Stolica Laosu - nasz kolejny przystanek na laotańskich bezdrożach. Vientiane na pierwszy rzut oka, na drugi zresztą też, wcale nie wygląda na największe w Laosie i do tego stołeczne miasto. Nie ma tu wieżowców, wielkiego ruchu ulicznego, godzin szczytu, pospiechu, za to pod dostatkiem jest świątyń.
Naszym absolutnym priorytetem w Vientian jest wyrobienie wizy do Tajlandii. Zaraz po przybyciu do stolicy i znalezieniu noclegu (wszystkie hostele okrutnie drogie, a przy tym warunki zupełnie nie współmierne do tej wygórowanej ceny) udałyśmy sie do tajskiej ambasady. Tam spotyka nas wielka niespodzianka...ku naszemu zupełnemu zaskoczeniu okazało się, że jest SOBOTA! Jako, ze podczas wyjazdu kompletnie zniknęło poczucie czasu, wszystkie dni tygodnia i miesiące zlały sie w jedno, informacja o weekendzie zbiła nas z tropu. Kolejna zła wiadomość to ta, ze wyrobienie wizy trwa 2 dni - do południa składanie wniosków i drugiego dnia popołudniu odbiór, trybu ekspresowego brak. Pojawia sie zasadnicze i trudne pytanie - co robić w Vientian 4 dni???
Jeszcze tego samego dnia odwiedziłyśmy najważniejsze miejsce w mieście, czyli pomnik niepodległości Lasou, przypominający luk triumfalny, z którego roztacza sie rozległy widok na Vientian oraz przespacerowałyśmy sie nowym deptakiem, podziwiając kolejny w naszej historii zachód słońca nad Mekongiem:)
W niedziele, nie do końca w zgodzie z nasza natura, postanowiłyśmy odwiedzić Park Buddów, tj. zbiór przeróżnych, małych i ogromnych pomników Buddy. W ramach oszczędności i potrzeby ruchu zamiast motorków, skusiłyśmy się na wypożyczenie rowerów. Jak to bywa w naszym przypadku pomyliłyśmy absolutnie wszystkie możliwe drogi na skrzyżowaniach, a każdy zapytany Laotańczyk podawał nam zupełnie inna ilość km do naszego celu. Po kilku godzinach jeżdżenia, co nasze pośladki odczuły dość boleśnie, podobnie zresztą jak spalone słońcem ręce, nie chciało nam sie nawet myśleć o dalszym poszukiwaniu Parku Buddów. Będąc w okolicy dojechałyśmy jedynie do słynnego Mostu Przyjaźni laotańsko - tajskiej, na którym znajduje sie przejście graniczne...Niestety do Tajlandii jeszcze nie czas....
Tak wiec po bitych 7 godzinach jazdy na rowerach nie udało nam się dotrzeć do podobno jednego z dwóch najważniejszych miejsc w Laosie :P
{jumi[*1]}
W końcu nadszedł upragniony poniedziałek. Z samego rana pobiegłyśmy do ambasady, co by zdążyć na samo otwarcie, a tam...Zastajemy tłum ludzi. Wszyscy oczywiście przybyli tu w tym samym celu, co my. Po 2 godz. oczekiwania, wypełnienia druczków, kserowania, klejenia zdjęć i grania w państwa -miasta dla rozrywki, szczęśliwie dopchałyśmy się do okienka. Tam jak przystało na porządną biurokracje państwo odesłało nas do kolejnych okienek, ale w końcu się udało. Teraz pozostało przebidować ten dzien. Nie jest to proste w kraju, w którym życie wymiera równo z wybiciem godz 23.00. Ale same zorganizowałyśmy sobie rozrywkę w naszym jakże zabawowym trzyosobowym gronie :) A ze lokalne napoje wyskokowe tańsze tu niż woda...cala noc przespałyśmy na "imprezowym" balkonie :P Obudził nas dopiero świt i o dziwo! ruch uliczny :)
Nastał wtorek!! W ambasadzie zastałyśmy zamkniętą bramę i tłoczących sie przed nią ludzi. Na szczęście po krótkim czasie wrota sie otworzyły i masa ludzka ruszyła przed siebie. Udało sie nam wywalczyć całkiem sensowny numerek w kolejce i tym razem poszło o wiele sprawniej. Jako szczęśliwe posiadaczki wizy do Tajlandii zdecydowałyśmy jeszcze tego wieczora zmykać z tego jakże uroczego, ale niemiłosiernie nudnego miasta ( Wiasta?) :)
Na samym południu Laosu Mekong - czwarta, co do wielkości rzeka w Azji, rozwidla się jak gałęzie drzewa, tworząc tym samym krainę 4 tysięcy wysp. Na jednej z nich, Don Det spędziłyśmy kilka cudownych, leniwych dni.