Piątek 17 VIII
Magda
Przy świetle poranka dopiero dobrze widać, jaki Sam jest przystojny. Fajnie, jakby Karolina miała chłopaka z Nowej Zelandii – byłoby kogo odwiedzać w rejonach świata, do których podróż od dawna mi się marzy... Niestety, dziś trzeba nam stąd wyjechać, a pośpiech nie sprzyja romansom.
Jedziemy do Parku Narodowego Plitvickie Jeziora, którego największą atrakcją jest 16 jezior krasowych połączonych ze sobą licznymi wodospadami. O 12 wchodzimy do rezerwatu, gdzie oczekiwano od nas uiszczenia opłaty wyższej niż za wejście do olśniewających, gigantycznych Wodospadów Iguazú na pograniczu Argentyny i Brazylii, gdzie jest 270 kaskad. Przechytrzamy system, pokazując karty ubezpieczeniowe Planeta Młodych World, które Chorwaci uznają za legitymacje studenckie. Płacimy więc o 40% taniej, czyli po jakieś 50 zł od osoby – nadal więcej, niż normalny bilet w Iguazú...
{jumi[*1]}
Bezzwłocznie po wejściu na teren parku orientujemy się, że Plitvice właśnie przeżywają oblężenie. Kilkutysięczna armia turystów zajęła wszelkie szlaki i kładki i strzela z aparatów fotograficznych do bezbronnych turkusowych jeziorek…
Wędrówka w masakrycznym tłumie jest męcząca, ale mimo to trzeba przyznać, że przyroda jest tu przepiękna. Wapienne podłoże ciągle zmienia swój kształt, dzięki tzw. erozjom trawertynowym. Polega to na tym, że skały wapienne rozpuszczają się, będąc podmywane przez wody podpowierzchniowe. Dzieje się tak dzięki obecności unikalnych bakterii, które żyją na tarasach w mchu i trawie. Podobno tamy między jeziorami narastają szybko, około 3 cm na rok. Jeziora Plitvickie powstały przez runięcie podziemnych jaskiń, które następnie wypełniła woda. Ich bajkowy turkusowy kolor powodują minerały i organizmy żyjące w wodzie. Promienie słoneczne przenikają przez jeziora, ożywiając wszystkie ich warstwy, dlatego w krystalicznej wodzie widzimy całe ławice ryb. Ponad nami w konarach drzew słyszymy dzięcioły i inne ptaki. Ponoć lasy zamieszkują wilki, lisy, kuny, a nawet niedźwiedzie – ale Turystyczna Armia płoszy je zupełnie.
Rezygnujemy z opcji płynięcia łódką przez jeziora, gdyż kolejka do takiego udogodnienia jest dłuższa niż Pielgrzymka do Częstochowy. Tuptamy sobie pieszo całą urokliwą pętelkę, co zajmuje nam około 5 godzin.
Pożegnawszy park, kontynuujemy jazdę na północ. Pada pomysł, by zanocować w Zagrzebiu.
Zatrzymujemy się na obiad w miejscowości Rastoke i przez przypadek odkrywamy zupełnie niesamowite miejsce. Przez mały drewniany mostek tylko dla pieszych przechodzimy przez wartką rzekę o bardzo malowniczym kanionie. Rzeka w tym miejscu wpada w inną rzekę – ewenement polega na tym, że różnica poziomów między nimi wynosi kilkadziesiąt metrów! Woda wyżłobiła wysepki, które ludzie połączyli mostkami, a szybki nurt spowodowany spadkiem terenu wykorzystali jako źródło energii: zbudowali młyny. Naszym oczom ukazuje się rząd starych, drewnianych młynów wodnych! Widok niczym kadr z innej epoki! Miejsce naprawdę fascynujące. Nieopodal młynów znajdują się dwie restauracje polecone nam przez miejscową kobietę. Jakie szczęście, że akurat tu dopadł nas głód! Inaczej nigdy nie trafilibyśmy do tego magicznego zakątka. Restauracje połączone są z muzeum etnograficznym prezentującym miejscowe tradycje. Schodząc do jednej z nich, zatrzymujemy się przy kramie z zabawkami. Przez dłuższą chwilę zapominamy o głodzie, testując jedną za drugą: są to drewniane miniaturki młynów wodnych działające na baterie słoneczne! Nachylamy baterię w stronę zachodzącego słońca, a ono leniwymi promieniami lekko wprawia młyny w ruch. Genialne!
