i IV wieku jako willa, w której miał zamiar osiąść po zamierzonej na 305 r. abdykacji. Budowla została zaplanowana na wzór castrum romanum (warownego obozu rzymskiego), na prostokącie o wymiarach 214 na 175m. Spacer po pełnych zakamarków starych murach jest naprawdę fascynujący! Mieści się w nich wiele restauracji i sklepów, wałęsając się po uliczkach i schodach odkrywa się coraz to nowe miejsca. Można też wpaść na rzymskich legionistów w kusych spódniczkach, co bywa całkiem przyjemne, bo niektórzy z nich są niczego sobie.
{jumi[*1]}
Wychodzimy na wierzę katedry, skąd roztacza się panorama na cały Split. Mój lęk wysokości nie pozwala mi wyjść na samą górę, gdyż klatka schodowa jest tak skonstruowana, że po obu jej stronach jest pionowo w dół. Nie wiem, jak to jest, że ten lęk wcale mi nie mija, mimo igrania z nim np. w Himalajach…
Jesteśmy głodni, ale żadna restauracja nie przypada nam do gustu. Albo jest super droga, albo oferuje jedynie jakieś zapychacze. Wsiadamy więc w auto i jedziemy na północ.
Po drodze szukamy restauracyjki, która będzie wyglądała na taką dla miejscowych,
z nadzieją, że jednak istnieją jakieś lokalne dania, trzeba je tylko odkryć. Zatrzymujemy się w jadłodajni na wzgórzu, gdzie szczupła kelnerka z wysoko upiętym kokiem, makijażem a’la lata 60-te i szarymi jedynkami jest naszą nadzieją na porcję swojskości. Spojrzenie w menu przynosi jednak rozczarowanie. Pizza, lasagne i spaghetti… Jem więc wielki talerz makaronu, tęskniąc niemiłosiernie za aromatycznymi duszonymi warzywami i opiekanym ziemniaczkiem z masełkiem czosnkowym, albo sałatką z niebieskim serkiem pleśniowym, orzechami włoskimi i winogronem. Choćby za kremem z borowików, czy nawet
z mrożonych brokułów z groszkiem ptysiowym i śmietanką… Ech…
W pobliżu restauracji znajdujemy niedrogi camping w miejscowości Seline. Szybko biegniemy do morza, popływać trochę, zanim słońce zajdzie i zrobi się zimno. Karolina wskakuje w moją piankę, płetwy i maskę do snorklingu, dlatego marznę szybciej niż ona
i Marcin. Kładę się więc na ręczniku obok Basi i rozmawiamy na nigdy nie kończący się temat, czyli o facetach. Odkąd jestem żoną mojego męża, który jest facetem absolutnie fajnym, ten temat zawsze umacnia mnie w poczuciu szczęścia i zadowolenia.
Słońce, niczym ogromna, wolno opadająca czerwona pomarańcza, zachodzi za horyzont.
Wracamy na camping, gdzie po ciepłym prysznicu, posilamy się najdroższym arbuzem tego wyjazdu.
- Cześć, czy mogę się dosiąść? Mój kumpel położył się spać i nie mam co robić. Skąd jesteście? – pyta nas po angielsku wysoki chłopak.
- Z Polski, siadaj – odpowiadamy, rozpoczynając w ten sposób znajomość z Samem, Nowozelandczykiem uczącym angielskiego na wolontariacie we Francji.
Chłopak uświadamia nas, że jesteśmy w przedsionku górskiego Parku Narodowego Paklenica, który jest rajem dla alpinistów. Rozpościera się on w południowo-wschodniej części pasma górskiego Velebit i tworzy potężne skalne szańce, podnoszące się nawet do wysokości 1800m. Do masywu górskiego wrzynają się dwa monumentalne kaniony - Velika
i Mala Paklenica. Żałuję, że nie mamy czasu, by zostać tu dzień dłużej i pójść w góry.
Odłączamy się z Marcinem od reszty, by pobyć chwilę tylko ze sobą. Gdy wracamy, Karolina i Sam postanawiają pójść na spacer. Jest już pierwsza w nocy, dlatego w trójkę kładziemy się spać, życząc młodzieży miłej randki.