Szczwana trójka w Azji

24 lutego 2011 wraz z moimi dwoma wspaniałymi przyjaciółkami wróciłam z 3, 5 miesięcznej podróży po Azji SE. Podróż ta okazała się podróżą życia, to, co widziałam, ludzi, których poznałam, miejsca, które mnie oczarowały na zawsze pozostaną w mojej pamięci.....

Decyzja o wyjeździe na azjatycki kontynent była najszybciej podjętą decyzją w moim życiu, najbardziej spontaniczną i jak się okazało trafioną w dziesiątkę!!!Przez 3, 5 miesiąca wraz z mymi dwiema przyjaciółkami odwiedziłam pięć państw: Malezja – Tajlandia-Kambodża -Wietnam- Laos. Poruszałyśmy się wszystkimi dostępnymi, znanymi i mniej znanymi środkami transportu, od własnych nóg zaczynając poprzez autobusy, pociągi, riksze, tuk tuki, rowerki, motorki, statki, łódeczki na grzbiecie słonia kończąc. Cel był jeden - zwiedzić, poznać, doświadczyć jak najwięcej za jak najmniejsze pieniądze...i to nam się udało!!!  Każdy kolejny dzień był dla nas niespodzianką, ilość wrażeń i przygód przekroczyła nasze najśmielsze oczekiwania, żyłyśmy chwilą, czasami w przeciągu sekundy zmieniałyśmy plany, kusiłyśmy los, pakowałyśmy się w kłopoty..... było tak jak sobie wymarzyłyśmy, a nawet lepiej.

Pierwszym zwiedzonym krajem na naszej drodze była Malezja. Spędziłyśmy tu najmniej czasu (10 dni), zwiedzając jedynie Kuala Lumpur, Cameron Highlands i Penang, ale były to naprawdę cudowne chwile!!!

Jedną z ciekawszych przygód przeżyłyśmy na wyspie Penang, czekając na przystanku autobusowym, w pełni przygotowane na wyjazd na plażę, zostałyśmy zgarnięte przez dwóch mężczyzn w mercedesie. W tym momencie wykazałyśmy sie niezwykłą rozwagą i odpowiedzialnością :P wsiadając do obcego samochodu z dwoma obcymi facetami, ale nic..... jedziemy na plaż - tak nam mówili, a może po drodze pojedziemy z nimi na lunch - pytają, a dopiero potem na plażę? W takim razie zgoda:) Wjechaliśmy w środek puszczy.......no ale w końcu jest i knajpa. Tam spotykamy szefa naszych kierowców, czyli szefa tutejszej policji, szefa wszystkich szefów!!!!!Okazuje sie że sama knajpa jest słynna wśród tutejszych policjantów i innych szych pod krawatem. Objadłyśmy się za wszystkie czasy!!!: Jedzenie było super, palce lizać:) krewetki , kalmary, ryby, jakaś soja po japońsku, masa owoców, kurczak, ryz, noodle, i oczywiście piwo kokosowe:) oraz piwo tiger:)Po trzech godzinach lunchu pojechaliśmy dalej......... na kolejny lunch:) Dojechaliśmy do super miejscówki Gentling Hill, restauracja na szczycie wzgórza, z której było widać morze z obu stron. Super fajne tarasiki i doniczki z opon, naprawdę fajny klimat:) Tam kolejna wyżerka: ryby, kurczak na słodko, zupa z krewetkami suszone wodorosty i suszone krewetki i kolejna dawka piwa tiger:) dużoooo tigera:) W końcu namówiłyśmy "naszych" policjantów żeby nas odwieźli,. Biedni policjanci strasznie sie martwili o nasze bezpieczeństwo, ale my ta troska byłyśmy już zmęczone porządnie. Jeden z nich prawie oświadczył się mojej koleżance Alinie, no, bo przecież planuje sie ożenić w przyszłym roku i szuka kobiety, która by sie nim zaopiekowała!!! W sumie wyprawa na plaże skończyła sie zawarciem nowych znajomości i ogromną wyżerką:)

A plaża... no cóż, następnym razem:)


Tajlandia

Będąc w Tajlandii postanowiłyśmy spróbować medytacji. Wiele jest ośrodków z kursami medytacji, z których bodaj najbardziej znany znajduje się w południowej prowincji Surat Thani. W klasztorze Suan Mokkh organizowane są dziesięciodniowe medytacje milczenia. Tam tez udałyśmy się i my:) 

Każdy został ulokowany we własnej celi. Do dyspozycji miałyśmy betonowe "łóżko", kocyk, drewnianą poduszkę i moskitierę. Listy zakazów i nakazów szkoda nawet wymieniać... nie ma prysznica (to akurat nas nie przeraża), myć można sie w zbiorowych, betonowych basenikach, polewajac sie woda z miseczki. O tyle jest to utrudnione, ze kąpiel tą trzeba brać w SARONGU czyli dlugiej chuście, ponieważ nie należy odkrywać swojego ciała. Oczywiście dormitoria podzielone sa na damskie i męskie. Do męskiej bezwzględny zakaz wstępu. Wieczorem zapadła cisza mająca trwać 10 dni, długich dni.....

 {jumi[*1]}

 Pobudka o 4 rano (i tak codziennie).

Nie wiemy jeszcze ile tu wytrzymamy, ani nie wiemy jak będzie wyglądać każdy dzień, ale jedno wiemy na pewno - nasze nogi tu więcej nie postaną.

Komarow tu od groma i nic sobie nie robią z tych wszystkich specyfików na insekty. Wszystko nas swędzi. Nauka pierwszego dnia: komarów, podobnie jak wszystkich innych robali, pełzaków itp. nie wolno krzywdzić ani zabijać, bo to nasi PRZYJACIELE i byli tu przed nami. Zapoznano nas tez z instrukcja wynoszenia "przyjaciół" typu skorpion, z naszych cel, tak, aby krzywda im sie nie stała- a odgłosów z siebie wydawać nie wolno....

Godzina 21: 13 zgasło światło (17 minut przed czasem)!!! Czas przyłożyć głowę do drewnianej poduszki i "skorpiony pod poduchy".

Oto jak wyglądał nasz plan dnia:

4.00 *** rise and shine (pobudka)

4.30 reading (odczyt slowa Buddy)

4.45 sitting meditatin (medytacja na siedząco)

5.15 yoga

7.00 *** sitting meditation

8.00 *** breakfast and jobs (śniadanie i praca)

10.00 *** Dhamma talk (slowo Buddy)

11.00 walking or standing meditation (medytacja na chodząco lub na stojąco)

11.30 sitting meditation

12.00 walking or standing meditation

12.30 Lunch and jobs (obiad i prace)

14.30 meditation instruction and sitting (lekcja medytacji i medytacja na siedzaco)

15.30 walking or standing meditation

16.15 sitting meditatin

17.00 chanting and loving kindness meditation (śpiewanie piosenek buddyjskich po tajsku)

18.00 *** Tea and hot spring (herbata i kąpiel w gorących źródłach)

19.30 *** Dhamma talk

20.00 walking meditation

20.30 sitting neditation

21.00 bed time goodnight (czas do spania)

21.30 LIGHTS OUT (wyłączenie świateł)

W trakcie tych kilku dni medytacji, w ukryciu udało nam się "przeprowadzić " tajną rozmowę na kawałku kartki papieru:

 


TAJNE ZAPISKI NASZEJ TROJKI W JEDNEJ Z CEL:

- Spier...... stad!!

- Gorąco i głęboko popieram!!!!!!!

- Stracimy kasę, ale przecież nic nam nie da siedzenie tu!!!!! bo ja zwariuje.... Jesteśmy na wakacjach!!

- Jutro po obiedzie????

- Dziś:) Żartuje, wytrzymamy...