W końcu docieramy na posiłek. Jedzenie nie jest może najlepsze (choć w Chorwacji urasta do uczty niebiańskiej! zamawiam zupę grzybową i regionalną surówkę z białej kapusty, kukurydzy i marchewki), ale klimat jest znakomity: trafiliśmy akurat na koncert zespołu bluesowego.
A jednak Chorwacja może mieć duszę!
Posileni, po porządnej sjeście, koło 21 ruszamy dalej. Prowadzę samochód w kierunku Zagrzebia. Na autostradzie panuje bardzo intensywny ruch i wszelkie manewry włączania się do ruchu czy zmian pasów stresują mnie mocno. Nie potrafię oceniać odległości świateł, które widzę za samochodem. Po raz kolejny twierdzę, że nie mam talentu do bycia kierowcą.
- Ja nigdy w życiu nie siądę za kierownicą – mówi Basia. – Gdybym miała zrobić to, co ty przed chwilą zrobiłaś, dostałabym zawału. Nie jeżdżę i tyle stresu mam mniej. Gdybym była w Boliwii i wybuchłaby tam wojna domowa – wiedziałabym doskonale, co zrobić, ale za kierownicą dostałabym zupełnej paniki…
Cóż, dobrze, że nie jestem jedyną osobą, której na drodze włącza się strach. Ale ja chcę jeździć i wiem, że muszę go przełamać. (Nie jeździłam kilka lat, odkąd miałam karambol przy ul. Opolskiej w Krakowie). Pomaga mi w tym Marcin, jego cierpliwość i wiara, że sobie ze wszystkim poradzę. W byciu razem jest to niesamowity „benefit”: ma się nie tylko swoją motywację i nadzieję, ale również wiarę tej drugiej połówki. To bardzo pomaga, kiedy własna motywacja gdzieś nagle znika i człowiek zaczyna wątpić w swe siły. Marcin nie przeżywa moich emocji, nie czuje mojego strachu, dlatego bardziej racjonalnie wie, że ostatecznie sobie poradzę, nawet jeśli chwilowo mam kryzys.
Jedziemy do miejsca, gdzie teoretycznie ma być camping. Niestety, nie ma go w promieniu 10 km. Marcin decyduje jechać dalej i szukać campingu, nie zostawać w żadnym hotelu w centrum miasta.
Niestety, kolejne 3 campingi też nie istnieją w miejscach, gdzie są oznaczone na mapie. Mijamy dziesiątki winnic, natomiast zbliża się północ, a my nie mamy miejsca na nocleg. Policjanci kierują nas na jakiś objazd. Nie bardzo wiemy, gdzie jesteśmy, przez około pół godziny. O pierwszej w nocy lądujemy w Varazdinie, miasteczku blisko granicy z Węgrami. Emocje nam trochę puszczają, bo jazda nie wiadomo dokąd frustruje, a zmęczenie potęguje złość. Przejeżdżamy miasto wzdłuż i w szerz w poszukiwaniu noclegu. Większość obiektów jest już zamkniętych. Lokujemy się ostatecznie w akademiku przemianowanym na hostel, który szczęśliwie okazuje się najtańszym punktem noclegowym w mieście. Za nocleg w bardzo przytulnych i czystych dwuosobowych pokojach płacimy po 20 euro. Plus jest taki, że wreszcie jestem sam na sam z moim mężem! Choć to akademik i nie ma małżeńskiego łóżka, robimy powtórkę z Kamasutry i padamy snem kamiennym.