Sobota, 11 VIII 2012
Magda
O 3 nad ranem pobudka. Zrywamy się z łóżek po paru godzinach snu i w składzie: moja siostra Karolina, Marcin i ja wsiadamy w spakowany już wczoraj samochód.
Przejeżdżamy przez Nową Hutę. „Trututututu” - na Al. Róż wyjemy trąbkami przez okna samochodu, co jest znakiem porozumiewawczym dla wybierających się na Festiwal Trąbek. Na przystanku czekają już na nas Basia, nasza koleżanka-podróżniczka, pomysłodawczyni eskapady, i Pablo, znajomy Basi z drogi do Santiago de Compostela, Argentyńczyk mieszkający w Hiszpanii, który wczoraj przyleciał do Krakowa. Nawiasem mówiąc, Pablo to jeden z głównych powodów mojej aprobaty dla tego wyjazdu – uwielbiam przecież Argentyńczyków.
{jumi[*1]}
W piątkę wyruszamy w trasę. Gładko przejeżdżamy przez Muszynę na Słowację, a potem na Węgry. Koło 10.30 jesteśmy już w okolicach Miszkolca. Po drodze mięsożerna część drużyny wcina pyszne sznycle, podarowane nam przez mamę Marcina, w liczbie 36 sztuk. Postanawiamy odrobinę odbić z trasy i pospacerować chwilę po Egerze. Krętą drogą pokonujemy urokliwe wzgórza pokryte równiutkimi rządkami latorośli.
W Egerze spacerujemy po starówce, zaliczając degustację wina w jednej z piwnic. Zaopatrzyliśmy się też w parę butelek czerwonego i białego trunku, a Basia kupuje sobie uroczy metalowy kubeczek z Audrey Tautou, który będzie jej towarzyszył we wszystkich bałkańskich zakrapianych rakiją integracjach.
- Koleś z Couchsurfingu, u którego mieliśmy nocować przy granicy, odpisał, że nie może jednak nas dziś przyjąć – mówi Basia. - Następny host, który może nas przyjąć, jest dopiero w Cupriji, już blisko Gucy, musimy więc dziś tam dojechać. Cóż - ja chcę dziś zatem na wiejską imprezę w serbskiej remizie, a juro w Gucy do kopki siana z jakimś młodym Serbem.
Zmieniając się za kierownicą, kontynuujemy jazdę. Zatrzymujemy się na węgierski obiad w tradycyjnej restauracji, który okazuje się przekraczać możliwości pojemnościowe naszych żołądków. Zamawiamy z Marcinem herbatę („two hot tea, please”) i dostajemy po buteleczce lodowatej Nestei…
Do granicy węgiersko-serbskiej docieramy po 18.00. Uśmiechnięty Serb wbija nam w paszporty niewyraźne pieczątki i przy zachodzącym słońcu mkniemy autostradą w kierunku Belgradu.
Nasze pupy i kręgosłupy zaczynają protestować przeciw dalszej jeździe. Pewien mój znajomy mówi, że w długą podróż zawsze zabiera ze sobą mazak, żeby móc namalować sobie kreskę między pośladkami, gdy się rozpłaszczą. Nasze pośladki już by pewnie nie pogardziły taką operacją.
Serbska autostrada jest najlepszą drogą tego dnia, jednak oznakowanie trasy nie należy do wybitnych. Nadkładamy godzinę drogi, niepotrzebnie kierując się na obwodnicę Belgradu. Nawigacja GPS zupełnie wariuje, pokazując non stop jazdę w szczerym polu. Umęczeni jazdą, o 22.30 docieramy do Cupriji.
Nie mamy pojęcia, jak znaleźć ulicę, przy której mieszka Dalibor, nasz host, więc pytamy
o drogę miejscowych. Nikt nie potrafi nam pomóc. W końcu mijamy trzy taksówki.
- Przepraszam, gdzie jest ulica Proleterskih Brigada? – pytamy.
- Ho, ho… Jedźcie za mną! - zaproponował młody taksówkarz.
Pilotowani przez życzliwego mężczyznę, dotarliśmy do celu. W podzięce dajemy mu buteleczkę domowego wina produkowanego przez Marcina.
Pod domkiem Dalibora ciemno i głucho. Basia wysyła mu sms, że dotarliśmy, a reszta dmie w trąbki, by w ten sposób dać znać całej okolicy.
Po kilku minutach podjeżdża czerwony kabriolet, a w nim nasz Dalibor ze swoją dziewczyną.
- Dobry den! Witajcie! Pojedziemy teraz na miejsce noclegu, bo mam dziś w gościnie jeszcze trzech Włochów i nie zmieścimy się wszyscy w moim domu. – zarządza Dalibor, Gnamy więc za kabrioletem i … docieramy do „noclegowni” w postaci lokalnego Night Clubu, gdzie Dalibor pracuje jako ochroniarz.
Przed klubem Włosi rozpalili ogień, na którym w srebrnym garnku z grubego metalu przyrządzali właśnie jedzenie. Idea Dalibora była taka, byśmy wszyscy razem z nim spali na sofach w knajpie.
- O, widzicie, moje marzenie się spełniło! – krzyknęła Basia – jest remiza, jest i impreza!
Entuzjazm jednak prowadził ciężką walkę ze zmęczeniem i pragnieniem odpoczynku w domowych pieleszach.
- Dalibor, ale jest tu łazienka? Prysznic? Jesteśmy zmęczeni po całodziennej podróży, chcielibyśmy się wykąpać.
- U, no nie ma. Możemy pojechać pod prysznic do domu. W sumie możecie spać w domu, ale ja mam tylko trzy łóżka, a was jest pięcioro.
- Nie ma problemu, damy sobie radę.
- No to pojadę do domu i przygotuję wam łóżka. Poczekajcie tutaj, za chwilę po was przyjadę.
Sytuacja jak z bałkańskiej komedii. Opustoszały klub nocny, Włosi pichcący jedzenie przed klubem, ceratowe sofki i my, nie bardzo wiedzący, co ze sobą zrobić. Cóż zatem nam pozostało? Przyklejamy się do sofek i drzemiemy, oczekując na Dalibora. Ten na szczęście szybko nadjeżdża i wreszcie kładziemy się spać wykąpani, w świeżej domowej pościeli.