- Ja tu nie wytrzymam!!!

- Ja zapadam w systematyczny letarg jak tylko przekraczam pokój medytacji.

- Ja już nawet spać tam nie mogę....

- A ja polubiłam szanty :)

- to, co robimy??

- Ja jestem za jutrem, po drugiej ryżowej breji. Zdążymy w sam raz na pociąg.

- Pojutrze - 3 cale dni chociaż będziemy

- Szanty cię tak kuszą?

- No nie wiem...

- Ja to bym spier.... jak najszybciej

- 3 dzień podobno najgorszy

- Myślisz, że po 3 zostaniesz do 10?

- Nie...

- Ja też nie!

- A poza tym pierwszy dzień też był zryty!!

- No, ale jakby 4 dnia to, o której??

- po "obiedzie"

- po śniadaniu najpóźniej!!!

- medytacja na chodząco jest zajebista:) ZOMBI

- A można coś opuścić?

- Opuszczamy dzisiejsze zajęcia?

- Spotkajmy się u Zochy w celi o 19.20.

 

{jumi[*1]}

4 dnia opuściłyśmy klasztor. Ruszyłyśmy dalej!!!Przygoda czeka, a przed nami jeszcze dużo do zobaczenia i przeżycia!!!! Odbyłyśmy 12-godzinna podroż pociągiem klasy trzeciej (oczywiście najtańszym) z Chaiyi do Bangkoku. Byłyśmy jedynymi turystkami w pociągu i zarazem jedna z największych atrakcji na tej trasie. Tajowie byli dla nas bardzo uprzejmi:) Koniecznie chcieli z nami pogadać, choć zrozumienie graniczyło z cudem :p

Na drogę zaopatrzyłyśmy sie w 3 lokalne piwka Chang i wielka pakę krakersów, aby świętować urodziny Zofii, która poprzedniego dnia musiała świętować samotnie w swojej celi. Jedna pani na odchodnym podarowała nam solone orzeszki - bardzo trafione do naszego Changa:) Ciężka noc to byla, aczkolwiek cena tej przyjemności bardzo odpowiednia Chaiya - Bangkok 211 Bht/os (ok 22zl/650 km).

Po kilku dniach spędzonych w Bangkoku ruszyłyśmy dalej.... Miałyśmy pojechać pociągiem o 6 rano z Bangkoku do granicy z Kambodża, tam szybka przesiadka, przejście graniczne i "Welcom to Kambodża"! Ale nie z nami takie nudne plany.... Zaczęło sie od tego, ze zaspałyśmy na poranny pociąg, więc chcąc nie chcąc musiałyśmy czekać na kolejny, o 13.00. W pociągu, który kosztował około 5 zł od os.(!!!) poznałyśmy pewnego tajskiego chłopaka. Okazało sie, ze jest on instruktorem tajskiego boksu. Chłopak strasznie otwarty, sympatyczny, a do tego ze świetnym jak na azjatę angielskim, co więcej Kay zaprosił nas do swojej szkoły gdzie trenuje małych chłopców. Obiecał nam, ze nas tez może potrenować wiec się skusiłyśmy:). A jakże by inaczej!! Przecież my tez jesteśmy strasznie otwarte:). Spodobała nam sie taka alternatywa spędzenia czasu zwłaszcza, ze jak dotąd w Tajlandii nie korzystałyśmy z CouchSurfingu i właściwie nie poznałyśmy nikogo, kto by przybliżył nam tajską kulturę i prawdziwa kuchnię. Kay jest świeżym użytkownikiem CouchSurfingu i aż garnął sie, aby opowiadać nam o tajskiej kulturze, a przede wszystkim o tajskim boksie, który jest chyba najważniejszą częścią jego życia (trenuje od 15 lat, od 2 jest instruktorem).


Kolejny dzień rozpoczął sie treningiem boksu. Kay zapoznał nas z podstawami walki: ELBOW! KNEE!!! KICK!!!! (nasz ulubiony), RIGHT HAND!!! LEFT HAND!! Kay zaproponował, żebyśmy zamieszkali w szkółce, u tajskiej rodzinki, która opiekuje się sie dzieciakami (cos jak rodzina zastępcza). Juz małe szkraby uczą sie walki - wygląda to naprawdę przerażająco!!W tym dniu trafiliśmy na wielkie szkolne przedstawienie i nasza trójka stanowiła tam największą atrakcje - wszyscy traktowali nas wyjątkowo! Zostaliśmy zaproszeni nawet na poniedziałkowe zajęcia z angielskiego:). Dzień zakończył sie wspaniała tajska kolacja na werandzie w towarzystwie naszej rodzinki.

Miałyśmy okazje zobaczyć prawdziwa walkę na ringu. Okoliczne miasteczko organizowało akurat walki dla młodych chłopców i to przeżycie było dla nas szokiem! Dzieci w wieku 8-12 lat prały sie na ringu ile wlezie, ku uciesze rodziców i innych dorosłych, obstawiających zakłady. Zacięta mina ośmiolatka okładającego pięściami kolegę pozostawiła niesmak. Wszystko zmieniło sie gdy na ring wkroczyli dorośli. Wtedy boks okazał sie prawdziwa sztuka, tańcem w rytm tajskiej muzyki, gra ciał (muskularnych ciał!) i twarzy. Największe wrażenie zrobił na nas widoczny, wzajemny szacunek zawodników. Wtedy to zakochałyśmy sie w tajskim boksie. Nawet walka dzieciaków stała sie dla nas częścią kultury, a nie brutalna bijatyka. Gorąco kibicowałyśmy Joe – chłopakowi z “naszej rodziny”. Ostatniego dnia zostałyśmy zaproszone przez Panią Dyrektor szkoły podstawowej na zajęcia z języka angielskiego, w charakterze nauczycieli. I to było najpiękniejsze doświadczenie w Tajlandii. Wszyscy nauczyciele byli niezwykle mili, a nasze przybycie było hitem dnia! Nigdzie indziej nie czuliśmy sie tak chciani i potrzebni. Dzieciaki mimo swojej nieśmiałości, były bardzo podekscytowane i ucieszone spotkaniem z nami. Wspólne gry i zajęcia okazały sie fantastycznym przeżyciem dla nas wszystkich. Wspólnym fotkom nie było końca:)

{jumi[*1]} 

I jesteśmy w Kambodży!!!Następny kraj, następne wyzwanie, następne postanowienia (nie pić napojów z lodem - nie wyszło, może w Wietnamie :))

Postanowiłyśmy ze na zwiedzenie słynnego Angkor Wat – miejsca, którego nie może przegapić żaden turysta w Kambodży, przeznaczymy jeden dzień. Za to nasze zwiedzanie wielkiego kompleksu świątyń zaczęłyśmy juz o 5 rano. Naszym środkiem transportu były rowery, – na które od dawna miałyśmy ochotę!!

