Niedziela, 12 VIII 2012
Magda
- A gdzie jest Pablo? – pyta Karolina, przeciągając się po długim śnie.
Nie ma go jednak nigdzie.
- Dalibor, widziałeś Pabla?
- Tak, wyszedł koło 9, pytał, gdzie jest dworzec. Chciał pojechać do Belgradu i stamtąd do Wiednia, bo tam ma znajomych…
Jesteśmy zdziwieni, że zniknął, nie dając zupełnie znać.
- No to w takim razie nie musimy spieszyć się z powrotem do Krakowa – nikt z nas nie musi wracać na samolot – podsumował Marcin, wyciągając z faktu zniknięcia kolegi pozytywne wnioski.
{jumi[*1]}
W towarzystwie bardzo przyjacielskiego Dalibora i jego rodzinki oraz urodziwych Włochów, którzy, jak się okazało, przemierzają Bałkany na rowerach, jemy śniadanie, złożone z jogurtu, kromek białego pieczywa z szynką oraz sałatki zrobionej z gotowanej marchewki
i ziemniaków.
- Sestry? – pyta gospodyni.
- Tak, sestry.
Okazuje się, że z Serbami można się zrozumieć, jak każdy mówi po swojemu. Jedzą syr, robią rakiję z voców, i srcem kochają lepe dziewojki i muški.
Dalibor zabiera nas na spacer po mieście. Widzimy dość ubogie, dotknięte wojną domostwa, liczne budynki są podziurawione od kul.
- Wojna trwała tutaj jakieś pół roku. Mój dom też został ostrzelany – nie mieliśmy dachu i szyb – wspomina Dalibor.
Odwiedzamy bardzo zdobną cerkiew św. Jerzego, potem robimy małe zakupy. Najbardziej popularnym, całkiem niezłym serbskim piwem jest Law, czyli „Lew”, występujący również w pysznych odmianach (grejpfrutowe i pomarańczowe).
Rodzina Dalibora to bardzo swojscy, otwarci ludzie, Opowiadamy im po polsku o naszych planach podróżniczych.
- Dalibor, a może ty chcesz pojechać do Gučy? Mamy miejsce w aucie – za Pabla – proponujemy.
- Nie, dziś nie. Muszę iść do pracy. Ale weźcie to! – odpowiada Serb, podając nam pół wielkiej flaszki rakii.
Czule żegnamy się z rodziną i pomykamy do Gučy. Droga prowadzi przez góry, towarzyszy nam pejzaż niczym z Beskidów. Po drodze kupujemy ogromnego arbuza, którego ubieramy w okularki słoneczne i chustkę na głowę i nadajemy mu imię Pablo, bo jakoś brak nam piątego towarzysza podróży…
Instalujemy się na darmowym polu namiotowym oferującym prysznic i latrynę i biegniemy ku scenie festiwalowej. Ma dziś dać koncert Čeča, najbardziej znana serbska gwiazda – nie możemy tego przegapić! Pokonując tłumy bezzębnych, byczkowatych dresów, docieramy do bramek.
- Ale na Čečę trzeba mieć bilety! Macie?
- Nie, nie mamy. Pierwsze słyszymy. Gdzie możemy je kupić?
- W hotelu, centrum Gučy.
Przeciskamy się z powrotem przez gawiedź, myśląc swoje o serbskiej organizacji. Nigdzie nie ma informacji o tym, że koncert jest płatny, nie ma plakatów, ani punktów sprzedaży biletów, a na nasze pytania o cokolwiek, wszyscy nam mówią „Ne rozumem”.
Centrum Gucy przypomina jeden wielki jarmark, więc przedostanie się gdziekolwiek zajmuje sporo czasu. Mięsożerna część ekipy kosztuje plaskavicę, czyli coś w rodzaju mielonego sznycla podawanego w specjalnej, drożdżowo-gofrowatej bułce. Kusimy się jeszcze na palacinky z euro kremem i plazmą, czyli naleśniki z kremem czekoladowym i posypką z mielonego tajemniczego składnika obfitego w witaminy.
Gdy docieramy do hotelu, nie ma już biletów na koncert. Postanawiamy jednak uparcie wejść na koncert za darmo. Idziemy do bocznego wejścia i przekonujemy policjantów, że należy nas wpuścić.
Złamaliśmy wszelkie zasady festiwalu: weszliśmy za darmo, wnieśliśmy alkohol
i przeskoczyliśmy dwie bramki, znajdując się tuż obok operatora kamery.
Stojąc pod samiutką sceną, widzimy słynną Čečę w pełnej okazałości. Jest ubrana tak, jak u nas gwiazdy nosiły się dekadę temu i ma kiepski makijaż, bo cała się świeci… Śpiewa jednak fajnie - bałkańskie piosenki zmieszane trochę ze stylem pop. Bawimy się świetnie!
Po koncercie znów przechodzimy przez stragany oferujące kiczowate gadżety, serbskie bardzo mięsne żarcie oraz oficerskie czapeczki i trąbki. Widzimy skąpo ubrane dziewczyny tańczące na stołach, przy których tłuści Serbowie jedzą rozmaite mięcha. Kręcą pośladkami pokazując obfite wdzięki. Gdzie niegdzie grupki trębaczy przygrywają w knajpach. Od czasu do czasu jakiś bogacz wtyka trębaczom do trąbek dolary. Karolina dostaje różę od jakiejś kobiety, a młody Serb (z pełnym uzębieniem!) usilnie próbuje ją pocałować. Dołączamy się do podrygującej grupki osób i zaczynamy tańczyć, sącząc z piersiówki paskudną rakiję, podarek od Dalibora.
Klimat festiwalu jest bardzo serbski. Można się zabawić, zjeść, napić – wszystko swojskie, wszystko z srca! Tylko temperatura bardzo spadła… Dlatego koło północy kończymy tańce i swawole i parami wracamy do namiotu. Dziewczyny po drodze szukają gorącej herbatki, zagadują Serba, który miło wspomina Polaka, Artura Motylowskiego i ze względu na przyjaźń z owym Arturem (którego przy okazji pozdrawiamy serdecznie!) częstuje je obfitym darmowym kubkiem.
Zmarznięci układamy się ciaśniutko w namiocie, zasypiamy, czując srbską rakiję w krwi.