Z trąbką wśród burków i małż - spontaniczne Bałkany

Autorem relacji i zdjęć jest:

Podróżniczka, fascynatka Ameryki Południowej, gór, salsy i słońca.

Poniedziałek 13 VIII

Magda

Po późnym śniadaniu na trawie zwijamy manatki i kierujemy się do Bośni i Hercegowiny. Cel na dziś to Sarajewo.

Podróż przez górskie tereny idzie nam dość wolno, Dojeżdżamy do granicy około 14-stej.

Wojskowy sprawdza nam paszporty.

- A zielona karta? Gdzie macie zieloną kartę? – pyta.

Okazuje się, że zielona karta to ubezpieczenie samochodu za 30 euro, które trzeba wykupić, by wjechać do kraju.

 {jumi[*1]}

Załatwiamy formalności i Bośnia otwiera się przed nami. Od pierwszych chwil jesteśmy zachwyceni górskim pejzażem, bardzo odmiennym od serbskiego.

W tym niewielkim, mającym około 50 000 km kwadratowych kraju, żyje około 4 mln ludzi. Pierwotni mieszkańcy wywodzą się z ludów indoeuropejskich, które osiedliły się tu przed dwoma tysiącami lat. Byli oni podbijani kolejno przez Rzymian, Awarów, Słowian i Turków, którzy wpływali na architekturę i kulturę kraju. Obecnie połowa Bośniaków z nich to muzułmanie, resztę stanowią prawosławni, katolicy i Żydzi. Historia. Której reperkusją jest przemieszanie się kultur oraz poglądów na życie i świat czyni z Bośniaków naród niesamowicie tolerancyjny, uprzejmy i otwarty, czego od początku możemy doświadczyć. Bośniacy pytani o drogę, starają się pomóc, jak tylko potrafią, znają angielski i nie szkoda im poświęcić kilku minut na rozmowę z nami. W kontraście z Serbami, którzy notorycznie spławiali nas tekstem „ne rozumem”, jawią się nam jako osoby wyjątkowo uczynne
i przyjazne.

Do Wyszehradu jedziemy przez krainę przypominającą nasze Pieniny: wapienne skałki wieńczą górskie szczyty porośnięte rześkim lasem. Góry przecinają wartkie rzeki, mieniące się w odcieniach turkusu i lazuru, gdzieniegdzie wcinając się w zbocza, tworząc malownicze kaniony.

W Wyszehradzie oglądamy most turecki z XVI wieku, odsłaniający karty historii miasta, jako ważnego ośrodka komunikacyjnego z Imperium Osmańskim.

Droga do Sarajewa w dalszym ciągu wiedzie przez góry, widokowo jest doskonała. Do stolicy docieramy koło 18. Szukamy hostelu, w którym możemy się zatrzymać. Najpierw trafiamy do Hostelu Tito 46, gdzie nie ma miejsc, ale piękny recepcjonista pozwala nam skorzystać z wifi, poleca nam knajpkę z burkiem, czyli bośniackim typowym jedzeniem oraz podaje namiar na hostel Downtown. Przez Internet rezerwujemy jednak inną miejscówkę, która jednak okazuje się posiadać jedynie recepcję w centrum, a pokoje w różnych miejscach miasta, a dla naszej czwórki został już ostatni, dość daleko. Rezygnujemy zatem z takiej opcji i kierujemy się do poleconego Downtown, z nadzieją, że będzie dysponował pokojem dla 4 osób. Sarajewo to miasto na bardzo stromych wzgórzach, po których jeździ się wąziutkimi drogami, w większości jednokierunkowymi. Znalezienie miejsca na zaparkowanie jest sztuką wyższą, zatem cała operacja poszukiwania schronienia w promieniu 3 km zajmuje nam około 3 godziny. Hostel Downtown na szczęście okazuje się superczysty, supermiły i za 12 euro od osoby otwarty na pobyt naszej czwórki.

Po rozkosznym prysznicu udajemy się na nocny spacer po mieście. Sarajewo oczarowuje nas zupełnie. Kościoły, meczety i synagogi współegzystują ze sobą, tworząc pokojową mozaikę kultur. Otoczone kolorowymi kawiarenkami, oferującymi mocną kawę lub czaj w niewiele większych od naparstka naczynkach, są otwarte mimo późnej pory na wizyty swoich wiernych.

Atakują nas zapachy świeżo przyrządzanych burków i czorby, pożywnej zupy z mięsa  cielęcego.

Nie możemy oprzeć się aromatom, więc siadamy w jednej „burkodajni” pełnej miejscowych ludzi. Miła dziewczyna zaprasza nas bliżej lady, by wytłumaczyć nam, co możemy zjeść.

- Mamy burki z mięsem, ziemniakami, serem, szpinakiem lub dynią – wyjaśniła

Każdy z nas zamawia po wielkiej porcji burków z domowej roboty jogurtem, co zapewnia nam znakomitą ucztę po 8 złotych… Na ścianie knajpki widzimy oprawiony kawałek gazety z wywiadem z właścicielem – knajpka ta bowiem została uznana za najlepszą burkodajnię w Sarajewie.

- Najbory burek! – czyli „najlepszy burek” mówimy do pana właściciela.

Pan bardzo cieszy się i zaprasza nas na herbatę i kawę. Kawę w Bośni gotuje się w maleńkim, bogato zdobionym metalowym dzbanuszku, a następnie przelewa do „naparstków”. Oprawiony w tak bogaty rytuał, łyczek mocnego napoju ożywia ciało i wyśmienicie smakuje.

Przemiło biesiadujemy, delektując się nie tylko doskonałym jedzeniem, lecz również rozmową z miejscowymi ludźmi. Doświadczamy ich przyjaznego otwarcia i sympatii do podróżnych.

Po posiłku docieramy do pstrokatego bazarku baščaršii, kuszącego mnóstwem ozdobnych srebrnych i miedzianych naczyń, barwną biżuterią i tysiącami apaszek. Przed kilkoma wiekami setki karawan przemierzały przez to miejsce. Kupcy z Dubrownika budowali to kamienne magazyny darie, w których chowano towar, chroniąc go przed pożarami. Bazar pamięta czasy, kiedy setki karawan przemierzały przez to miejsce. Mijamy sebilj, czyli starą studnię (z 1537 roku), będącą fragmentem pierwszego w Europie wodociągu. Studnia jest dziś symbolem miasta. Baščaršija miała swoje prawa, zasady i tolerancję. Zgodnie z tradycją, na targu nikt nie mieszkał. Wieczorem, gdy kończono pracę, miejsca strzegli strażnicy. Gdy jakiś kupiec zapomniał zgasić lampę, strażnik całą noc siedział przed składem, żeby nie wybuchnął pożar. Rano zapominalski handlarz winien był dać mu równowartość jego miesięcznej płacy. Gdy jakiś właściciel składu zapomniał go zamknąć, pašanvadzija pilnował dobytku całą noc, a rano kupiec był winny oddać mu 1/3 wartości tego, co znajdowało się w składzie.

Oczarowani orientalną magią Sarajewa, jedynego miasta na świecie, gdzie na powierzchni jednego kilometra kwadratowego pokojowo stykają się wszystkie religie świata, kupujemy jeszcze duży kawał wyrabianej tu tradycyjnie chałwy i wracamy do hostelu na zasłużony sen.

 

Back To Top