Pierwsza świątynia, którą odwiedziłyśmy jest ta najbardziej znana, czyli Angkor Wat. Jest to świątynia, którą trzeba zobaczyć, zadziwia swoim ogromem! Jednak nie została nasza ulubiona. Były takie, które zachwyciły nas o wiele bardziej. Postanowiłyśmy sie zastosować do rad, co sprytniejszych i zwiedzać “od końca”, czyli od ostatniej świątynia na pętli (wybrałyśmy małą pętle, ze względu na nasz środek transportu. W ten sposób ominęłyśmy tłumy turystów, ale i tak całkowicie od nich nie uciekłyśmy:(

Najbardziej oczarowały nas świątynie te mniej znane, z pięknymi płaskorzeźbami, w lasach, porośnięte gąszczem, z korzeniami wrastającymi w średniowieczne mury. Niesamowite było wrażenie, gdy widziało sie front budynku, wydawało sie wtedy ze to niewielka “kupa kamieni”, a w rzeczywistości były to niekończące sie korytarze, sale i tarasy. Gdy trafiło sie na moment gdzie nie było nikogo poza nami, w ciszy i spokoju świątyń, naprawdę można się było poczuć jak w miejscu nie z tego świata! Angkor Wat było scenerią dla takich filmów jak Tomb Raider i Indiana Jones. Przy każdej świątyni stoi masa dzieciaków sprzedających rożne drobiazgi. Chociaż żal ściska, trzeba sie na nie po prostu uodpornić i iść dalej, chociaż tekst “only one dolar lady” doprowadzi cię aż do samego wejścia. Zwiedzanie Angkor Watu zakończyłyśmy po zachodzie słońca, zmęczone, ale przekonane, że sztuka warta, była tego wysiłku!!Było przepięknie! Ale osobiście nie nazwałabym tego ósmym cudem świata.

 


Phnom Penh czyli świat stoi na głowie

Dlaczego?

1. RUCHOMY HOTEL

W Phnom Penh swoja nazwę maja tylko główne ulice, a reszta to plątanina numerków. Zocha odkryła system: parzyste numery poziomo, a nieparzyste pionowo. Bardzo podoba się nam ta opcja – czytelne, nie trzeba kłopotać sie z wymawianiem skomplikowanych nazw, łatwo znaleźć. Niestety przeliczyłyśmy sie z wiara, ze na tych porządnie ponumerowanych ulicach będa porzadnie ponumerowane budynki. Chciałyśmy zajrzeć do hostelu “Last Home”, który był w obu naszych przewodnikach, a 3 dni wcześniej spal tam nasz kolega. Szybko odnalazłyśmy właściwą ulice – 108, zaczęłyśmy ja przeczesywać. Hostelu nie ma. Pewnie przeoczyłyśmy! – myślimy. Zawróciłyśmy I odnalazłyśmy właściwy numer budynku i była tam restauracja (hostel miał być nad restauracja). Wchodzimy, pytamy – nikt o takim hostelu nie słyszał. W końcu zrezygnowane skorzystałyśmy z tuk tuka, a kierowca upierając sie ze wiem gdzie jest Last Home, obiecał, ze nas tam zabierze. I hostel się znalazł, owszem, ale na zupełnie innej ulicy… I bądź tu mądry! Ostatecznie wybrałyśmy inny hostel “Happy guesthouse”, do którego na początku nawet nie chciałyśmy wchodzić, bo miał taki ładny bar. A ładne rzeczy to przecież drogie rzeczy!! :) A zapłaciłyśmy 5 $ za pokój z naprawdę wielkim łożem!

2. WIZA

Potrzebujemy wyrobić wizę do Wietnamu. W Polsce kosztowała ona ok. 200 zł. Spytałyśmy w hostelu I tam podali nam cenę 36$. Mniej niż w Polsce, myślimy sobie, pewnie taniej, bo stąd bliżej do Wietnamu. Skoro hostel, który pobiera prowizje, sprzedaje i że tak tanio, to dopiero wiza w ambasadzie (droga oficjalna) musi być tania. Ucieszone, z samego rana wybrałyśmy się do ambasady Wietnamu, a tam… niespodzianka. Wiza kosztuje 45$!!! Najpierw myślałyśmy, że to jakieś nieporozumienie, ale pytając w agencjach turystycznych, okazało się, że rzeczywiście hostele i agencje maja specjalne zniżki przy wyrabianiu wiz. I tak kolejny raz europejski sposób myślenia w Azji wyprowadził nas w pole…

{jumi[*1]} 

3. WESELE

W naszych notatkach, z różnych blogów, wyczytałyśmy, ze warto i stosunkowo łatwo wybrać się na Khmerskie wesele. Ale żeby aż tak łatwo??? Wracałyśmy akurat do hotelu, po całym dniu zwiedzania I tak sobie gadałyśmy, że pora wkręcić sie na jakieś wesele. Patrzymy… a tu wesele! Zajrzałyśmy dyskretnie przez drzwi to wystarczyło żeby uprzejmi weselnicy zaprosili nas do środka, najpierw popatrzeć na ceremonie i porobić zdjęcia, a potem na kolacje!:)

Okazało się, że wygląda to zupełnie inaczej niż u nas. Akurat jak przyszłyśmy młoda para, w pięknych błyszczących strojach (złoto - pomarańczowych) wraz z rodzicami I kilkoma gośćmi, siedziała w oddzielnym pokoju. Pokój mienił się milionem intensywnych kolorów, a przeważały różowy I zloty. Młodzi małżonkowie karmili I poili swoich rodziców woda, bananami i ryżem. Jest to forma podziękowania za to, że w dzieciństwie rodzice zadbali o pokarm dla swoich pociech. Na bananach były założone złote obrączki. Następnie rodzice państwa młodych psikali ich perfumami, po czym udzielali im błogosławieństwa. Wszystko to odbywało sie na siedząco, w blasku fleszy, a młodzi oddawali pokłony rodzicom. Potem była kolacja, którą zjadłyśmy w towarzystwie przeuroczych babć, ciągle podtykających nam pyszne jedzenie i uśmiechających sie do nas sympatycznie. Po wszystkim zaproszono nas na kolejny dzień uroczystości – z większą pompa, ale niestety jutro jedziemy juz dalej.

4. BILECIARZE

W każdym autobusie jest minimum dwóch sprawdzaczy biletów, którzy robią to po kilka razy w zupełnie niezrozumiałym dla nas systemie. Najpierw bilet ci zabierają, potem chcą go sprawdzić (okazuje sie ze to oni go maja), potem oddaja wszystkim bilety, po czym znów sprawdzają. W ogóle nie ma, co liczyć, ze autobus odjedzie punktualnie, pojedzie jak się zapełni.

 


Pierwsze wrażenia z Wietnamu:

- jeżeli wcześniej nam sie wydawało, ze gdzieś jest dużo motorków i skuterów to byłyśmy w WIELKIM bledzie! Tutaj nie ma motorków, tutaj jest MORZE motorków na ulicach!!!Dziś dowiedziałyśmy się, że na 86 mln Wietnamczyków przypada ok.20 mln motorków, a w samym Sajgonie na ok.10mln mieszkańców - 5 mln motorków. Ale ma to tez ukryte znaczenie (teoria przewodnika) - tutaj dziewczyny zarywa sie nie na limuzynę bmw, ale na porządny japoński skuter (ewentualnie chińska trzy razy tańsza podrobe). Tutaj anegdota: Wiecie, czemu największy bohater Wietnamu wujaszek Ho Chi Minh nie miał rodziny???Bo nie miał motorka!! - czyż to nie jest logiczne?:)

- poznałyśmy dwa sposoby przechodzenia przez tutejsze ulice. Pierwszy sposób to podnieść rękę, zamknąć oczy i po prostu iść na druga stronę ulicy bez zatrzymania się. Druga wersja to również pewne przechodzenie bez przystanków, a do tego koniecznie trzeba patrzeć sie kierowcom w oczy. Ale któremu mam sie patrzeć w oczy skoro na jednym pasie jedzie 4-5 motocyklistów???! Na szczęście jak na razie idzie nam całkiem dobrze i nikt w nas jeszcze nie wjechał:)

- najbardziej znany symbol Wietnamu, czyli trójkątne, słomiane kapelusze to nie podpucha! Naprawdę są one w codziennym użyciu! Same takie przywdziałyśmy na chwile - ależ sa fotogeniczne hehe.

- ogólnie jest trochę czyściej niż w Kambodży, ale dalej jest to Azja, wiec hałas i chaos jest wszechobecny (zwłaszcza, jeśli wziąć pod uwagę wyżej opisane motorki!). Co więcej, znacznie rzadziej widzi sie tutaj dzieci chodzące samopas po ulicach itp. Wogóle jest ich tu jakby mniej niż w Kambodży.

{jumi[*1]} 

Delta Mekongu.

Po raz pierwszy w naszej podroży zdecydowałyśmy sie na zorganizowana przez biuro podroży wycieczkę! Dwudniowa wycieczka po delcie Mekongu :) Cena była niezła, bo 20$/os, co więcej organizacja naprawdę dobra. Wszystko, co miało sie odbyć to sie odbyło. Wszelkie wypisane w ulotce atrakcje były rzeczywiście fajne - degustacja cukierków kokosowych, owoców tropikalnych, a przede wszystkim wina bananowego:)). Do tego hotel, to był taki luksus, jakiego w Azji jeszcze nie zaznałyśmy:)

To były dwa dni spędzone na pływaniu łódeczką i obserwowaniu życia na i w okolicach Mekondu - takiej ogromnej rzeki to jeszcze nie widziałam!!

Ale...Odmawiam udziału w kolejnych zorganizowanych wycieczkach!! Maszerowanie za panem pilotem jak stado bydła, to było totalne odmóżdzenie! Na wszystko jest wyznaczony czas, na robienie zdjęć, na toalete, na podziwianie widoków...I nie można tego zrobić, kiedy indziej, bo przecież grupa czeka i trzeba jechać dalej...

Musze się jednak przyznać, że w niektórych miejscach zachowaliśmy sie jak prawdziwi ""turyści"" :p Pilot zaprowadził nas do pasieki i zaproszono nas do degustacji herbatki z miodem i cytryna - pycha! Ale nikt miodu nie miał zamiaru kupować...Wiec na stole pojawił sie inny produkt domowej roboty - wino bananowe :) Po pierwszym kieliszku wszyscy zgodnie stwierdziliśmy, ze to na pewno nie smakuje jak wino tylko jak pospolity bimber i ze jest ohydny...Po drugim kieliszku juz sie zaczęliśmy zastanawiać..A kiedy pani z obsługi nalała nam po kolejnym kieliszku byliśmy juz pewni, ze ""wino"" bananowe jest całkiem dobre!!I tak po skończeniu degustacji zakupiliśmy buteleczkę tego specyfiku:) Miało być na Sylwestra, ale niestety nie dotrwało...:)

Jeszcze w Sajgonie zakupiłyśmy open ticket, czyli otwarty bilet autobusowy, na podroż po Wietnamie (Sajgon-Hanoi 1719km) z dowolnie wybranymi przystankami. Mui Ne było pierwszym przystankiem na naszej trasie.

Samo Mui Ne nie wywarło na nas szczególnego wrażenia. Miasteczko ciąganie się wzdłuż jednej jedynej ulicy i w głównej mierze składa sie z plażowych resortów, na które oczywiście nas nie stać...Dlatego tez cale popołudnie straciliśmy na poszukiwania noclegu na nasza kieszeń. W końcu sie udało - 4$/os - jak do tej pory nasz najdroższy nocleg.

Mui Ne i okolice jest owszem rajem dla windsurferow i kitesurferow, ale niekoniecznie dla typowych plażowiczów. Miejsce to wyjątkowo upodobali sobie (niewiadomo, dlaczego) Rosjanie na swoja wakacyjna riwiere.

 


Drugiego dnia wypożyczyliśmy rowery na cały dzień, co sie okazało świetnym pomysłem (jak zwykle zresztą:)). Zwiedziliśmy pobliska wioskę rybacka - zapach i ilość lodek na m2 nie pozwala jej przeoczyć. A widoczki na zatokę są naprawdę piękne! Dalej udaliśmy sie na ogromne połacie wydm, co stanowi największą atrakcje okolicy. Gdy tylko dotarliśmy, na naszych jednośladach na miejsce, dopadła nas chmara dzieciaków, wskakując nam na bagażniki i od razu negocjując cenę za wypożyczenie tzw. sanek do zjeżdżania z wydm. Skusiliśmy sie, myśląc ze to będzie super zabawa. Sanki jednak na piachu za nic nie chciały nabrać prędkości, ale za to prawdziwa frajdę odnaleźliśmy w skakaniu z wydmowych pagórków i tarzając sie w piachu. Po tym wszystkim nie było chyba takiego kawałka ciała, który nie zgrzybiały od piachu! Ale warto było:)

Wycieczkę zakończyliśmy wizyta w pobliskich wodospadach. Tu znów dopadły nas dzieciaki (wietnamskie dzieci naprawdę wysoko cenią sobie skazanie drogi - a przecież my to nie bogaci Rosjanie, tylko ubogie polskie studenciaki!

Szwędając się na rowerach po małych wioskach odkryliśmy ciekawa rzecz. W każdej z nich działa swego rodzaju "radiowezel". Nie mamy pojęcia, co tam wygadują, ale brzmi po trochu propagandowo i słychać to juz z kilometra! Włóczenie sie po wioskach jak zwykle sprawiło nam największą przyjemność :)

{jumi[*1]}

A jednak nie jest tak łatwo i kolorowo w tej Azji! Niestety nie wszystko da sie załatwić pięknym uśmiechem i naszym urokiem osobistym... Skubani Wietnamczycy i na takich cwaniaków jak my znaleźli sposób... choć łatwo sie nie poddaliśmy :D MY POLACY!

Wszyscy nas ostrzegali, ze Wietnamczycy bywają niemili i kantują turystów ile wlezie. Do tej pory im nie wierzyliśmy...., ale Hoi An zmieniło całkowicie nasze przekonanie, a pewność siebie została lekko zachwiana. W tym mieście absolutnie każda nasza poważniejsza transakcja zakończyła się awanturą.

1. Zacznijmy od wypożyczenia motorków:

Uparliśmy się, że motorki wypożyczymy za max 3$ za sztukę. I udało się wreszcie znaleźć "motorkarzy", którzy dali nam dwa stare motorki za 3$ każdy, ale przy trzecim, nowszym - super wypasionej maszynie automatic - długo się opierali. W końcu padli...i pojechaliśmy:) Wszystko byłoby pięknie, bo te stare dawały rade, a nowa prawie, że latała. Tylko, że po całodniowej wyprawie poza miasto, postanowiłyśmy pojechać do krawcowej na przymiarki, zabierając ze sobą ta maszynę "cud"...i długo nam tam zeszło. Dotarłyśmy do wypożyczalni, spóźnione jedynie 20 min, a motorkarz wpadł w prawdziwa furie i zażądał od nas "MONEY, MONEY, MONEY!!!!". Na początku naprawdę się przestraszyłyśmy, bo wyglądał jakby miał nas zaraz uderzyć - najbliżej była najmniejsza Monia. Ale na szczęście zdałyśmy sobie sprawę, ze on i tak nie może nam nic zrobić, bo nie zostawiłyśmy mu żadnych dokumentów. Zabrałyśmy nogi za pas i uciekłyśmy prosto do hotelu!

2. Krawcy o dwóch twarzach:

Zamówienia na nasze boskie, bo zaprojektowane przez nas ciuszki, złożyłyśmy w sumie u trzech rożnych krawców. Dwoje z nich okazało sie w porządku, prawie bez poprawek oddając nasze zamówienie. Schody zaczęły sie przy trzecim..., gdzie oczywiście nasze zamówienie było największe (płaszczyk, 2 marynarki, 3 sukienki). O ile te grubsze rzeczy naprawdę im się udały, to z reszta była masa przejść.... Sukienki, które miały mieć długie rękawy, zostały ich drastycznie pozbawione. Przełknęłyśmy to ciągle się uśmiechając, bo nasza Pani krawcowa była nasza najlepsza przyjaciółka! No po prostu uśmiechy, żarty, w drzwiach witało nas "Hello my bestfriends!". No i jak tu sie wkurzac - ostatecznie to tylko rękawy, krótkie tez wyglądały nieźle. Sukienki były poprawiane masę razy, ciągle te same rzeczy. No, bo ile razy można powtarzać, ze jedno ramiączko jest za długie!!! A jednak można dużo razy. W końcu otrzymałyśmy zwykły badziew. Po subtelnej perswazji Pani krawcowa łaskawie naprawiła. W miedzy czasie, w zakładzie, toczyła sie batalia innych klientek. To nic, że uszyłyśmy tam masę rzeczy, pani i tak zażądała zaliczki za nowe zamówienia, nie chcąc oddać nam tych starych - już zapłaconych.... uffff. Mamy dość szycia na najbliższe lata! Nie ma jak wejść do sklepu, przymierzyć, kupić albo po prostu zabrać się i wyjść.


 

3. Hotel i nasz 7-godzinny strajk okupacyjny:

Meldując sie w hotelu NHAT HUY HOANG (nigdy tam nie chodźcie!!!), byliśmy świadkami jednaj sceny. Klienci niezadowoleni z pokoju zażądali zwrotu paszportów, aby sie wymeldować. Uparte recepcjonistki odmawiały, póki nie zostanie uiszczona oplata za pokój 3$ (za przebywanie w tym pokoju jakieś 15 min!!) . Niestety obserwacja tego zdarzenia nie dała nam do myślenia wystarczająco.... Zameldowaliśmy sie, zostawiając 2 paszporty na recepcji (jak nas proszono).

Dostaliśmy pokój za 3$ od osoby. Podczas wymeldowywania recepcjonistka oświadczyła, ze pobrudziliśmy prześcieradło (nie zarejestrowała jakoś faktu, ze dostaliśmy syfiasty pokój z brudnymi ręcznikami i pościelą, bo, po co je prac tak po każdym kliencie? Strata czasu). W związku z tym musimy zapłacić za to prześcieradło 10$!!!! hahah no po prostu śmiech na sali, cena z kosmosu kompletnie. Oczywiście nastąpił ostry sprzeciw z naszej strony, wciąż myśleliśmy, że to jakaś kompletna bzdura czy marny żart. Trwała ostra dyskusja, która przerodziła się w kłótnie, potem strajk, dochodząc do otwartej wojny. Oświadczyliśmy, ze nie zapłacimy ani grosza ekstra i rozsiedliśmy sie na podłodze w recepcji. Pikieta rozpoczęta!!!! Po dwóch godzinach kłótni (szefowa łaskawie oświadczyła, ze daje nam "zniżkę" i mamy zapłacić "tylko" 5$), żadne rozwiązanie nie przyszło. Szefowa uparta baba, a my nie pozostajemy dłużni. Poleciały przekleństwa, straszenie policją, itd.

Postanowiliśmy działać.... Poranek to pora, kiedy przyjeżdżają nocne autobusy, a turyści poszukują hoteli.... Tak wiec skutecznie odprawiliśmy WSZYSTKICH turystów szukających pokoju w naszym hotelu :D Dało nam to dzika satysfakcje, a szefowa dostała jeszcze większej białej gorączki. Dalej nic. Zapuściliśmy wiec na full polska muze w holu. Czekamy... Dwoje z nas udało sie w tym czasie na policje. Efektu to nie przyniosło żadnego, bo za mała suma żeby panowie policjanci sie fatygowali. Baba zawzięła się i paszportów nie oddała.

{jumi[*1]}

Wszystkim pomału puszczały nerwy, tak wiec chwyciliśmy sie ostatniej deski ratunku.... desperacko! Zocha podjęła próbę wykradzenia naszych paszportów z recepcji! Bezskutecznie niestety, bo skubane Wietnamki (zapewne wyćwiczone juz w takich sytuacjach) schowały te nasze w sejfie.

Jak podeszła 6-osobowa grupa turystów, a my skutecznie ja odprawiliśmy nasza rekomendacja, babsko wpadło w furie. Zaczęła wyrzucać nas i nasze plecaki. Przenieśliśmy sie na ławkę przed hotelem, dalej czyniąc naszą powinność. W miedzy czasie straciliśmy 2 autobusy do Hue. Ale to juz nie chodziło o te 5 $, wyłącznie o zasady. Nie damy sobie w kasze dmuchać, my uparci Polacy! Podczas naszej pikiety z hotelu wymeldowali się wszyscy goście (większość to nasza skromna zasługa :D) i każdy z nich płacił coś ekstra!! No bezczelność nie ma granic!

Po 7 godzinach okupowania hotelu, przybiegły do nas recepcjonistki w płaczu, ze szefowa każe im się zrzucać na te 5$ (same wcześniej rozpętały to bagno z "brudnym" prześcieradłem) no i poszło "na litość". Poddaliśmy się, choć satysfakcja, ze tej nocy hotel stoi praktycznie pusty, jest ogromna :D. Odzyskaliśmy paszporty płacąc te nieszczęsne 5$ i znaleźliśmy nowy hotel. Na pytanie "czy mogę dostać wasze paszporty?" padło choralne "nie ma mowy!!!". Nauczkę dostaliśmy i my za zostawianie dokumentów i mamy nadzieje, ze szefowa hotelu tez. Potem przeczytaliśmy na forum, ze hotel ten miał juz nie jedna taka historie, a płacz recepcjonistek też nie należy do nowości....

I tak nam mali, skubani Wietnamczycy zaleźli za skórę, ale niech wiedzą, że z Polakami nie ma żartów!! I tak opuszczamy Hoi An - miasto wariatów.

 


Zatoka Ha Long to niesamowite miejsce, wyróżniające sie około 3000 małych wysepek, wyłaniających sie nagle ze szmaragdowego morza. Według legendy zatoka ta powstała, kiedy wielki smok, mający chronić Wietnamczyków, wylądował właśnie w tym miejscu. Z jego wielkiego cielska powstało mnóstwo wysepek, o które miały się rozbić statki nieprzyjaciół.

Pewnego zimnego popołudnia, zdecydowaliśmy zaserwować sobie na kolacje ucztę wężową.

UWAGA!!!! Historia ta jest dla ludzi o mocnych nerwach!!!

W Hanoi jest pewna dzielnica- Le Mat, która słynie z restauracji oferujących wężowe dania i nie tylko wężowe. Dzielnica sprawia wrażenie sennej, nawet opuszczonej, co trochę przywodzi na myśl scenerie z filmów grozy, tym bardziej, że idąc na węza, czuliśmy, że robimy, co najmniej coś dziwnego.

Wybór restauracji był trudny, ponieważ w zasadzie wszystkie były takie same-puste, zimne, przesadnie eleganckie i były biznesem typowo rodzinnym. W menu oprócz węży widniały : koty, małpy, jaszczurki, jeżozwierze itp. Każda restauracja wyrabiała też alkohole, m.in. słynne wódki wężówki, ale i tak największe wrażenie zrobił na nas zalany wodą płód kota!!!!! Czy ktoś to wogóle pije??? Przerażające!!!!

{jumi[*1]} 

Po negocjacjach i wyborze trzech węży, kelner przystąpił do zabijania gadów na naszych oczach. Najpierw rozciął skore - wszystko na żywca- wyją serca i chyba woreczki żółciowe, po czym odsączył krew i żółć do osobnych naczyń z wódka. Monia jeszcze długo po tym słyszy po nocach dźwięk rozdzieranej skory węża. Ciarki przechodzą po plecach. Uczta rozpoczyna sie od wypicia kieliszka krwi zmieszanej z wódka ryżowa - każdy taka dostał, a oprócz tego były trzy kieliszki z bijącymi jeszcze sercami węży - dostały sie chłopakom i Moni (podobno to niezły afrodyzjak dla mężczyzn). Trzeba pic szybko, bo krew gęstnieje w szybkim tempie. Potem poszły kieliszki z wódka i owa żółcią - ta miała gorzki posmak, ale o to przełknęliśmy. I TU PADA ODPOWIEDZ NA TYTULOWE PYTANIE: TAK WYPILISMY!!!

Kolejno zaserwowano nam siedem dań z naszych węży:

1) Galaretowata zupa,

2) Żeberka podane z prażynkami,

3) Grillowane mięso z ryżem,

4) Chipsy ze skorki węża,

5) Sajgonki,

6) Zupa z kawałkami węża,

7) Mięso mielone zawijane w algi.

Wszystko to było naprawdę smaczne i sycące, ale odbijało nam sie jeszcze przez kolejne dwa dni:)


Laos

Przejście graniczne Wietnamu z Laosem - Tay Trang według wszystkich dostępnych źródeł miało należeć do trudniejszych. Długo zastanawiałyśmy się jak może wyglądać "trudna granica", aż odpowiedz przyszła sama...

Z SaPy do Dien Bien (miasteczko przygraniczne) podroż busikiem trwała 8h, ale wszystkie niedogodności wynagrodziły nam niesamowite widoki - dokładnie takie , jakich dostarczyć nam powinna sama SaPa. Przez okno mogłyśmy podziwiać pola ryżowe, góry, babuszki w strojach etnicznych (nie na pokaz), słowem Wietnam, jakiego chciałyśmy. Droga jak to w tym kraju bywa, raz jest, a raz znika. Jest to raczej "zbiór dziur", niż droga, a o wcale nie pomaga, gdy siedzi sie w ciasnym busie, ze zwiniętymi w klebek nogami. Ale dotarłyśmy w końcu do Dien Bien, a tam... Kolejna niespodzianka. Okazało sie, ze bus do Laosu odjeżdża, owszem, ale za trzy dni. Zaczęły sie przeróżne, desperackie próby znalezienia transportu, chociażby pod granice (30km). W końcu udało sie ugadać taxi dla 7 os (my +dwie pary) we w miarę przyzwoitej cenie, przez tzw. "korporacje taksówkarska". Pomimo miliona potwierdzeń ceby, taksówki, godziny (6.30 dnia następnego), cholerne Wietnamczyki i tak zrobiły nas w balona. Przy odjeździe cena wzrosła, o 4$, ale wyjścia nie było - trzeba kolejny raz honor schować do kieszeni i zafundować te dolce zarozumiałemu monopoliście.

W końcu udało sie - jest granica. Bez problemu dostałyśmy pieczątkę, że opuszczamy Wietnam i udałyśmy sie dalej - w poszukiwaniu okienka laotańskiego. Na zewnątrz powitała nas gęsta mgła - dosłownie jak z książek Stevena Kinga. Okazało sie, ze nie ma tam żadnego laotańskiego okienka, celnika, ani nic podobnego. Za to we mgle majaczyły 2 drogi. Ignorując czekających na środku placu ludzi, obrałyśmy jedna z "mlecznych" dróg, te w gore, w stronę Laosu jak nam sie zdawało. Idziemy. Nasze plecaki po shoppingu w Wietnamie waza chyba ze 30 kg jeden!!Ale idziemy, w nowych kurtkach NorthFace (zakupionych w SaPie):) Po drodze pasa sie jakieś dzikie krowy. W końcu skończył sie asfalt, nie ma żywego ducha, który by potwierdził, ze ta droga gdzieś w ogóle prowadzi. Dwa razy mijałyśmy opuszczone budynki, za każdym razem mając nadzieje, ze to te graniczne. Wszystko spowite mgła... Po 5km, z językami na brodzie, wykończone dotarłyśmy do "laotańskiego okienka". Przy okienku musiałyśmy zapłacić 2$ więcej niż wynosi oplata graniczna, z racji tego, ze to niedziela (?!).

{jumi[*1]} 

Okazało się, że od przejścia granicznego do najbliższej malej wioski jest kolejne 5 km (!!!), transportu brak. W desperacji zaczęłyśmy kombinować. Dorwałyśmy jakiegoś sympatycznego laotańskiego właściciela pick-upa i na migi i rysunki dogadałyśmy sie, ze za 5$/os zawiezie nas do miasta Muang Kua (3h drogi). Pick-up oczywiście cały wyładowany - w środku rodzina, na pace bagaże i pakunki. Udało sie! Jakoś sie upchnęłyśmy na pakę. Ruszać sie nie da, ale co tam..w końcu nie musimy drałować pieszo, a dojazd mamy do samego miasta. Ubrałyśmy na siebie, co miałyśmy, z doświadczenia wiedząc, ze na pace wieje porządnie. Ruszyliśmy. Droga, w praktycznie żadnym fragmencie, nie grzeszyła asfaltem, czasem przemieniała się w rzekę, czasem w błocko. Tumany kurzu piętrzą sie za nami i na nas oczywiście, ale widoki, aż dech zapiera - góry, lasy, małe wioski z drewnianymi domkami na palach. Tyłki nam juz odpadają, nogi cierpną, a tu dopiero polowa drogi. W pewnym momencie pick-up stanął. Nasz kierowca przyniósł nam wodę - nie możemy uwierzyć po Wietnamie, ze istnieją jeszcze mili ludzie w tym regionie. Wychylamy się, a tam droga zawalona ziemia. Koniec drogi! - myślimy. Ale gdzie tam, porostu czekamy sobie, aż koparka drogę nam zrobi...Szybko się uwinęła maszyna, bo juz po 15min ruszamy dalej. Po niecałych 3h jesteśmy na miejscu. Płacimy, a kierowca z uśmiechem podaje nam rękę- ciągle szok, nikt nie lamie umowy i jeszcze się uśmiechają!

Miasto, w którym się znalazłyśmy i w ogóle laotańskie "miasta", zgrabnie określiłyśmy nowym słowem "MIES", bo jest to cos miedzy miastem a wsią. Niby są gest house, restauracje, ale ciągle to bezdrożna wieś. Załapałyśmy się na ostatni odjeżdżający autobus do Udonxai - większej "msi".

Autobusy tu zasługują na dłuższy opis:

Są to stare graty, na których dachy ludzi pakują cały swój dobytek, włącznie ze skuterami i zwierzętami. Elegancko to wszystko obwiązują sznurkami i jest:) A to, ze kogut na dachu pieje przez cala drogę - to juz inna sprawa. Do autobusu ludzie pakują się odpowiednio wcześniej, ponieważ jeśli nie zajmie sie miejsca to trzeba siedzieć na małych plastikowych krzesełkach, a podroż w tym kraju trochę trwa...W momencie odjazdu zaczyna sie salwa plucia charkania, co jest zupełnie naturalne w Laosie. Ale toczenie takiej hary w buzi i plucie nie jest jeszcze najgorsze...Najgorsze jest, ze tubylcy masowo cierpią na chorobę lokomocyjna, dlatego każdy autobus ma na wyposażeniu niezliczona ilość woreczków... Po zapełnieniu takiego woreczka, kulturalnie wyrzuca sie je przez okno!

Tumany kurzu unoszące się nieustannie w autobusie i nie tylko zabierają nam oddech.

Mimo tych wszystkich niedogodności jesteśmy zachwycone Laosem i jego krajobrazami, w życiu nie widziałyśmy bardziej górzystego i zalesionego kraju!!

 


Luang Prabang mimo, ze liczy sobie tylko niecałe 30 tys. mieszkańców, jest jednym z najważniejszych miast Laosu. Na pierwszy rzut oka zachwyca swoja architektura, niespiesznym tempem życia, wszechobecna aura spokoju...Jest to pierwsze istotne miasto na naszej trasie w Laosie, dlatego właśnie tutaj zwracamy szczególna uwagę na budownictwo. Luang Prabang ma wiele starych, drewnianych budynków, świątyń - spokojnych jak cale otoczenie miasta, nieprzezłoconych jak w pozostałych krajach Azji Pd-wsch. Niektóre świątynie przywodzą nam na myśl wręcz stare szlacheckie folwarki. Nie to jednak zaskoczyło nas najbardziej. W przeciwieństwie do innych miast tego regionu tu nowo powstające budynki są zwyczajnie ładne - z klasa i smakiem. Możliwe, ze wpływa na to obecność miasta na liście UNESCO.

Jednym z przyjemniejszych miejsc w Luang Prabang jest deptak wzdłuż rzeki. Powolne życie toczące sie nam Mekongiem, piękna architektura i klimatyczne knajpki sprawiają, ze można zaszyć sie tutaj na cały dzien. Czegoś wyjątkowego i aury duchowości dodają miasteczku mnisi w charakterystycznych pomarańczowych szatach, pojawiający sie na każdym kroku.

Nie wiem czy to ta luźna atmosfera, czy może urokliwe miejsca sprawiły, ze oddałyśmy sie tutaj absolutnie wszystkim dostępnym dla nas przyjemnościom, a co za tym idzie wydałyśmy kupę kasy! Ale co tam - raz sie żyje!!:)

{jumi[*1]}

Miedzy innymi skusił nas rejs po Mekongu. Mial to byc ekstremalny, mrożący krew w żyłach spływ superszybka łódka, czyli tzw. "speed boatem" (60km/h!). Niestety nie sprawdziłyśmy wcześniej jak taki speed boat ma wyglądać i łódź, a raczej łupinka, którą wybrałyśmy ledwo rozwijał prędkość 10km/h. Na szczęście po drodze wypatrzyłyśmy prawdziwe speed boaty i natychmiast sie przesiadłyśmy, słono oczywiście dopłacając za te przyjemność. Warto było!! Choć dla nas - ludzi o mocnych nerwach nie była to taka znów ekstrema :p

Kiedy indziej zafundowałyśmy sobie pobyt w lokalnej saunie. Naprawdę cudo!!:) Sauna ta składa sie z trzech pomieszczeń: malej sauny parowej, gdzie na jakiś 1mkw przypadają jakieś 3 osoby - praktycznie same Laotanki i my (sauna oczywiście nie jest koedukacyjna), korytarz gdzie serwuje sie niezliczone ilości gorącej, darmowej, lokalnej herbatki i zimny prysznic. Po tej wizycie czułyśmy sie jak nowo narodzone :)

Jedno popołudnie spędziłyśmy na rowerkach podziwiając okoliczne świątynie i urokliwe alejki. To znów dzień kończyłyśmy w świetnym, choć nie najtańszym barze, do którego wiedzie chwiejny bambusowy mostek. Ale czego nie robi sie dla wieczoru ze scrablami:)

Na samym Luang Prabang góruje wzniesienie z ogromna złota stupa ( cos w rodzaju pomnika o kształcie dzwonu). Na szczyt prowadzi bardzo przyjemna ścieżka, gdzie po drodze można podziwiać rożne wcielenia Buddy - można znaleźć Buddę poniedziałkowego, wtorkowego..i tak aż do niedzieli Wyjątkowym miejscem dla buddystów jest odcisk stopy Buddy - można by sie spodziewać, ze to cos rzeczywiście niesamowitego, aż tu, gdy dochodzi sie do malej kapliczki, a w niej czarna dziura! Oj duże te stopy miał Budda :)

Ze szczytu rozciąga się przepiękny widok na cale miasteczko, płynący leniwie mekong i pobliskie buddyjskie waty (klasztory). Najbardziej spektakularny widok rozciąga sie podczas zachodu słońca...

Ah i jeszcze ten nocny targ w Luang Prabang!!Temu juz w ogóle nie da sie orzec! Niezliczone ilości szaliczków, chusteczek, pościeli, pierdółek i wszystko to naprawdę ładne i bez tandety. Jak dotąd to najciekawszy targ, jaki widziałyśmy. Znowu plecaki coraz cięższe...

 


Stolica Laosu - nasz kolejny przystanek na laotańskich bezdrożach. Vientiane na pierwszy rzut oka, na drugi zresztą też, wcale nie wygląda na największe w Laosie i do tego stołeczne miasto. Nie ma tu wieżowców, wielkiego ruchu ulicznego, godzin szczytu, pospiechu, za to pod dostatkiem jest świątyń.

Naszym absolutnym priorytetem w Vientian jest wyrobienie wizy do Tajlandii. Zaraz po przybyciu do stolicy i znalezieniu noclegu (wszystkie hostele okrutnie drogie, a przy tym warunki zupełnie nie współmierne do tej wygórowanej ceny) udałyśmy sie do tajskiej ambasady. Tam spotyka nas wielka niespodzianka...ku naszemu zupełnemu zaskoczeniu okazało się, że jest SOBOTA! Jako, ze podczas wyjazdu kompletnie zniknęło poczucie czasu, wszystkie dni tygodnia i miesiące zlały sie w jedno, informacja o weekendzie zbiła nas z tropu. Kolejna zła wiadomość to ta, ze wyrobienie wizy trwa 2 dni - do południa składanie wniosków i drugiego dnia popołudniu odbiór, trybu ekspresowego brak. Pojawia sie zasadnicze i trudne pytanie - co robić w Vientian 4 dni???

Jeszcze tego samego dnia odwiedziłyśmy najważniejsze miejsce w mieście, czyli pomnik niepodległości Lasou, przypominający luk triumfalny, z którego roztacza sie rozległy widok na Vientian oraz przespacerowałyśmy sie nowym deptakiem, podziwiając kolejny w naszej historii zachód słońca nad Mekongiem:)

W niedziele, nie do końca w zgodzie z nasza natura, postanowiłyśmy odwiedzić Park Buddów, tj. zbiór przeróżnych, małych i ogromnych pomników Buddy. W ramach oszczędności i potrzeby ruchu zamiast motorków, skusiłyśmy się na wypożyczenie rowerów. Jak to bywa w naszym przypadku pomyliłyśmy absolutnie wszystkie możliwe drogi na skrzyżowaniach, a każdy zapytany Laotańczyk podawał nam zupełnie inna ilość km do naszego celu. Po kilku godzinach jeżdżenia, co nasze pośladki odczuły dość boleśnie, podobnie zresztą jak spalone słońcem ręce, nie chciało nam sie nawet myśleć o dalszym poszukiwaniu Parku Buddów. Będąc w okolicy dojechałyśmy jedynie do słynnego Mostu Przyjaźni laotańsko - tajskiej, na którym znajduje sie przejście graniczne...Niestety do Tajlandii jeszcze nie czas....

Tak wiec po bitych 7 godzinach jazdy na rowerach nie udało nam się dotrzeć do podobno jednego z dwóch najważniejszych miejsc w Laosie :P

{jumi[*1]} 

W końcu nadszedł upragniony poniedziałek. Z samego rana pobiegłyśmy do ambasady, co by zdążyć na samo otwarcie, a tam...Zastajemy tłum ludzi. Wszyscy oczywiście przybyli tu w tym samym celu, co my. Po 2 godz. oczekiwania, wypełnienia druczków, kserowania, klejenia zdjęć i grania w państwa -miasta dla rozrywki, szczęśliwie dopchałyśmy się do okienka. Tam jak przystało na porządną biurokracje państwo odesłało nas do kolejnych okienek, ale w końcu się udało. Teraz pozostało przebidować ten dzien. Nie jest to proste w kraju, w którym życie wymiera równo z wybiciem godz 23.00. Ale same zorganizowałyśmy sobie rozrywkę w naszym jakże zabawowym trzyosobowym gronie :) A ze lokalne napoje wyskokowe tańsze tu niż woda...cala noc przespałyśmy na "imprezowym" balkonie :P Obudził nas dopiero świt i o dziwo! ruch uliczny :)

Nastał wtorek!! W ambasadzie zastałyśmy zamkniętą bramę i tłoczących sie przed nią ludzi. Na szczęście po krótkim czasie wrota sie otworzyły i masa ludzka ruszyła przed siebie. Udało sie nam wywalczyć całkiem sensowny numerek w kolejce i tym razem poszło o wiele sprawniej. Jako szczęśliwe posiadaczki wizy do Tajlandii zdecydowałyśmy jeszcze tego wieczora zmykać z tego jakże uroczego, ale niemiłosiernie nudnego miasta ( Wiasta?) :)

Na samym południu Laosu Mekong - czwarta, co do wielkości rzeka w Azji, rozwidla się jak gałęzie drzewa, tworząc tym samym krainę 4 tysięcy wysp. Na jednej z nich, Don Det spędziłyśmy kilka cudownych, leniwych dni.

 


Wyspy te jeszcze przed kilku laty były opisywane, jako sielskie-anielskie, typowo laotańskie miejsca, gdzie czas sie zatrzymał. Jakże nas zaskoczył widok masy turystów wylegujących się na plaży i w portowych barach!!

Wyspa dzieli sie na dwie strony - zachodów i wschodów słońca. Obie te strony zaścielone są bungalowami. Jedyne, na co trzeba sie zdecydować to czy woli sie oglądać wschody czy zachody słońca. Jako, ze podczas całej naszej podroży, ani razu z własnej woli nie udało sie nam wstać na wschód słońca, bez wahania wybrałyśmy domek po stronie zachodniej:)

Większość bungalowów usytuowanych jest nad samym Mekongiem. Czasem wydawać by się mogło, ze nie długo niektóre z nich runa do rzeki, bo stoją trochę pokracznie. Ale cena za wynajem jest niska, bo jedyne 40tys kip, czyli ok.15zl. Domek ma oczywiście minimum niezbędna do przeżycia na sielskiej wyspie, czyli pokoik z dużym łóżkiem, taras z hamakami i łazienkę po drugiej stronie drogi. Bo jak są hamaki to, czego chcieć więcej??:)

Sama wyspa całkowicie przystosowała się do swojej turystycznej roli, dlatego jeżeli ktoś tu nie ma domków na wynajem, to tylko, dlatego, ze ma bar - albo jedno i drugie. Bary są na wyciągniecie reki, tak wiec oprócz leżenia w hamaku, całymi dniami można tez jeść i pic. Co w danym momencie zupełnie nam wystarczało:)

{jumi[*1]} 

Mimo tego leniwego klimatu, wypełniłyśmy wszystkie dni aktywnością - czy to pływaniem po Mekongu czy jazdą na rowerze.

Pierwszego dnia poszłyśmy za przykładem wielu turystów, wynajmując 3 wielkie opony (znane juz z Vang Vieng). Pływanie na nich zajęło nam cały dzień, ponieważ odległość od jednego brzegu do drugiego okazało się większą, niż to na początku oceniłyśmy, a poruszanie sie na oponie szło dość mozolnie. Mimo wszystko, dzień upłynął bardzo przyjemnie i znów miałyśmy szanse nabrać trochę koloru :p

Drugi dzień spędziłyśmy, odwiedzając na rowerkach wodospady na Mekongu. Znów nas zaskoczyła ta niesamowita rzeka. Przez tyle krajów Mekong przepływa tak leniwie, aż tu nagle przeobraża sie w wielkie, szalejące wodospady!

Popłynęłyśmy tez łódka w miejsce znane z występujących tam delfinów rzecznych. Na własne oczy przekonałyśmy sie, ze to prawda, ze te niesamowite zwierzaki mieszkają w Mekongu. Widok wyłaniających sie wielkich grzbietów o zachodzie słońca zapadł nam w pamięci. To chyba kolejna niespodzianka tej zagadkowej rzeki.

Ostatniego dnia wynajęłyśmy małą łódeczkę. Okazało sie szybko, ze do jej obsługi potrzebne są 3 osoby - 2 do wioseł i jedna do wylewania wody. Wszyscy zmotoryzowani lokalni na Mekongu mieli z nas niezły ubaw, ale my i tak dzielnie wiosłowałyśmy i z piosenka na ustach, „Kiedy siedzę na maszynie (mej łódce) totalny czuje luz..." Mknęłyśmy (opornie) w górę rzeki...

 


I tak po 3,5 miesiącach tułaczki wróciłyśmy w końcu do domu. Wysiadłyśmy na lotnisku, podekscytowane komitetem powitalnym, polską zimą, powrotem do domu. Co komu opowiadać? Czy ktoś w ogóle pyta? Czy kogoś interesuje, co tak naprawdę przeżyłyśmy? Kiedy dzień pierwszy się skończył, wszystkim opadły emocje związane z naszym powrotem, oprócz nas samych. Bo w nas wszystkie emocje dalej tkwią kołkiem, a już nie ma, komu tego wyrzucać. Wszyscy się cieszą, że już jesteśmy, ale ile nas ominęło z ich życia, ile oni stracili z naszego? To już czas nie do nadrobienia...

Wróciłyśmy nagle do prawdziwego świata, świata, w którym trzeba mieć pracę lub szkołę, trzeba mieć ubezpieczenie, trzeba prowadzić jakieś życie towarzyskie.... Kiedy znów będziemy się martwić czy spać w środku czy po boku, czy zjeść lepiej ryż czy ryż, na jakiego szejka ma się ochotę tego wieczoru? Każda z nas w jakiś sposób próbuje się odnaleźć w normalnym świecie, każda na swój sposób - Alina uciekając w pracę, Zocha w ramiona Henka, Monia kupując kolejny bilet.... Ale prawda jest taka, że jeden telefon czy sms dziennie między naszą trójką na linii Czernichów - Szczawnica - Smerdyna jest obowiązkowy. I chociaż uzależnienie od siebie nawzajem z każdym dniem opada, już mamy nowe wspólne plany i teraz już wiemy na pewno, że bez względu na wszystko możemy na siebie liczyć. I choć nikt nie rozumie, w jaki sposób trzy tak uparte i różne osoby jak my wytrzymały ze sobą nieustannie przez tak długi okres, my już chyba znalazłyśmy nasz złoty środek.

{jumi[*1]} 

Wszystko, co przeżyłyśmy, to dobre i to złe, jest nasze i nikt nam tego nie zabierze. Dla tych małych zdarzeń, dla tej farbującej zęby wietnamskiej kawy, dla tych zagrzybionych wilgotnych hoteli, dla szalonych offroadów na motorach, dla przemoczonych ubrań w kajaku o wschodzie słońca, dla leżenia w hamaku z książką na Mekongiem i dla tych wszystkich ludzi, których spotkałyśmy po drodze - warto było.

A dla tych, którzy ciągle się jeszcze zastanawiają czy jechać czy nie jechać:

"Za dwadzieścia lat bardziej będziesz żałował tego, czego nie zrobiłeś, niż tego, co zrobiłeś. Więc odwiąż liny, opuść bezpieczną przystań. Złap w żagle pomyślne wiatry. Podróżuj, śnij, odkrywaj."

 

Mark Twain - on wie co mówi! :)

 

 

Back To Top